sobota, 25 sierpnia 2012

Festiwal Transatlantyk


Zakończyła się właśnie w Poznaniu druga edycja Międzynarodowego Festiwalu Filmu i Muzyki Transatlantyk. Twór to na polskim rynku festiwalowym młody, ale porównując rok do roku widać, że festiwal pod dyrekcją artystyczną Jana A.P. Kaczmarka rozwija się prężnie i już zaskarbił sobie sympatię publiczności. Transatlantyk to projekt dość nietypowy, łączący muzykę, warsztaty oraz różnorodne cykle filmowe prezentujące kino zarówno dokumentalne jak i fabularne. Myślę, że właśnie w różnorodności tkwi jego niekwestionowana. Bilety na drugą edycję unikatowego cyklu „Kina kulinarnego” łączącego pokazy filmów „kulinarnych” z wykwintną kolacją rozeszły się błyskawicznie. Podobnie jak wejściówki na pokazy kina plenerowego, gdzie seanse odbywały się w specjalnie przystosowanych łóżkach. A to zaledwie mała część interesujących pomysłów twórców festiwalu.


Ze względu na swoje zainteresowania moją uwagę najbardziej przyciągnęły dwa cykle „Poza gatunkiem – sci-fi” oraz cykl „Kino klasy B – ekstaza i mdłości” i wrażeniami z tych seansów chciałbym się dziś podzielić.

Nadrzędnym celem cyklu „Poza gatunkiem – sci-fi” była prezentacja kina sci-fi spoza głównego nurtu. Kina często niskobudżetowego, eksperymentującego z gatunkowymi przyzwyczajeniami widza. W ramach cyklu prezentowano 7 filmów podejmujących różnorodne tematy między innymi kino postapokaliptyczne („Faza 7”), teorie spiskowe („Lunopolis”), czy podróże w czasie („Zbrodnie czasu”). Ale prezentowano także filmy, które łamią wszystkie zasady klasycznego sci-fi, jak hipnotyczny „Po drugiej stronie czarnej tęczy”, czy „Shuffle”. Mimo ambitniejszych planów udało mi się obejrzeć tylko dwa - filmy hiszpańskie „Zbrodnie czasu” oraz kanadyjskie „Po drugiej stronie czarnej tęczy”. 


„Zbrodnie czasu” Nacho Vigalondo to opowieść poruszająca się w obrębie bardzo lubianej przeze mnie tematyki – podróży w czasie. W filmie poznajemy małżeństwo wprowadzające się do nowego domu na skraju lasu. Kiedy Hector postanawia sprawdzić co robi w pobliskim gąszczu półnaga kobieta jaką zauważył przez lornetkę nie wie, że uruchomi tym samym lawinę wydarzeń, które może zakończyć się tragicznie nie tylko dla niego. Film łączy w sobie elementy sci-fi, thrillera oraz komedii pomyłek. Nie jest to kino odkrywcze, ale jako fan paradoksów związanych z podróżowaniem w czasie bawiłem się przednio obserwując perypetie głównego bohatera. 

O ile pierwszy film koncentrował się na opowiadanej historii, to „Po drugiej stronie czarnej tęczy” Panosa Cosmatosa to kino absolutnie wyjątkowe. Fabuły streścić nie jestem w stanie, bo stanowi tu jedynie pretekst dla zanurzenia się psychodelicznym i onirycznym świecie instytutu Arboria, w którym rozgrywa się akcja. Film pokazywany na wielu festiwalach wszędzie dzieli widzów. Nie dziwię się. Nie jest to kino łatwe w odbiorze i wielu może po prostu odrzucić, ale nawet jeżeli preferujecie klasyczne fabuły warto dać mu szansę. Zaiste wyjątkowy to spektakl w którym przemyślana stylizacja na lata 80-te łączy się z genialną muzyką Jeremego Schmidta, a sci-fi z horrorem. Ja jestem pod wrażeniem, szczególnie ścieżki dźwiękowej, której możecie uświadczyć na perfekcyjnie oddającym klimat trailerze.


Żałuję, że nie udało mi się obejrzeć pozostałych filmów (na fali „Deus Exa” chciałem między innymi obejrzeć „Errors of the human body”), ale zachęcony poziomem będę szukał pozostałych już poza salą kinową. Dla zainteresowanych polecam stronę Klubu Miłośników Filmu ( film.org.pl ), która zrecenzowała wszystkie filmy z cyklu.

O ile „Poza gatunkiem” było premierowym cyklem, to „Kino klasy B – ekstaza i mdłości” miała na Transatlantyku swą drugą odsłonę. Podobnie jak w roku ubiegłym za selekcję oraz wprowadzenie do poszczególnych seansów odpowiadał Jacek Rokosz, znany propagator „B-movies”, współautor podcastu „Sklepik z horrorami” oraz twórca cyklu „Najgorsze filmy świata”. W zapełnionej po brzegi sali Kina Muza, któremu serdecznie dziękuję za możliwość obejrzenia poszczególnych filmów, można było obejrzeć naprawdę wyjątkowe okazy. Prezentowano klasyczne kino o potworach („Atak gigantycznych pijawek”, „Ludzie krety”), sexploitation („Nagie na księżycu”), blaxploitation („Czarny Samuraj”), czy amerykańską odpowiedź na Gojirę („Szpon”). 


Jestem wielkim fanem kina klasy B, a selekcja filmów w połączeniu z fachowymi opowieściami Jacka Rokosza zapewniły doskonałą zabawę. Wiadomo, że tego rodzaju kino z lat 50-tych, czy 60-tych ma swoją specyfikę. Filmy kręcone były często w tydzień, bez dubli i z minimalnym budżetem i to widać. Jest źle od strony realizatorskiej, ale w połączeniu ze szczerością twórców po latach nadal bawią, choć pewnie w nie do końca w zamierzony sposób. Z resztą opiszę trochę klimat pokazów. Kiedy prelekcja dobiegała końca, światło gasło, z sali słychać otwierane piwo, a do końca seansu systematycznie cała sala zanosi się szczerym śmiechem. Kiedy ostatnio jakiś film Was naprawdę rozbawił i dostarczył Wam porcji tak bezpretensjonalnej rozrywki?

Transatlantyk dobiegł końca, a ja nadzwyczaj ukontentowany tegorocznym poziomem, podobnie jak wielu widzów już z niecierpliwością czekam na kolejną edycję. Widzę, że festiwal się rozrasta i ciągle rozszerza swój program. Czy na jakimś festiwali zdarzyło się Wam spotkać retrospektywę Hitchocka obok kina klasy B? Kino rowerowe obok sci-fi? Kino kulinarne obok kina Eco?  Bardzo mnie ciekawi czym zaskoczy nas w przyszłym roku Jan A.P. Kaczmarek. Jakie nowości zobaczymy? Jaki gatunek na warsztat wezmą twórcy w cyklu „Poza gatunkiem”? A może uda mi się w końcu zobaczyć w kinie „Zabójcze ryjówki"? W każdym razie miłośnicy kina powinni zainteresować się projektem Transatlantyk. Naprawdę warto.


wtorek, 21 sierpnia 2012

Deus Ex: Human Revolution


Dawno nie pojawiła się u mnie gra. Po części ze względu na fakt, że mam coraz mniej czasu na granie, a po części dlatego, że od dłuższego czasu żadna gra mną naprawdę nie zawładnęła. Niedawno Steam rozpoczął szaleństwo letnich wyprzedaży i w ramach promocji zdecydowałem się zmniejszyć swoją „kupkę wstydu” i sprawdzić jedną z gier, które sporo namieszały 2011 roku – „Deus Ex: Human Revolution”. 


„DE:HR” to prequel legendarnego tytułu, wydanego w 2000 roku „Deus Ex”. Gry, która szybko uzyskała status pozycji kultowej i to nie tylko wśród miłośników cyberpunku. Powiem szczerze, że moja znajomość cyberpunku wielka nie jest. Znam filmowe klasyki – „Łowcę Androidów”, „Robocopa”, „Matrix” i moim zdaniem nieco przereklamowanego „Johnnego Mnemonica”. Widziałem napisane przez żywą legendę cyberpunku – Williama Gibsona – odcinki „Z archiwum X”. Ale mimo niezmiernie interesujących kwestii jakie łączą się z tą estetyką jakoś nigdy nie zgłębiłem tematu. Ominął mnie William Gibson oraz Walter Jon Williams, „Ghost in the Shell” oraz pierwszy „Deus Ex”. Dlatego nie będę porównywał gry z poprzedniczką i wyłapywał odniesień do klasyków (choć takich ponoć jest mnóstwo, a sama gra jest uznawana za swoisty remake pierwszej odsłony). Skoncentruję się na tym dlaczego uważam nowego „Deus Ex” za pozycję wybitną.

Po pierwsze opowieść. W grze kierujemy poczynaniami Adama Jensena. Szefa Ochrony w biotechnologicznej korporacji Sarif Industries zajmującej się pracami nad technologią „ulepszeń” („wszczepów”) ludzkiego organizmu. Jensena, człowieka z przeszłością, poznajemy w momencie dla niego krytycznym. W trakcie ataku na laboratoria korporacji ginie wielu naukowców, a on sam staje na skraju życia i śmierci. Aby uratować mu życie korporacja decyduje się poddać go daleko idącym „modyfikacjom”. Jak możecie się domyślić nie dany mu będzie długi okres rekonwalescencji i bardzo szybko rozpoczynamy śledztwo, które wychodząc od prostego pytania „Kto i dlaczego zaatakował Sarif Industries?” prowadzi nas wprost w gąszcz wojen korporacyjnych i pytań egzystencjalnych.

Choć wiele osób narzeka na spłycenie i uproszczenie problematyki, według mnie scenarzyści odwalili kawał świetnej roboty. Może jeden „zwrot akcji” wydaje mi się dość mocno przewidywalny i zapewne historię można było nieco pogłębić, ale moim zdaniem to co otrzymujemy daje dużo satysfakcji. Opowieść jest mroczna, wielowątkowa i nie kończy się prostym happy endem.  Ale to co jest najbardziej niesamowite to wykreowany klimat. Wygląd miast, design wnętrz, ubiory, muzyka, porozrzucane e-booki, możliwość czytania prywatnych maili, czy gazet… To wszystko powoduje, że możemy (i chcemy!) po prostu zanurzyć się w tym świecie. A do tego perfekcyjnie zaprojektowane zadania poboczne. Każdy gracz wie, że znaczna część zadań pobocznych w grach to „zabij 5 dzików”. Tu takich zadań nie doświadczymy. Każde zadanie poboczne to osobna, świetna historia, która albo poszerza nam wiedzę o świecie, albo wątku głównym, czy samym Jensenie. Po prostu rewelacja.

Po drugie rozgrywka, czyli wolność. Czegoś takiego w grze jeszcze nie doświadczyłem. Wiele mówi się o wolności w grach. Wyborze różnych ścieżek, różnych możliwościach wykonania zadania. Przeważnie na zapowiedziach się kończy. Tu mamy co prawda dość sztywny (choć naszpikowany drobnymi wyborami ) wątek główny, ale jeżeli chodzi o styl gry mamy pełną dowolność. I to na kilku poziomach. Naprawdę mamy wiele dróg na dojście do celu. Lubisz hakować zabezpieczenia (bardzo interesująca mini gierka)? Można szukać zamkniętych przejść. Lubisz się skradać? Można wykorzystywać systemy wentylacji, przebijać osłabione ściany, czy wykorzystać maskowanie. Możemy przechodzić grę także różnymi stylami. Defensywnie – nie zabijając przeciwników. Oraz ofensywnie – popularna metoda z karabinem w dłoni. I grając różnymi stylami otrzymujemy tak naprawdę dwie różne gry. Co najpiękniejsze style można łączyć wedle uznania.  Ta wolność czyni paradoksalnie grę dość trudną, ale jednocześnie bardzo satysfakcjonującą.

Mamy także wysoką elastyczność rozwoju postaci jeżeli chodzi o nasze „wszczepy” kierując się preferowanym stylem. Warto się zastanowić, które ulepszenia wybrać, ponieważ punktów doświadczenia na pewno nie starczy na wszystko.  Pamiętajcie tylko aby w pierwszej kolejności zaserwować sobie implant społeczny. Gwarantuje to w każdym stylu rozgrywki świetną zabawę w trakcie dialogów, które zamieniają się w prawdziwą szermierkę słowną. Poniżej prezentuję ekran ulepszeń „mojego” Adama Jensena czyli wyszczekanego pacyfisty potrafiącego przyłożyć jeżeli trzeba. 


Po trzecie postacie. Eidos Montreal, developerowi odpowiedzialnemu za „DE:HR” należą się brawa za wykreowanie całej plejady świetnych i wyrazistych postaci. Począwszy od głównego bohatera, z którym naprawdę można się szybko zżyć, poprzez wiele postaci pobocznych. Franka Pritcharda, którego łączy z Jensenem „szorstka przyjaźń”, szefa korporacji Davida Sarifa – człowieka z wizją i ambicjami, czy naszego pilota Faridah Malik (z którą tak bardzo się zżyłem, że zrobiłem dla niej naprawdę wiele). A mamy także cały szereg postaci pobocznych. Każda ma swoją historię i swoje interesy. Ja trochę żałuję tylko, że w niektórych przypadkach dowiadujemy się o nich zbyt mało – vide trójka najemników Barrett, Namir i Yelena Fedorova. Zdecydowanie chciałbym się dowiedzieć o nich więcej, ze szczególnym uwzględnieniem opowieści Fedorovej.


Pierwsze przejście gry zajęło mi ponad 40 godzin, a i tak mam poczucie, że nie zrobiłem wszystkiego, nie odkryłem wszystkich wątków i nie zobaczyłem wszystkich zakamarków chińskich dzielnic. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że od dawna żadna produkcja tak skutecznie nie przykuła mnie do ekranu i dodatkowo zachęciła bardzo do pogrzebania w tematyce. Dlatego Wam wszystkim polecam gorąco zapoznanie się z nową odsłoną Deus Ex. Nie jest to gra rewolucyjna, a rewelacyjny mix świetnej, klimatycznej historii z perfekcyjną i zróżnicowaną rozgrywką. Ja tymczasem robię listę książek do przeczytania i pewnie wkrótce wrócę do Detroit i Chin, ale tym razem Adam Jensen nie będzie pacyfistą.

niedziela, 12 sierpnia 2012

Batman - nowości komiksowe


Batman ma w Polsce zdecydowanie swoje 5 minut. Na ekranach kin nadal gości „Mroczny Rycerz powstaje”, a tymczasem wydawnictwo Egmont zaserwowało nam w krótkim czasie kilka bardzo interesujących premier. W ramach serii „Obrazy grozy” ukazał się „Joker”, zaś na dniach ukazały się aż trzy albumy: „Najlepsze opowieści”, „Nawiedzony Rycerz” oraz wznowienie legendarnego „Powrotu Mrocznego Rycerza”. Szczęśliwym trafem udało mi się zapoznać z trzema z czterech premier Egmontu i nie żałuję ani minuty spędzonej w Gotham.


„Joker” z 2011, roku duetu Brian Azzarello, Lee Bermejo to opowieść dość nietypowa jak na Batmanowskie uniwersum.  Zgodnie z tytułem, głównym bohaterem opowieści jest bowiem Nemezis Batmana – Joker. Historia zaczynająca się od słów „Nie znam szczegółów… Nadal nie wiem dlaczego, ale tak było… Jokera wypisano z Azylu Arkham…” to opowieść o Jokerze, który po długiej nieobecności, odzyskuje utracone w przestępczym świecie Gotham wpływy. Widać, że komiks powstał niedawno. Podejrzewam, że między innymi dzięki wpływom Nolanowskiej („realistycznej”) koncepcji Batmana śledzimy opowieść utrzymaną w konwencji mrocznego kryminału. Mamy okazję spotkać cały szereg barwnych postaci, znanych świetnie fanom Batmana i śledzić (autodestrukcyjne?) ruchy Jokera, które doprowadzają do finałowej konfrontacji z Mrocznym Rycerzem. Historia ma swoje wzloty (początek!) i upadki, ale sam finał i spuentowanie całości uważam za bardzo udane. Co więcej, na szczególne uznanie zasługuje strona graficzna przedsięwzięcia, za którą odpowiadali Lee Bermejo (min. „Bastion” na podstawie prozy Stephena Kinga), Mick Gray oraz Patricia Mulvihill. Rysunki utrzymane w realistycznej konwencji są pełne szczegółów, dosadne i drapieżne. Perfekcyjnie sprawdzają się jako integralna część opowieści snutej przez Azzarello. Bardzo dobry projekt, choć jego wydanie w ramach serii „Obrazy grozy”, obok takich tytułów jak „Jestem legendą”, czy „Hellraiser” wydaje mi się cokolwiek dziwne.


„Batman: Powrót Mrocznego Rycerza” Franka Millera z 1986 roku to po prostu żywa legenda i komiks uznawany za jeden z najważniejszych w historii Batmana. Komiks wielokrotnie dyskutowany i wychwalany, z którego pełnymi garściami czerpał także Christopher Nolan tworząc swoją trylogię. Ja osobiście z tą historią spotkałem się po raz pierwszy i mogę tylko powiedzieć, że sława tego albumu jest w pełni zasłużona. To zupełnie inna opowieść niż „Joker”. Widać to wyraźnie już po stronie graficznej (autorstwa Franka Millera, Klausa Jansona oraz Lynn Varley), która jest oszczędna (szczególnie jeżeli chodzi o kolorystykę) i daleka od realistycznej kreski Bermejo. Wydaje mi się, że dla współczesnego czytelnika (nie wyłączając mnie) przyjęta konwencja graficzna wymaga pewnego  przystosowania. Nie dajcie się jednak zniechęcić. Snuta przez Millera historia to po prostu rewelacyjna opowieść, którą można analizować na wielu płaszczyznach. 

Na pierwszym planie mamy podstarzałego Batmana, który po 10 latach nieobecności wraca aby znów zaprowadzić w Gotham porządek. Na drugim obserwujemy media i ich rolę w kreowaniu otaczającej rzeczywistości. Na plan trzeci wysuwa się establishment (burmistrz Gotham, komisarz Policji, Prezydent Stanów Zjednoczonych)… A to tylko wierzchołek góry lodowej. Scenariusz zamknięty na ponad 200 stronach to opowieść pełna niuansów (wielu pewnie bez znajomości historii komiksu w ogóle nie zauważyłem), wielowątkowa i zaskakująca (nadal nie mogę uwierzyć, że na kartach komiksu pojawia się między innymi TEN drugi ze stajni DC Comics). Można ją odczytywać na wielu płaszczyznach i jak w przypadku dzieł wybitnych każdy zwróci uwagę na coś innego. W ogólnym rozrachunku mi ten album przypomina inne wybitne dzieło -  „Strażników” Alana Moore’a. Nie ważne jednak jak Wy odczytacie historię Millera. Warto się z nią zapoznać, bo mimo ponad 25 lat na karku to przykład naprawdę doskonałego komiksu. 


„Batman” Nawiedzony Rycerz” - album zbierający trzy Halloweenowe opowieści autorstwa Jepha Loeb’a oraz Tima Sale’a to przykład Batmana jakiego lubię chyba najbardziej. Zebrane w albumie historie, jak wspomina w świetnym wstępie Archie Goodwin, powstały jako autonomiczne opowieści, które miały odkrywać nowe oblicze Batmana oraz jego otoczenia. Ze swojej strony dodam, że umieszczenie akcji w Halloween to zabieg perfekcyjny. Czy może być lepsze otoczenie dla Mrocznego Rycerza niż noc w której wspominamy zmarłych i konfrontujemy się ze swoim strachem? 

W albumie zebrano trzy opowieści. „Strachy” w której Batman mierzy się z Jonathanem Cranem – Strachem na Wróble i w której przyjdzie mu poznać swoje największe lęki. W segmencie „Szaleństwo”, inspirowanym „Alicją w Krainie Czarów”, wrócimy do ważnych wydarzeń z dzieciństwa Bruce Wayne’a. W „Duchach”, inspirowanych „Opowieścią wigilijną” Dickensa, spotkanie z Pingwinem prowadzi do nieprzewidzianych konsekwencji… Dlaczego wspominam o tym, że takie komiksy lubię najbardziej? Każdy z tych krótkich tekstów opowiada świetną historię, która doskonale poszerza uniwersum Batmana i rzuca nowe światło na jego życie i działalność. Świetna kreska i doskonałe scenariusze to niekwestionowana siła tego albumu.   

Różni autorzy, różne style, różne historie. Każda inna ale wszystkie co najmniej bardzo dobre, albo wręcz wybitne. Cieszę się niezmiernie, że mogłem się z nimi zapoznać i zachęcam Was do tego samego. Ze szczególnym uwzględnieniem albumów Millera oraz duetu Loeb/Sale. Ale muszę dorzucić łyżkę dziegciu do tej beczki miodu. Powiem otwarcie, że nie rozumiem polityki wydawniczej Egmontu. Z jednej strony wydawnictwo na każdym kroku narzeka na upadający rynek komiksu w Polsce, z drugiej strony zamiast zdecydować się na paperbackowe wydania komiksów, które mogłyby mieć ludzką cenę, decydują się na wydawanie niewielkich nakładów, ekskluzywnie wydanych albumów za pieniądze, które wydają mi się dość absurdalne. Chyba nie tędy droga. Kiedy uczyłem się komiksu na „Kajko i Kokosz”, czy „Thorgalu” twarda okładka i kredowy papier to była fikcja, ale albumy mimo wielokrotnego czytania nie ulegały jakoś zniszczeniu. Czy teraz nie możemy mieć więcej komiksów, w mniej ekskluzywnym wydaniu i niższej cenie?  

piątek, 3 sierpnia 2012

Antologia opowiadań „Cienie spoza czasu”


Jako fan Lovecrafta bardzo ucieszyłem się już na pierwszą wzmiankę o planowanej antologii opowiadań inspirowanych jego twórczością. Śledzenie kolejnych potwierdzanych nazwisk na liście autorów systematycznie umacniało moje zainteresowanie. Takie tuzy jak Ramsey Campbell, Edward Lee czy Alan Moore nie codziennie mają się okazję spotkać w ramach jednego literackiego projektu. W końcu, po długim oczekiwaniu, zagościł w mych progach jeszcze ciepły egzemplarz książkowego debiutu Wydawnictwa Dobre Historie.  


Pierwsze na co zwróciłem uwagę to bardzo staranna oprawa edytorska. Udana pulpowa okładka, dobry papier, staranny skład, a do tego (uroki przedsprzedaży) paski komiksowe (które zasługują na osobny komentarz później). Antologię otwiera wstęp autorstwa S.T. Joshi’ego. Człowieka znanego każdemu miłośnikowi Samotnika z Providence, autora licznych publikacji o Lovecrafcie oraz wielkiego znawcy jego literatury. Wstęp poświęcony „mitologii Cthulhu” oraz naśladowcom i kontynuatorom stylu Lovecrafta stanowi bardzo dobre otwarcie zbioru. Jak wypadają zebrane teksty?

Na pierwszy rzut idzie „Dziedziniec” autorstwa Alana Moore i jest to otwarcie naprawdę mocne. Historia agenta FBI rozpracowującego serię bestialskich morderstw sprawdza się bardzo dobrze zarówno od strony fabularnej jak i od strony powiązań z Lovecraftowskim uniwersum. Moore słynie z erudycji, ale ilość nawiązań do różnych teksów „mitologii Cthulhu” (i nie tylko) może przyprawić o zawrót głowy, a odkrywanie kolejnych smaczków stanowi świetną zabawę samą w sobie.

Następnie mamy opowiadanie F. Paul Wilsona, autora kultowej w Polsce „Twierdzy”. „Pustkowia” to bodaj najdłuższy tekst w zbiorze i w tym przypadku muszę powiedzieć, że poczułem się trochę zawiedziony. Joshi we wstępie pisze o tym, że potępia pisarzy, którzy imitując Lovecrafta nie wnoszą nic nowego i niestety w tym przypadku mam wrażenie, że mamy do czynienia właśnie z takim tekstem. Poprawnym, nieźle napisanym, ale mało zaskakującym i dość wtórnym.

Na szczęście szybko moje średnie wrażenia zostały zatarte jedną ze stanowczo najlepszych historii - „Grubą rybą” Kima Newmana. Nie wszystkim przypadnie do gustu konwencja opowiadania, ale dla mnie, jako miłośnika czarnego kryminału, synteza Chandlerowskiego bohatera i mitologii Cthulhu sprawdziła się wyśmienicie. Polecam gorąco! Osobiście nie znalem wcześniej twórczości Newmana, ale jego tekst zdecydowanie zachęcił mnie do dalszej eksploracji.

Kolejne dwa teksty także trzymają wysoki poziom. „Will” to Mastertonowskie opowiadanie jakie najbardziej lubię. Krótkie, pomysłowe i intensywne. Masterton stanowczo w dobrej formie. Na „Pierwiastek zła” czekałem wyjątkowo mocno. Nie ukrywam, że wydane w Polsce powieści Edward Lee wyjątkowo trafiły w mój gust, a znając jego fascynację Lovecraftem byłem bardzo ciekawy jak wypadł w starciu z idolem. Nie zawiodłem się. Jeżeli czytaliście jakikolwiek tekst Lee wiecie czego się spodziewać. Tylko dodajcie do tego macki… Jeżeli nie, „Pierwiastek zła” może stanowić dobry rozbieg w kierunku jego innych dzieł.

„W labiryncie Cthulhu” Iana Watsona stanowi intrygujący przykład specyficznego survival horroru. Rozpoczyna się według mnie kapitalnie i choć nie do końca przekonuje mnie zakończenie opowiadania to tekst jest na naprawdę niezłym poziomie. W przypadku „Sekretu noszonego w sercu” Morta Castle mam problem. Lubię poruszaną tematykę (nieśmiertelność), ale sposób jej ujęcia w ogóle do mnie nie trafił. 

„Wystąpił błąd krytyczny pod adresem…” Alana Deana Fostera to chyba obok „Grubej ryby” największe zaskoczenie w Antologii. Uwierzcie, takiego potraktowania „mitów Cthulhu” mało kto się chyba spodziewał, a tekst jest świetny i bawiłem się przy nim doskonale. Gorzej było niestety w przypadku kolejnych dwóch opowiadań. „Przyciąganie” Ramseya Campbella oraz „Pan tej Ziemi” Gene Wolfe - mają niezły klimat, ale i w jednym i w drugim coś mi nie zagrało. U Campbella mam wrażenie, że historia w końcowym rozrachunku jest zbyt odtwórcza. W przypadku Wolfe opowieść jest dość ciekawa, natomiast jest jeden mały minus. To bodaj jedyne opowiadanie, gdzie Lovecraftowskiego wątku w zasadzie nie dostrzegam.

Zbiór kończy opowiadanie Tomasza Drabarka, który został zwycięzcą konkursu na opowiadanie do antologii. Doceniając wiedzę autora, muszę stwierdzić, że uważam „Iran Political Fiction” za najsłabsze ogniwo.  Odniosłem wrażenie, że to tekst zmarnowanego potencjału. Pomysł bardzo mi się podoba, ale rwana narracja i zbyt duże uszczegółowienie świata przedstawionego spowodowało, że miałem problem z ogarnięciem opowieści. Doskonały pomysł, wykonanie tylko momentami mu dorównuje.

Antologie tematyczne to w mojej ocenie trudny temat. Jak bowiem zebrać teksty, które nie będąc zbyt hermetycznymi zadowolą jednocześnie bardziej zagorzałych fanów? „Cienie spoza czasu” wypadają w mojej ocenie całkiem nieźle. W przynajmniej dwóch przypadkach zostałem bardzo pozytywnie zaskoczony (Newman, Dean Foster), wyjadacze trzymają fason (Masteron, Moore, Lee), a nawet te teksty które mnie nie porwały (Castle, Wilson, Drabarek) są co najmniej intrygujące. Wydawnictwo Dobre Historie zaliczyło udany debiut. Fani Lovecrafta mogą sięgnąć po „Cienie spoza czasu” w ciemno, a miłośnicy weird fiction też nie powinni czuć się zawiedzeni.

Dodatkowe słowa uznania należą się Panu Krzystofowi Chalikowi. Jego paski komiksowe do trzech opowiadań ze zbioru są naprawdę znakomite! Z niecierpliwością będę śledził jego kolejne prace, a tych którym nie dane było się z nimi zapoznać zapraszam na profil wydawnictwa na facebooku gdzie w formie animowanej (mam nadzieję, że wszystkie) zostaną opublikowane.