środa, 30 grudnia 2015

Rok Czwarty


Koniec roku to tradycyjnie czas zestawień i list zbierających wszystkie „naj”. Stali czytelnicy pewnie już wiedzą, że unikam takowych jak ognia - zbyt często mam poczucie, że przeczytałem/obejrzałem/zagrałem w zbyt małą ilość rzeczy, aby rzetelnie wybrać te najlepsze.  Co innego chwila refleksji, przy podsumowanie mojej działalności, której czwarty rok właśnie dziś się zakończył.

A miniony rok, który zapowiadał się na moment stabilizacji i kontynuacji, okazał się być okresem wyjątkowo interesującym, choć trudnym. Obfitował w wiele ciekawych wydarzeń i premierowych aktywności, ale niestety w związku z systematycznie ograniczającym się czasem wolnym coraz trudniej jest znaleźć chwilę spokoju dla (pop)kultury, a jeszcze większe problemy nastręcza później zebranie się w sobie aby o czymś napisać, czy nagrać. I mówię to z pełną świadomością i pomimo tego, że jak się spojrzy na proste statystyki wyglądają one lepiej niż w 2014 roku. 


Podcasty
Teksty
Blog
6
12
HPLovecraft.pl

1
Pulpozaur.pl

2
Carpe Noctem
8
11
Masa Kultury
6

Radio SK
11

Nekropolitan
13

Alchemia Gier
2

Opowieści osobliwe
1


47
26

Ale nie chcę się znów ograniczyć do paru liczb. Chciałbym za to wyróżnić kilka rzeczy, które były dla mnie ważne, interesujące, irytujące lub jakoś zapadły mi w pamięć. Na pierwszy rzut pójdą prelekcje, bo w 2015 roku, wyszedłem ze świata wirtualnego, do realnego. I przyznam się szczerze, że okazało się być to doświadczenie tyleż ekscytujące, co stresujące i okupione dużą ilością (znacznie większą niż przy standardowych aktywnościach) pracy, którą pewnie nie do końca nawet było widać. Łącznie na żywo można było mnie zobaczyć cztery razy na Pyrkonie oraz raz na Horror Day. Piątek na Pyrkonie to był dla mnie wyjątkowy dzień. Nie dość, że po raz pierwszy miałem mówić do ludzi, to jeszcze od razu w dużej dawce. Zaczynaliśmy wystąpieniem „Czy taki Stephen King straszny?” jako podcast Radio SK, i samo to już było pewnym wydarzeniem. W końcu można było zobaczyć na żywo ¾ stałego składu. Później dwa panele sygnowane przez Carpe Noctem („50 twarzy horroru” oraz „Czy literki mogą straszyć?”), a na finał jeszcze solówka (z oczywistych przyczyn stresująca mniej najbardziej) o „Weird fiction w serialu „Detektyw”). Mimo obaw, całość wyszła fajnie. Na tyle, że z entuzjazmem neofity zgodziłem się skorzystać z zaproszenia, dobrze Wam znanego, Filipa i wygłosić solową prelekcję na organizowanym przez Niego we Wrocławiu Horror Day. Tematem tejże była literatura weird fiction i w tym przypadku, choć włożyłem sporo pracy w przygotowania i całość wypadła w porządku, to mam poczucie, że można i trzeba było to zrobić lepiej. To jest z resztą paradoks. Każda z tych prelekcji, szczególnie solowych kosztowała mnie mnóstwo nerwów i po Horror Day, stwierdziłem, ze chyba jestem za stary na takie działania, ale… z drugiej strony ciągnie mnie aby w kolejnym roku znów coś zrobić w temacie. Czy tak będzie? Okaże się, bo jak wspomniałem na początku. Chęci to jedno, a nieubłagany kat – czas drugie.

Druga kwestia to Carpe Noctem, które od jakiegoś czasu współtworzyłem, a od pyrkonowych prelekcji mogę z dumą zaliczać się w poczet Redaktorów serwisu. Zacieśnienie współpracy zaowocowało większa ilością tekstów i podcastów, ale także dwoma ciekawostkami. Po pierwsze dzięki Carpe Noctem w tym roku, po raz pierwszy w życiu miałem okazję recenzować książkę (i to nie byle jaką – premierowy zbiór Stephena Kinga „Bazar złych snów”) przed premierą światową. Dało mi to dużo frajdy i satysfakcji. Po drugie, w ramach świętowania urodzin serwisu, część (czteroosobowa) redakcji nagrała dyskusję i był to mój pierwszy montaż tak dużego projektu. Nie muszę dodawać, że napawa mnie to dumą. A nagrywanie w większym składzie tak nam się spodobało, że na pewno oprócz standardowych tekstów będziecie mogli nas posłuchać własnie w takich większych rozmowach.

Zresztą jeżeli chodzi o nagrywanie, to w minionym roku stuknęła mi osobiście pierwsza setka nagranych podcastów. I to jest dobry moment aby po raz kolejny podziękować wszystkim osobom, z którymi nagrywałem i nagrywam. Tym bardziej, że w tym roku nie tylko stuknęła mi setka, ale także umocniliśmy współpracę w ramach nieformalnej grupy zwanej Konglomeratem Podcastowym, w skład której zaliczamy wszystkie działania w których przewija się ktoś z żelaznego składu Konglomeratu – Mando, Szymas, Żarłok i ja. Mówię o większej współpracy, bo nagrywając w różnych miejscach daliśmy w tym roku słuchaczom dziesiątki godzin nagrać (wspomnę przykładowo wrzesień - dziewiętnaście podcastów i ponad sześć godzin gadania). Zobaczymy co przyniesie przyszłość, bo coraz częściej mówimy o tym, że warto byłoby stworzyć miejsce w sieci, gdzie wszystkie te projekty można byłoby wrzucać razem i rozwijać o kolejne elementy. Dobrze byłoby się w 2016 roku w końcu za to zabrać.

W minionym roku nie tylko wydłużyliśmy dyskusje podcastowe (motto Konglomeratu „Kiedyś nagrywaliśmy krótkie podcasty” zobowiązuje), ale mam wrażenie, że ja też coraz częściej piszę dłuższe, bardziej przekrojowe teksty, zamiast prostych recenzji. I bardzo mnie to cieszy. Bo choć trudniej przez to się zmobilizować do pracy, to później powstają teksty, z których jestem bardzo zadowolony. Jak w przypadku poprelekcyjnego tekstu „Weird Fiction w serialu „Detektyw”, który później udało mi się, dzięki uprzejmości jego ekipy, także zamieścić na stronie Pulpozaura. Jak w przypadku podcastu o serii „Phantasm”, który osobiście uważam, za chyba najlepszą rzecz jaką nagrałem. Jak w przypadku zestawienia ze sobą „Bez przebaczenia” i „Staruszka Logana”, czy „The Hellbound heart” z jego ekranizacją. A wymieniam tylko rzeczy, które pojawiły się na blogu. I w tym miejscu trochę pomarudzę. Bo żadna z tych publikacji nie wzbudziła tak dużego echa jak pisana interwencyjnie notka o polskiej grozie. Notka, która stanowiła kulminację moich dyskusji rozpoczętych przy okazji Nawiedzonego Podcastu o „Horrorze klasy B”, a kontynuowanych przy okazji nominacji do Polskiej Nagrody Grozy. I wkurza mnie to, powiem Wam moi mili, że nieważne jak dobry (nawet jeżeli tylko w mojej ocenie) tekst się napisze, to najłatwiej popularność budować na opiniach skrajnych. Czego zwyczajnie nie chcę robić i to pomimo tego, że ostatnio tematów, które wzbudzają moją irytację przybywa.

Nie będę przedłużał, bo zrobię się (o ile już to nie nastąpiło) albo nazbyt marudny, albo sentymentalny. Czwarty rok działalności za mną. Działo się dużo, udało się nagrać sporo fajnych dyskusji, parę miniaudiobooków (planowana z dawna "Cudowna Broń"!), napisać ciekawych tekstów, a nawet wystąpić na żywo. Nie wszystko się udało idealnie – z braku czasu na granie Alchemia Gier jest w zasadzie w uśpieniu, nie o wszystkim godnym uwagi pewnie wspomniałem, ale przy tak ograniczonym czasie wydaje mi się, ze udało się zrealizować bardzo dużo. Co przyniesie rok następny? Nie chcę gdybać, bo akurat ostatnie tygodnie to z różnych powodów spadek aktywności. Jedno jest pewne, nawet jeżeli tak zwane prawdziwe życie spowoduje, że będę miał mniej czasu na nagrywanie i pisanie to zupełnie z tego nie zrezygnuję. Bo powiem egoistycznie, że zbyt to polubiłem i zbyt wiele frajdy mi to daje. A mam nadzieję, że Wam drodzy czytelnicy i słuchacze to się czasem udziela.


czwartek, 17 grudnia 2015

Dlaczego warto sięgnąć po "Locke&Key"



Wydawnictwo Taurus Media podjęło się wprowadzenia na nasz komiksowy rynek wychwalanej, zarówno przez krytyków jak i czytelników, serii Joe Hilla i Gabriela Rodrigueza „Locke&Key”. Niedawno ukazał się czwarty tom cyklu, czyli „Klucze do królestwa”, a ja zakończyłem powtórkę całości. Wiele osób już dało się oczarować urokowi tego komiksu, ale część pewnie jest nadal oporna. Postanowiłem zatem opowiedzieć dlaczego moim skromnym zdaniem całość wypada tak rewelacyjnie i dlaczego każdy kto jeszcze zwleka z lekturą powinien czym prędzej zacząć nadrabiać zaległości.

Uwaga - w mojej ocenie tekst i kadry nie zawierają istotnych spojlerów, a same kadry uzupełniają i konkretyzują to o czym piszę. Zatem proszę bez obaw czytać i oglądać.


I zacznę od postaci, do których Joe Hill ma wyjątkową rękę. Przyznam się, że dawno nie miałem poczucia, że obcuję z tak wiarygodnie, żywo i ciekawie przedstawionymi bohaterami. Na pierwszym planie mamy rodzeństwo Locke – Tylera, Kinsey oraz Bode - typowych nastolatków (w przypadku starszej dwójki) i typowego dzieciaka (Bode). Ale ta pozornie sztampowa ekipa jest przedstawiona doskonale. Każdy ma swoje motywacje (nawet jeżeli czasem wydają być, z mojej perspektywy starego zgreda, głupie), każdy ma indywidualny charakter i co najważniejsze cała trójka w toku opowieści systematycznie się rozwija. Uczy się i dorasta do odpowiedzialności za siebie nawzajem i swe czyny. Co więcej świetnie są rozpisane ich relacje, zarówno pomiędzy nimi jak i z innymi postaciami. Czy obserwujemy ich w domu, w grupie rówieśników, czy w sytuacjach kryzysowych, możemy uwierzyć w to co obserwujemy. Ich zachowania wynikają z doświadczeń i temperamentu. Wszystko to powoduje, że bardzo łatwo jest ich polubić i zacząć im kibicować. Nawet jeżeli czasem robią głupie rzeczy, czy potykają się na drodze do celu. A w „Locke&Key” równie dobrze napisanych postaci znajdziemy mnóstwo, zarówno tych pozytywnych, jak i antagonistów. Co ważne, Joe Hill stara się każdego istotnego uczestnika dramatu podbudować, tak aby stworzyć maksymalnie wiarygodną i ciekawą postać. Dzięki temu nawet kiedy wydaje się nam na pierwszy rzut oka, że mamy do czynienia z jakimś prostym schematem, twórcy niejednokrotnie nasz czymś zaskoczą. Dzięki temu, dawno po skończonej lekturze nie miałem poczucia, że mogę coś powiedzieć o tak dużej liczbie postaci. Postaci, które nie są tylko tłem, ale stanowią bardzo często istotny element opowieści, nawet jeżeli tylko pośrednio. A działa to moim zdaniem tak dobrze, także dzięki kapitalnemu rozpisaniu całości.



Niemal od pierwszej strony czuć bowiem, że obcujemy z większą opowieścią, która została podzielona na odcinki. Ale sposób w jaki Joe Hill zaprezentował nam tę historię zasługuje na najwyższe brawa. Tak jak postaci systematycznie się rozwijają, dowiadując się więcej o otaczającym ich świecie i zasadach jego funkcjonowania, tak czytelnik niemal z każdą kartką dostaje dodatkowe informacje, które pozwalają stopniowo zobaczyć większą całość. A co jest najbardziej fascynujące, często nie zdajemy sobie sprawy z pełnego znaczenia jakiegoś wydarzenia, czy sceny dopóki nie doczytamy kolejnego fragmentu opowieści. Przy czym to nie jest tak, że możemy się poczuć zagubieni. Absolutnie nie! Duet Hill/Rodriguez zadbał o to aby każdy kolejny tom cyklu serwował nam zamknięty fragment opowieści, przybliżając nas jednocześnie do odkrycia Wielkiej Tajemnicy. I widać to w wielu elementach historii, ale przejdźmy do jednego z głównych jej filarów czy kluczy.

 
Klucze i ich magia pojawiają się co prawda już w pierwszym tomie, ale z każdym kolejnym dostajemy nowe elementy układanki. Co istotne motyw kluczy, ich działania, historii powstania, a nawet ich liczby został również fantastycznie rozpisany. Część kluczy ma bowiem istotny wpływ na fabułę, ba to wokół nich toczy się przecież główna rozgrywka. Ale klucze nie stanowią jedynie motywu napędzającego akcję, ale zostały zaprezentowane jako immanentny element świata przedstawionego. Nie znamy ich liczby i co i rusz jesteśmy zaskoczeni odkryciem kolejnego z nich. A nasi bohaterowie czasem wykorzystują jakiś ze zwykłej ciekawości i chęci odkrycia z czym tym razem będą mieli do czynienia. To powoduje, że cały czas podsyca się w czytelnikach zainteresowanie, nie nudzimy, ale nie mamy też poczucia, że coś pojawia się tylko na zasadzie deus ex machina, która jest wymagana aby popchnąć akcję do przodu.  I wspomniałem, że na przykładzie kluczy widać jak precyzyjnie jest rozpisana ta opowieść. Spójrzmy zatem tylko na parę kwestii. Kiedy i jakie klucze się pojawiają, kiedy pierwszy raz widzimy scenę ze sztuką teatralną i jak stopniowo odkrywamy jej pełne znaczenie, czy w końcu jak stopniowo odkrywamy historię ich powstania. 

 
Ta dbałość o szczegóły to jest zresztą kolejna wielka zaleta tego komiksu. Czasem w trakcie lektury odnoszę wrażenie, że twórcy dbają jedynie o główny wątek i tak zwany pierwszy plan. W „Locke&Key” dzięki talentom twórców mamy niesamowicie dużo detali. I to zarówno takich, które początkowo przewijają się gdzieś w tle, aby stopniowo zyskać na znaczeniu, jak i rzeczy, które po prostu zwiększają wiarygodność świata przedstawionego. 


A wypada to tym lepiej, że dla mnie dzieło Hilla i Rodrgueza jest jednym z komiksów, które najlepiej i najpełniej potrafią wykorzystać formę opowieści graficznej. Charakterystyczne dla tej serii są zabiegi polegające na przejściu narracji pomiędzy dialogami/dymkami, a rysunkami. Twórcy często wykorzystują też praktycznie nieme kadry, tak aby obrazem zilustrować daną sytuację. I wypada to po prostu znakomicie. Tym bardziej, że całość jest wyjątkowo spójna, a scenariusz Hilla świetnie jest uzupełniany przez rysunku Rodrigueza. Pamiętam, że początkowo miałem wątpliwości czy styl graficzny pasuje to opowiadanej historii, która oprócz elementów typowych dla literatury fantasy, czy powieści młodzieżowej, zawiera dużo motywów mrocznych, krwawych i brutalnych. Jakże płonne okazały się moje obawy! A najdobitniej to jak świetnie Panowie się rozumieli widać w momentach, kiedy Rodriguez zmienia styl graficzny, tak aby pasował do danego konkretnego fragmentu opowieści, jak w otwarciu albumu „Klucze do królestwa”, czy w przypadku „świata” Rufusa Whedona. 




I w końcu ostatnia rzecz, czyli umiejętność żonglowania klimatem, tonem opowieści i przeplatania różnych wątków i motywów. Wielokrotnie twórcom udało się mnie zaskoczyć, czy to autentycznie zabawnymi motywami i nawiązaniami (jak choćby na balu w finałowym tomie), czy dużą dozą grozy i makabry. Do samego końca zadziwiało mnie jak płynnie Panowie zmieniali klimat snując tę opowieść i łącząc, czasem wydawało by się nieprzystające elementy. Bo „Locke&Key” to seria, która porusza mnóstwo różnych wątków. Czego tu nie ma? Kwestie rodzinne, orientacji seksualnej, odpowiedzialności za bliskich i za swe czyny (wielokrotnie przyjdzie się bohaterom zmagać z konsekwencjami nadużywania mocy jaką dają klucze), tematy typowo młodzieżowe związane z dorastaniem i szkolnymi problemami, a nawet tak poważne kwestie jak choćby powrót do normalnego życia po traumie lub funkcjonowania w toksycznym związku. Co więcej czasem twórcom poważne tematy i kwestie udaje się przemycić niepostrzeżenie, tak że z jednej strony potrafią skłonić czytelnika do refleksji (świetna scena w komunikacji miejskiej), ale bez poczucia, że ktoś właśnie udzielił nam wykładu i przedstawił prawdy objawione. 

 
Jednym słowem? Koniecznie! Absolutnie koniecznie powinniście sięgnąć po „Locke&Key”. To jest naprawdę unikatowa seria, która dostarczy wam wzruszeń, śmiechu, grozy, mnóstwo fantastycznej zabawy, a niejeden czytelnik uroni także pewnie łzę. Rzecz świetna od strony precyzyjnego scenariusza i dopełniona idealnie współgrającymi z nim rysunkami. Historia, która nawet czytana wielokrotnie pozwala odkryć nowe szczegóły i elementy, które wcześniej przegapiliśmy. Świetny komiks, w którym w zasadzie każdy znajdzie coś dla siebie. No i komiks, który według mnie może być także ciekawym wejściem w ten świat dla czytelników, którzy tej formy nie lubią. Dla mnie osobiście jest to czołówka ulubionych komiksów. I choć całość została idealnie zamknięta, to czasem żałuję, że niedane nam będzie więcej się spotkać z rodziną Locke i mieszkańcami Lovecraft w stanie Massachusetts.


Ps. Jeżeli chcielibyście posłuchać więcej o "Locke&Key" zapraszam na podcasty Radia SK:

Tom 1 "Witajcie w Lovecraft"

Tom 2 "Łamigłóki"

Tom 3 "Korona Cieni"

poniedziałek, 7 grudnia 2015

"Skonsumowana" David Cronenberg

Odnoszę wrażenie, że ostatnio coraz rzadziej jestem pozytywnie zaskoczony lekturą jakiejś książki. To nie jest tak, ze czytam tylko rozczarowujący chłam. Raczej po prostu najczęściej wiem co nieco o książce i/lub autorze, co pozwala mi wyrobić sobie pewien obraz przed lekturą. Taka sytuacja powoduje, że trudniej o rozczarowanie, ale z drugiej strony kiedy trafisz na coś naprawdę dobrego, nie ma tego „efektu wow”. Zabierając się do „Skonsumowanej” Davida Cronenberga, teoretycznie powinienem mieć wygórowane oczekiwania. Naczelna chwaliła (z drobnymi uwagami) tę powieść w swej recenzji na Carpe Noctem, a do tego mówiło się sporo o książce jako o powrocie Cronenberga do jego ulubionej tematyki, czyli horroru cielesnego – konwencji, której jestem wiernym fanem. Ale z drugiej strony „Skonsumowana” to literacki debiut i książka, która mimo pozytywnych opinii nie odbiła się raczej szerokim echem. Do tego sam twórca w ostatnich latach porzucił przecież swoje obsesje, serwując skrajnie inne kino w stosunku do tego, z jakim jest głównie kojarzony. Krótko mówiąc: kompletnie nie wiedziałem, czego się spodziewać.

 
Zarys fabuły „Skonsumowanej” i sam początek powieści nie oddaje tego, z jak wielowątkową i wielowymiarową historią przyjdzie nam obcować. Poznajemy dwójkę reporterów. Ona – Naomi – specjalizuje się w zbrodniach. On – Nathan – zafascynowany jest medycyną. Funkcjonują w dość skomplikowanej relacji opartej na miłości do zdjęć, swej pracy i technologii. Naomi postanawia zająć się tematem, który bulwersuje opinię publiczną we Francji. Znany i szanowany filozof Aristide Arosteguy znika bez śladu krótko po tym, jak w ich wspólnym mieszkaniu zostaje znaleziona jego wieloletnia partnerka Celestine, poćwiartowana i częściowo zjedzona. Nathan tymczasem wyjeżdża na spotkanie z doktorem Molnarem, chirurgiem, który słynie z podejmowania nietypowych i kontrowersyjnych terapii.

Cronenberg z łatwością potrafi wciągnąć czytelnika w swój świat, co jest zaskakujące z dwóch powodów. Pierwszym jest kwestia języka. Choć całość jest napisana bardzo sprawnie, to Cronenberg zasypuje nas kolosalną ilością danych technicznych i szczegółowych opisów aparatów, telefonów komórkowych, parametrów zdjęć i różnego rodzaju sprzętu elektronicznego. Mnie osobiście, jako osobę średnio zainteresowaną takimi kwestiami trochę to męczyło, a momentami wręcz wybijało z lektury. Choć rozumiem, że z perspektywy twórcy był to świadomy wybór formy opisu postaci, dla których technologia jest jak powietrze. Po drugie, powieść przez bardzo długi okres czasu stanowi zlepek różnych wątków, które wydają się ze sobą nie łączyć. Śledzimy przeplatające się losy Naomi i Nathana, rozwój śledztwa w sprawie Arosteguyów oraz medyczne projekty i zastanawiamy się dokąd to wszystko prowadzi. Taka konstrukcja powieści mogłaby ją pogrążyć, a tymczasem Cronenberg nie tylko wychodzi z tego obronną ręką, ale ta mieszanka okazuje się być zaiste wybuchowa.

Początek powieści mnie zwyczajnie zachwycił i jestem pewien, że fani autora poczują się jak w domu. Mamy tu bowiem pełne spektrum tematów, z jakimi wcześniej Cronenberg się mierzył. Kontrowersyjna i wyuzdana seksualność, transgresja, cielesne deformacje i perwersje, a wszystko to podszyte technologią, filozofią i kwestiami socjologicznymi. Choć początkowo nie dane jest nam złapać pełnego obrazu, to te poszczególne sekwencje i wątki są prowadzone znakomicie. Co widać świetnie na przykładzie chyba najlepszej części powieści, czyli wizyty Nathana u niezwykłego chirurga i jego udziału w kontrowersyjnej operacji kobiety chorej na raka piersi.

Siłą tej prozy są dwie podstawowe kwestie. Rewelacyjnie nakreślone postaci – których mnóstwo przewija się na kartach tej powieści – jak i świetnie skonstruowane pojedyncze sceny. I jak to u Cronenberga: tu praktycznie nikt nie jest w pełni „normalny” w tradycyjnym ujęciu tego słowa. Ale ani przez moment nie mamy poczucia obcowania z fikcyjnymi bytami. Twórcy udała się trudna sztuka stworzenia postaci, często bardzo złożonych, dziwacznych, które nie są przeszarżowane. A patrząc choćby na doktora Molnara, mam poczucie, że w wielu przypadkach niebezpiecznie zbliżał się do granicy, za którą czekały postaci śmieszne i karykaturalne. Całe szczęście nigdy jej nie przekroczył. Druga sprawa to kapitalnie napisane sceny, często krótkie i teoretycznie nieistotne z punktu widzenia głównej fabuły (przywołam choćby motyw rozmowy o pięknie i śmiertelnych chorobach, który w mojej ocenie jest sam w sobie czymś, dla czego warto sięgnąć po tę książkę). Zresztą obie te kwestie się ze sobą bezpośrednio łączą i powodują, że możemy podziwiać niesamowitą, żywą i pełną szczegółów kreację świata przedstawionego, w którym czasem pozornie błaha scena może mieć duże znaczenie dla późniejszej akcji. Albo okazać się samodzielną perełką.


I tak zachwycam się tą powieścią, ale trzeba dodać łyżeczkę dziegciu do tej beczki miodu. Bo mniej więcej w połowie książki narracja się zmienia i zamiast przeplatających się historii dostajemy długi i bardzo szczegółowy monolog. Ta pełna dziwacznych motywów i wątków opowieść stanowiła tak nagły zwrot, że początkowo poczułem się mocno skonsternowany. To nie jest coś, co drastycznie obniża moją ocenę, tym bardziej, że z perspektywy finału należy docenić także ten element. Ale można to było moim zdaniem zrobić lepiej. I zdecydowanie warto, aby czytelnik był minimalnie na to przygotowany, bo ten segment może znużyć i nieco zirytować jako wyraźnie odstający od reszty tej zadziwiającej powieści.

Zadziwiającej, bo choć nie jest pozbawiona wad, to po lekturze stwierdziłem, że dawno nie miałem do czynienia z tak świeżą i unikatową powieścią. Nawet trudno mi ją jednoznacznie zaklasyfikować gatunkowo – tyle różnych, czasem pozornie nieprzystających elementów udało się Cronenbergowi tutaj zawrzeć. Mamy liczne, świetnie poprowadzone wątki rodem z horroru cielesnego (opis pewnej nocnej kolacji to prawdziwy, nomen omen, rarytas). Mamy zagadkę kryminalną. Mamy tu wątki filozoficzne, bo fakt, że Arostoguyowie byli uznanymi naukowcami ma w tej powieści istotne, wymierne znaczenie i wielokrotnie będzie nam dane się mierzyć z ich poglądami. A to wszystko zostało podlane cronenbergowską erotyką i szczyptą czarnego humoru. Wygląda przyznacie, na dziwaczne połączenie. Ale jak się to czyta! Cronenberg okazał się wyjątkowo sprawnym autorem i stworzył wielowątkową historię, która została przez niego drobiazgowo rozpisana i rozplanowana, tak aby wszystkie elementy wskoczyły na swoje miejsca w wielkim finale.

Finale co do którego, przyznam się, miałem początkowo mieszane uczucia i który zostawił mnie dość mocno skonsternowanego. Po pierwsze, całość zostaje domknięta jakby w pośpiechu, a przynajmniej ja odniosłem wrażenie, jakby od pewnego momentu nagle akcja bardzo przyśpieszyła. Po drugie samo rozwiązanie historii – pewnych rzeczy można się było domyślić, ale niektóre rozwiązania jakie nam zaserwowano są… dalekie od typowych. Naprawdę nie wiedziałem, co o tym sądzić, ale teraz z perspektywy krótkiego czasu, jaki minął od lektury, jeszcze mocniej doceniłem kunszt Cronenberga. W tym gorzkim zakończeniu nie tylko udało się mu bowiem zgrabnie domknąć wszystkie wątki, ale oberwało się także mediom, naukowcom, kapitalistom i komunistom. W jednym ruchu. Chapeau bas!

Jeżeli jeszcze macie wątpliwości to powiem to dosadnie: koniecznie powinniście spróbować „Skonsumowanej”. To nie jest powieść dla każdego i wielu może odrzucić ją jako zbyt dziwaczną i niesmaczną, ale myślę, że znajdzie też swoich wiernych fanów. Choć nie jest to proza bez wad, zdecydowanie jest to jedna z niewielu książek w ostatnim czasie, które mnie autentycznie porwały. Mało tego, to jedna z tych powieści  co do której jestem przekonany, że śmiało będzie można sięgnąć po nią za jakiś czas i znaleźć nowe elementy i motywy pominięte w trakcie pierwszej lektury. Kompletnie się tego nie spodziewałem. I muszę się przyznać, że dać się tak pozytywnie zaskoczyć to fantastyczne uczucie.