sobota, 30 maja 2015

"Cudowna Broń" Elar Kuss

Są takie książki, które zostają z człowiekiem na całe życie i to nawet jeżeli to tylko opowiastki dla małych dzieci. Kiedy przypadkiem znalazłem w domu „Cudowną Broń”, którą zaczytywałem się jak miałem pięć – sześć lat, niemal od razu zaczął za mną chodzić pomysł przerobienia jej na mini audiobooka. A czy jest lepsza okazja niż zbliżający się Dzień Dziecka? Wszystkie dzieci małe i duże zapraszam zatem do lektury.


Plik do pobrania



czwartek, 28 maja 2015

"Coś za mną chodzi" - David Robert Mitchell




Jakiś czas temu mogliście posłuchać mojej recenzji „Coś za mną chodzi” Davida Roberta Mitchella. Jednak krótka forma i chęć uniknięcia spojlerów spowodowały, że niemal od razu postanowiłem wrócić do tematu w trochę szerszym zakresie. Trwało trochę zanim do tego doszło, ale jak to mówią, liczy się efekt końcowy. A film Mitchella zdecydowanie zasługuje na uwagę, bo ta niskobudżetowa, niezależna produkcja, mimo pozornej zwyczajności stanowi ciekawy przykład świadomego, autorskiego kina, o które w kinie grozy coraz trudniej.

 
Ja zostałem kupiony w zasadzie od pierwszej sceny, która budzi bardzo silne skojarzenia ze slasherami lat 80tych. Widzimy te same amerykańskie przedmieścia, pozorną normalność zaburzoną przez tajemniczą śmierć, a w tle pobrzmiewa muzyka, której duchowym ojcem jest John Carpenter. Już w tej pierwszej scenie Mitchell wykazuje się wyczuciem i znajomością gatunku. Od strony fabularnej widz zostaje wrzucony od razu na głęboką wodę. Widzimy bowiem jak w środku ciepłego, letniego dnia, ucieka z własnego domu przerażona dziewczyna. Nie wiemy przed czym ucieka, ale wkrótce przekonujemy się, że cokolwiek czy ktokolwiek ją przeraził, w dość makabryczny sposób pozbawił ją także życia. Bardzo podoba mi się to otwarcie, które nie tylko nie pozostawia złudzeń z jakim gatunkiem mamy  do czynienia, ale także umiejętnie gra niedopowiedzeniem. Co umówmy się nie jest standardem w kinie grozy, bo w większości przypadków już od początku wiemy, albo możemy się domyślać z czym przyjdzie się mierzyć protagonistom. 

W „Coś za mną chodzi” fabuła stopniowo prezentuje kolejne składowe koszmaru, ale również nieco wbrew większości mainstreamowch produkcji, Mitchell nawet w finale nie próbuje wszystkiego wyjaśnić. Wręcz przeciwnie, odniosłem wrażenie, że na bazie tej prostej historii twórca próbuje nam co prawda powiedzieć coś od siebie, ale też zostawia widzom pole do snucia własnych domysłów. Bo umówmy się, że sama opowieść jest prosta. Jay, uczennica collegeu, w trakcie upojnej nocy zostaje odurzona przez swego partnera, Hugh. Budzi się przywiązana do inwalidzkiego wózka i poinformowana, że to dla jej dobra. Hugh mówi, że w trakcie stosunku przekazał jej klątwę, która objawia się tym, że od tej pory będzie ją śledzić i próbować pochwycić tajemnicza siła. Konsekwencje w przypadku jeżeli to coś dopadnie swą ofiarę są dwie. Ofiara ginie, a coś wraca do poprzedniej osoby w przeklętym łańcuszku. 


Opis fabuły można łatwo wyśmiać, bo brzmi trochę jak pomysł na kampanię społeczną ukierunkowaną na promocję wstrzemięźliwości seksualnej wśród młodzieży. I choć można zadowolić się prosta interpretacją, sprowadzającą tę historię do przestrogi przed przygodnym seksem to według mnie jest to raczej mylny trop. A konstrukcja opowieści, z nieokreślonym „czymś” jako nemezis powoduje, że przyjemniej mi ewentualny śmiech grzęźnie w gardle. Do mnie motyw „czegoś” trafił bardzo mocno i uważam, że wyśmienicie sprawdza się jako horror. Z prostego powodu. ”Coś” to groza w stanie czystym. Mitchell ograniczył się do zaprezentowania szczątkowych informacji na temat klątwy.  Nie wiemy skąd się wzięła, nie wiemy z jaką siłą mamy do czynienia, czego tak naprawdę ona chce. Wiemy tylko, że może przybrać dowolną postać, nawet bliskiej nam osoby. Może się pojawić wszędzie. I nie spocznie póki nie dopadnie swej ofiary. To właśnie nieuchronność i nieokreśloność wywołują tak silne poczucie zagrożenia. Jak walczyć z czymś o czym nic nie wiemy, kiedy czujemy się coraz bardziej zaszczuci i nie mamy nawet momentu wytchnienia. 


Z resztą ta groza nieuchronności stanowi dla mnie ciekawy trop interpretacyjny, sprowadzając seksualność o której dużo przy tym filmie się mówi na dalszy plan. Spójrzmy bowiem jak Mitchell rozpisał tę opowieść. Jej bohaterami są młodzi ludzie. I w zasadzie tylko oni. Nie jak to bywa w wielu klasycznych slasherach, czy horrorach młodzieżowych, gdzie oprócz nastolatków mamy również przynajmniej kilka istotniejszych postaci dorosłych (vide Szeryf w „Koszmarze z ulicy wiązów”). W „Coś za mną chodzi” praktycznie rzecz biorąc nie ma dorosłych, którzy pojawiają się jedynie w tle, zapracowani, niespecjalnie zainteresowani dzieciakami i ich problemami. A problemem dla tych nastolatków wcale nie jest ich seksualność, która wydaje się być dla nich immanentną cechą codzienności. To nie jest owoc zakazany, ani grzeszna przyjemność za którą naszych bohaterów spotka kara jak to bywa w slasherach. Prawdziwym problemem jest wejście w dorosłość i nieuchronne pożegnanie się z beztroskim życiem. Widać to świetnie choćby na przykładzie sceny w kinie, kiedy Hugh pokazując małego chłopczyka mówi, że chętnie by się z nim zamienił miejscami, ale ten motyw wraca w filmie wielokrotnie. A dzięki wyczuciu Mitchella ten wątek jest zaprezentowany subtelnie i ze zrozumieniem młodych bohaterów. Ku interpretacji, że kluczowym elementem tej historii jest lęk przed dorosłością skłania mnie także forma jaką „coś” przybiera w dwóch kluczowych scenach – odpowiednio Matki i Ojca atakowanej postaci. Bo może tak właśnie działa „coś”, albo z tego korzysta. Przechwytuje lęki i wykorzystuje je przeciw ofierze? A czy nie jest tak, że rodzice, nawet Ci najbardziej kochani, pokazują nam na co dzień prozę życia, której będąc nastolatkami (i nie tylko) tak bardzo się boimy?


Zaprezentowanie młodych bohaterów to z resztą kolejna rzecz, która powoduje, ze „Coś za mną chodzi” to według mnie produkcja nietypowa i odświeżająca na swój sposób. Horror od lat jest uznawany za gatunek młodzieżowy. Ale pomimo tego, że to często kino o młodzieży i dla młodzieży, to nastolatki są wielu przypadkach portretowane jako banda nierozgarniętych dzieciaków, dla których szczytem ambicji jest impreza, alkohol, seks i narkotyki i nawet ich wzajemne więzi nie mają specjalnego znaczenia. Taki obraz pokutuje choćby w związku z popularnością slasherów i młodzieżowych horrorów lat 80-tych. Co ważne, także z tamtego okresu mamy skojarzenia (które są obecnie często wyśmiewane jak choćby w „Krzyku” Wesa Cravena), że seks to swoisty owoc zakazany, a postaci które będą się kochały na ekranie wkrótce spotka za to kara i (zasłużona) śmierć. A co zrobił Mitchell? Nakręcił horror młodzieżowy na poważnie. O młodzieży i dla młodzieży, z poszanowaniem i ze zrozumieniem dla ich lęków i ich potrzeb. Tu cała grupka bohaterów (która zresztą wypada znakomicie aktorsko i niemal w każdej scenie czuć pomiędzy postaciami chemię i nić porozumienia) ma w sobie oparcie, wspiera się w trudnych chwilach, wspólnie spędza te dobre i próbuje walczyć z tymi złymi. I to jest zaprezentowane zarówno w pozornie błahych scenach, jak i tych kluczowych, jak choćby w kapitalnej sekwencji wizyty całej grupy przyjaciół u Hugh. Tu wszyscy żyją zwyczajnie, bez wielkich dramatów. Praca, kino, randki, spacery. A także seks, zaprezentowany jakże inaczej niż w standardowym horrorze. Tak jak wspomniałem wcześniej – w tym filmie seks (co dla niektórych może nadal się wydawać szokującym podejściem) to po prostu jedna za składowych rzeczywistości. Ważna, ale ani nie nadmiernie demonizowana, ani nie sprowadzona do prostej mechaniki. I według mnie to świadoma decyzja twórcy, który tym samym nawiązując estetyką do kina lat 80-tych, wchodzi z nim w wyraźną dyskusję. 


Co z resztą jest dla mnie kolejną wielką zaletą tego filmu. Wspomniałem już wcześniej, że niemal od pierwszej sceny miałem skojarzenia z klasycznymi slasherami lat 80-tych i po seansie to wrażenie tylko się umocniło. Mitchell zna i czuje gatunek i konwencję, co pozwoliło mu zachować pewną estetykę i znane nam elementy i jednocześnie odcisnąć na całości swoje autorskie piętno. Skojarzenia z kinem tamtego okresu miałem na wielu płaszczyznach. Począwszy od lokacji i tematyki, poprzez pewne odniesienia do klasyki (może nadinterpretuję, ale scena jednego z morderstw to niemal cytat z „Koszmaru z ulicy wiązów”), a na muzyce skończywszy. Ale mnie najbardziej cieszy, że twórca nie ograniczył się tutaj do, tak często spotykanego w takich przypadkach, prostego mrugnięcia okiem do widza i rzucenia paru nawiązań. Mitchell wykorzystał znajome dekoracje aby opowiedzieć swoją wersję znanej opowieści.

Wspomniałem o muzyce i muszę się przynajmniej na chwilę przy niej zatrzymać. Bo to co zrobił Disasterpeace to jest mistrzostwo świata. Odwołując się do prostych, ale szalenie klimatycznych ścieżek dźwiękowych realizowanych choćby przez Johna Carpentera, wykorzystując elektroniczne instrumentarium, stworzył on nowoczesną, ale jednocześnie bardzo klasyczną muzykę. Muzykę, która rewelacyjnie sprawdza się zarówno jako ilustracja do tego co widzimy na ekranie, jak również samodzielnie świetnie potrafi zbudować nastrój. Tym bardziej, że twórcy czując jaki potencjał mają te utwory, zmyślnie w filmie je wykorzystali. Bardzo polecam Wam zapoznać się z tą ścieżką dźwiękową. 

„Coś za mną chodzi” to pod wieloma względami dzieło wybitne. Świetne aktorsko, perfekcyjnie przemyślane i zrealizowane, otwarte na mnogość interpretacji i stanowiące naprawdę świeży powiem w tym nieco skostniałym gatunku jakim jest horror młodzieżowy. Osobiście mam lekkie zastrzeżenia do samego finału, który jest bardzo dobry od strony estetycznej (począwszy od wykorzystania niezwykle klimatycznych, opuszczonych lokacji w Detroit, po starcie na basenie), ale od strony fabularnej jest,  nie wiem, naiwne? Pośpieszne? Z tym, że im więcej czasu mija od seansu, tym bardziej myślę, że to idealnie pointuje cały film. Bo czy film o nastolatkach, którzy z sympatii i szacunku dla siebie nawzajem będą gotowi się poświęcić i zrobić coś naiwnego i głupiego dla drugiej osoby mógł się zakończyć inaczej? Być może można to było zrobić lepiej, ale to i tak nie psuje odbioru całości tego wyjątkowego filmu. Polecam każdemu aby się z nim zapoznać, bo to dzieło niemal kompletne. Sprawdzające się jako horror, jak i młodzieżowy film obyczajowy. Zadziwiające, że to dzieło niemal debiutanta. Jeżeli tak wygląda jego zaledwie drugi film to wprost nie mogę się doczekać, czym David Robert Mitchell uraczy nas w przyszłości.  


piątek, 1 maja 2015

Weird fiction w serialu "Detektyw"



Słowo wstępu. Poniższy wpis to zapis prelekcji jaką wygłosiłem na tegorocznym Pyrkonie. Miałem ją nagrać, ale niestety kłopoty techniczne mi to uniemożliwiły. Może to i lepiej, bo jednak zdjęcia są bardzo istotnym elementem tej konkretnej notki (na marginesie aby jej nie zatkać ograniczyłem zdecydowanie ich ilość, jeżeli ktoś będzie zainteresowany całością prezentacji niech najwyżej odezwie się w komentarzach to pomyślę jak to rozwiązać). Zapraszam zatem do lektury i ostrzegam - to jeden wielki spojler.


„Detektyw” to serial, który zyskał błyskawiczną popularność, stając się kolejnym dużym sukcesem HBO. Stacji, która przyzwyczaiła nas, że oprócz epatowania seksem i przemocą, serwuje w swych produkcjach dobry poziom aktorstwa i wysoki poziom realizacji. „Detektyw” oczywiście takowe walory posiada. Ale nie to przesądziło o jego sukcesie, a przede wszystkim świetna opowieść i sposób jej podania. Twórcy serialu Nic Pizzolatto oraz Cori Joji Fukunaga prezentując historię kryminalną odwołali się do klasyki weird fiction i świadomie wykorzystali gatunek aby całość pogłębić i uczynić jeszcze bardziej fascynującą. Dzięki temu co odcinek mogliśmy doszukiwać się tropów, dywagować na temat rozwoju wydarzeń i chłonąć atmosferę niesamowitości.

Aby mówić jednak o weird fiction w kontekście „Detektywa” musimy zacząć od teorii. Będę się opierał na definicji jaką przedstawił H.P. Lovecraft w swym eseju „Nadnaturalny horror w literaturze”. Jest to bowiem nadal, mimo 90 lat jakie minęły od jej publikacji, chyba najlepszy i najpełniejszy opis gatunku. Lovecraft we wstępie do eseju tak pisze o weird fiction.

„Naprawdę niesamowite opowieści (Weird tales) to coś więcej niż historie o tajemniczych mordercach, skrwawionych kościach, czy postaciach w prześcieradłach podzwaniających łańcuchami. Wyróżnia je szczególna, zapierająca dech w piersiach atmosfera zagrożenia, której naukowo, posługując się racjonalną logiką, nie można wyjaśnić, nieznane, niepojęte moce, wreszcie zagadnienie dla grozy podstawowe: wyrażona z całą powagą i złowrogością najstraszliwsza koncepcja ludzkiego umysłu: zawieszenie tych niezmiennych praw natury, które są naszą jedyną ochroną przed atakami chaosu i demonów z pozaziemskich przestworzy”

H. P. Lovecraft „Nadnaturalny horror w literaturze”, Fantasmagoricon, Warszawa 2008, s.10

Jak widzimy w myśl tejże definicji kluczowe są atmosfera, nieznane i niepojęte moce oraz zawieszenie obowiązujących praw natury. Ten opis oddaje dość dokładnie ducha czegoś, co zwykło się nazywać „horrorem kosmicznym” i kojarzyć właśnie z samym Lovecraftem. Ale możnaby się zacząć zastanawiać, czy i ewentualnie w jakim stopniu serial mieści się w ramach tej definicji. Zanim więc przejdziemy dalej przytoczę dalszy fragment wstępu do „Nadnaturalnego horroru w literaturze”, który wydaje mi się nawet lepiej oddawać ducha tego jak ja pojmuję weird fiction. 

„Jedynym więc realnym sprawdzianem niesamowitości jest to, czy opowieść budzi u czytelnika głębokie uczucie bojaźni, stwarza kontakt z nieznanymi sferami i mocami, wywołuje pełne zadumy słuchanie, jakby łopotu czarnych skrzydeł, pozwala dostrzec obcy wszechświat”


H. P. Lovecraft „Nadnaturalny horror w literaturze”, Fantasmagoricon, Warszawa 2008, s.11

W myśl takiego ujęcia tematu kluczem i elementem niezbędnym, nie jest wcale obecność nieznanych mocy, a wystarczy odpowiednio zbudowana atmosfera, która mu wzbudzać lęk, kreować poczucie niesamowitości i obcowania z nieznanym. I patrząc z tego punktu widzenia możemy zauważyć, że twórcy serialu nie tylko wykorzystali odniesienia do klasyki, ale także konsekwentnie budowali atmosferę typową dla najlepszych dzieł weird fiction. A aby taki efekt osiągnąć wykorzystali szereg różnych elementów i zabiegów, których połączenie przesądziło o końcowym sukcesie.

Pierwszym z elementów jest lokalizacja. Nic Pizzolatto pochodzi z Luizjany i postanowił wykorzystać jej krajobraz i znajome otoczenie aby wykreować atmosferę niesamowitości. Luizjana to teren dość zróżnicowany. Łączy się tu ocean z lądem, mamy bagniska, karłowate lasy, podmokłe tereny. Do tego ze względu na obecność ropy, ten niezbyt przyjazny do życia teren stał się dość silnie uprzemysłowiony. Ale wybierając miejsce akcji twórcy chcieli także wykorzystać zniszczenia do jakich doszło w trakcie huraganu Katrina, o którym odnajdziemy liczne wzmianki w samym serialu. Klęska jaka dotknęła Nowy Orlean i okolice spowodowały, że część terenów się wyludniła, a niektórych obiektów w ogóle nie przywrócono do stanu używalności. I to specyficzne połączenie dzikiej przyrody, ciężkiego przemysłu i po części zdegradowanej na skutek pohuraganowych zniszczeń okolicy świetnie buduje atmosferę. A twórcy doskonale zdając sobie z tego sprawę często korzystali z szerokich ujęć prezentujących lokalizacje w pełnej krasie.





Na tym jednak nie poprzestano i w trakcie rozwoju opowieści przyjdzie nam odwiedzić wiele fascynujących miejsc. Czasem wykreowanych na potrzeby serialu, jak choćby spalony kościół w którym detektywi odnajdują tajemnicze malowidła. Kościół, który stworzono od zera, w specjalnie wybranej lokalizacji (która miała łączyć przyrodę z terenem przemysłowym). Czy posiadłość Errola Childressa, z ozdobioną niepokojącymi rysunkami szopą i domem, którego wystrój bardzo mocno skojarzył mi się z tym, jak Tobe Hopper zaprezentował domostwo kanibali w „Teksańskiej Masakrze Piłą Mechaniczną”. Ale wykorzystano także obiekty istniejące, dostosowując je tylko do potrzeb serialu. Jak w przypadku sekwencji w szkole na Pelican Island (w tej doskonałej scenie udało się twórcom wykreować bardziej namacalną atmosferę grozy i przerażania niż w wielu horrorach), czy Fortu Macomb, w którym stworzono specyficzną świątynię ku czci Króla w Żółci.







Elementem, który chyba jednak najsilniej oddziaływał na wyobraźnię i był najszerzej dyskutowany to zaprezentowanie ofiar, głównych antagonistów oraz całej masy różnorodnych przedmiotów. I możemy to zaobserwować już na początku serialu, kiedy detektywi badają miejsce zabójstwa Dory Lang. Wszystko jest tu (i w przypadku pozostałych miejsc zbrodni) podporządkowane zbudowaniu atmosfery niepokoju, grozy i zasugerowaniu istnienia „czegoś więcej”. Ofiary są upozowane z wykorzystaniem korony z gałązek oraz rogów (motyw, który będzie powracał i który jest łączony z obchodami święta Mardi Gras) i oznaczone poprzez namalowania na ich ciele tajemniczego symbolu.
Malowidła to z resztą kolejny motyw jaki twórcy wykorzystują w kreowaniu poczucia niesamowitości. Widzieliśmy je na szopie Childressa, Rust znalazł je w szkole na Pelican Island, a jeden z większych rysunków odnaleziono w spalonym kościele. Sprawdza się to znakomicie, bo tak naprawdę znaczenia większości z nich nigdy nie poznajemy, co zostawia pole do snucia własnych teorii.







Ale już w pierwszym odcinku pojawia się motyw charakterystyczny dla całości serialu, czyli pułapki na ptaki. Czy jak w trakcie rozmowy z detektywami mówi pewien Pastor – „Pułapki na diabły”. Co ciekawe w tym samym dialogu Pastor opowiada, że dowiedział się o tym od Babki, ale dodaje, że „Ona miała santerię w sobie”, wskazując tym samym pewne związki z religią i wierzeniami ludowymi. Pułapki na ptaki, które będą stanowiły swoisty podpis morderców, będą nam towarzyszyć do samego końca. Za ich wygląd odpowiadał Joshua Walsh, który przy ich tworzeniu bazował na oryginalnych cajuńskich przedmiotach. A jeżeli ich wygląd kojarzy się Wam z leśnymi artefaktami z „Blair Witch Project” to nie są to skojarzenia bezpodstawne, bo zarówno twórcy filmu o wiedźmie z Blair, jak i Pizzolatto jako źródło swych inspiracji wskazywali opowiadanie Karla Edwarda Wagnera „Sticks”. Tekst, który także jest przez niektórych zaliczany w poczet weird fiction, jako przedstawiciel opowieści bazujących na mitologii Cthulhu.




 
Pułapki na ptaki pojawiają się wielokrotnie, a poprzez konotację „rzeźba-morderstwo” budzi to narastającą grozę. Co ciekawe, w finałowej sekwencji w Forcie/Carosie możemy zaobserwować swoistą eskalację zjawiska. Elementy, które widzieliśmy do tej pory w skali mikro, teraz obejmują powierzchnię całych korytarzy, budując poczucie zagrożenia i niesamowitości i znajdując kulminację przy ołtarzu ku czci Króla w Żółci.






Wspomniałem jednak o antagonistach i także sposób ich przedstawienia wpisuje się w tę konsekwentnie budowaną atmosferę grozy. Spójrzmy na pierwsze pojawienie się Reggiego Ledoux. W masce przeciwgazowej, wytatuowanego, w bieliźnie i z maczetą w dłoni (na marginesie genialnym zabiegiem było moim zdaniem wprowadzenie go w finale trzeciego odcinka i powrót do tego wątku dopiero w odcinku piątym, dając widzom sporo czasu na snucie najbardziej makabrycznych wizji z nim związanych). To samo się tyczy Errola Childressa, którego pierwsze pojawienie się jako zidentyfikowanego antagonisty nastąpiło dopiero w finale, ale ukazanie go ze skaryfikacją na karku, w makabrycznym otoczeniu, nadało całości bardzo silnego wyrazu.



Ta konsekwentnie budowana atmosfera niesamowitości została rewelacyjnie spotęgowana i podkreślona dzięki wykorzystaniu nawiązań dla klasyki literatury weird fiction. A te pojawiają się bardzo wyraźnie już w drugim odcinku serialu, kiedy detektywi odnajdują notatki Dory Lang, w których znajdują odniesienie do Carcosy. Mitycznego miejsca, które pojawiło się po raz pierwszy w opowiadaniu Ambrose Bierce’a z 1886 roku „Mieszkaniec Carcosy” (u nas można je znaleźć w zbiorze „Czy to się mogło zdarzyć?”). U Bierce’a Carcosa to upadłe miasto, kiedyś potężne i pełne chwały, ale teraz prezentowane już po jego upadku. Samo słowa Carcosa było (i jest) jednak wykorzystywane przez wielu autorów, oznaczając czasem miasto, czasem jakieś tajemnicze miejsce. Jak u Roberta W. Chambersa w jego cyklu o Królu w Żółci, do którego to cyklu w serialu znajdziemy najwięcej odniesień.

 

Chambers w 1895 roku wydał zbiór opowiadań, pośród których znalazły się cztery teksty tworzące nieformalny (nie są bowiem połączone ani fabularnie, ani poprzez główne postaci) cykl o „Królu w Żółci”. W skład cyklu wchodzą „Naprawiacz reputacji”, „Maska”, „W smoczym dworze” oraz „Żółty Znak”. To co łączy wszystkie te teksty to atmosfera niesamowitości i grozy związana z dramatem „Król w Żółci” księgą, która potrafi doprowadzić do szaleństwa. U Chambersa znajdziemy zaledwie parę jej opisów jak choćby dwa fragmenty prezentowane poniżej.

„Nieziemskie te wersy nie gwałcą żadnej konkretnej zasady, nie głoszą żadnej doktryny, nie urągają żadnym przekonaniom. Nie sposób je ocenić wedle jakichkolwiek znanych norm, a jednak, choć powszechnie uznano, że w „Królu w Żółci” znać sztukę najwyższych lotów, to zapanowało przeświadczenie, że ludzka natura nie zdoła znieść budowanego w nim napięcia ani rozkwitnąć, karmiąc się słowami, które sączą truciznę w najczystszej postaci”

„To dzieło dotyka wielkich prawd – powiedziałem.
Tak – odrzekł – „prawd”, które doprowadzają ludzi do obłędu i rujnują im życie.”

Robert W. Chambers „Król w żółci” C&T, Toruń, 2014 s.10, s. 31

Chambers nie tylko ograniczył do minimum opis księgi, ale zaprezentował w opowiadaniach zaledwie dwa jej fragmenty. Pierwszy z nich zaprezentowany poniżej możemy znaleźć zacytowany w zeszycie Dory Lange, a fragment o czarnych gwiazdach i Carcosie będzie w trakcie opowieści powracał wielokrotnie.

„Chmur fala za falą po niebie goni,
Dwa słońca gasną w jeziora toni
I cień wydłuża się
Już w Carcosie.
Przedziwne noce czarne gwiazd rodzą,
Przedziwne księżyce po niebie brodzą,
Dziwniejsza wszak sama
Jest Carcosa.
Hiad pieśni umrą niewysłuchane,
Gdzie wicher Królewskiej szaty łachmanem
Targa wśród mroku i
Mgieł Carcosy.
O, pieśni mej duszy, już martwy mój głos,
Podzielisz i ty niewlanych łez los,
Co zginą i umrą tak
Jak Carcosa.
Pieśń Cassildy z Króla w Żółci, Akt I, scena 2.”

„Naprawiacz Reputacji”, C&T, Toruń 2014, s. 5




Odniesienie do drugiego fragmentu, choć z perspektywy historii opowiedzianej w „Detektywie” mniej znaczące, także w serialu się znalazło. I to w trakcie finałowego starcia Rusta z Childressem, kiedy ten drugi mówi „Zdejmij maskę kapłanie”.

„Camilla: Powinieneś, panie, zdjać maskę.
Nieznajomy: Doprawdy?
Cassilda: Doprawdy, już pora. Wszyscyśmy wyzbyli się przebrania prócz pana.
Nieznajomy: Jestem bez maski.
Camilla: (Przerażona, na boku do Cassildy) Bez maski? Bez maski!
Król w żółci, Akt I, scena 2”

„Maska”, C&T, Toruń 2014, s. 43

Ale Nic Pizzolatto nie serwował nam tylko oczywistych nawiązań. W serialu nie ma mowy, przynajmniej wprost, o ważnym elemencie łączącym opowiadania z cyklu „Król w Żółci”, czyli o Żółtym Znaku. Znaku, który u Chambersa opisany jest w następujący sposób.

„każdy (…) otrzymał Żółty Znak, którego żadna żyjąca istota ludzka nie ośmieli się zlekceważyć”


„Naprawiacz Reputacji”, C&T, Toruń 2014, s. 35

„ (…) ze złotą inkrustacją dziwnego symbolu bądź litery. Znak ten nie pochodził z pisma arabskiego, ani chińskiego, ani, jak się później dowiedziałem, z żadnego ludzkiego języka”

„Żółty Znak”, C&T, Toruń 2014, s. 90

Jeżeli spojrzymy na powyższe cytaty, widzimy, że Żółty Znak wyróżnia wyznawców, poddanych Króla w Żółci.  Łącząc ten fakt, z tym to co mówi Reggie Ledoux („Dzieci Króla zostały naznaczone jako anioły”) myślę, że z dużym prawdopodobieństwem możemy założyć, że spirala, którą znaczone są ofiary/wyznawcy to nic innego jak Żółty Znak. 

Co ciekawe twórcy cytując i nawiązując do klasyki potraktowali ją jako fundament do zbudowania własnej opowieści. Wykorzystując motywy Króla w Żółci, Carcosy, Żółtego Znaku wykreowano wokół nich mroczny kult składający Królowi ofiary z kobiet i dzieci. Pizzolatto nie poprzestał także na odniesieniach i starł się całość rozbudować, czego ślady widzimy wielokrotnie w trakcie prowadzonego przez detektywów śledztwa. Jak choćby w rozmowie z Reggiem Ledoux, kiedy mówi on „Zamknąłem oczy i zobaczyłem idącego przez las Króla w Żółci”, albo w trakcie spotkania z służącą Sama Tuttle, która w uniesieniu zaczyna majaczyć „Widział Pan Carcosę? To ten co pożera czas. Jego szatą jest szept niewidzialnych głosów. Radujcie się. Śmierć nie jest końcem. Poznałeś Carossę. Raduj się!” Wszystko to z jednej strony wpływa na całość symboliki serialu, z drugiej dzięki spójnie wykreowanej atmosferze i konsekwentnie współgrającym ze sobą elementom, daje nam poczucie obcowania z mocami, których rozumem do końca objąć się nie da. Oczywiście, mogą to być po prostu szaleni kultyści, ale co jeżeli za tym stoi coś więcej? 

Mówiąc jednak o weird fiction w kontekście serialu warto wspomnieć, że twórcy w wielu momentach, czasem poprzez pozornie nieistotne elementy, cały czas bardzo konsekwentnie budują atmosferę niesamowitości. I co ważne bardzo umiejętnie grają niedopowiedzeniem. Spójrzmy np. na scenę z pierwszego odcinka, kiedy najpierw słuchamy monologu Rusta o świadomości, a wkrótce potem do przejeżdżających detektywów macha mała dziewczynka. A Rust mówi „Marty, wierzysz w duchy?” Czy to przejaw tego, że widzi on więcej? Czy może tylko zwykła dziewczynka. Albo kiedy Marty znajduje w pokoju swoich dziewczynek lalki upozowane na coś co wygląda jak scena gwałtu. Patrząc z punktu widzenia tego co dowiadujemy się dalej na temat działania kultystów w szkołach, czy to oznacza, że córki detektywa miały z nimi bezpośrednią styczność? Czy może zostały podpuszczone przez inne nastolatki. Albo zdjęcie nieletniej Dory Lang w otoczeniu konnych, ubranych w stroje kultystów. A może to stroje typowe dla wiejskiego Mardi Gras? Takich elementów mamy całkiem sporo i kapitalnie działa to, że twórcy nie próbują ich na siłę wyjaśniać, dając widzowi możliwość interpretacji. A wiemy, że ludzka wyobraźnia może często wykreować wizje straszniejsze niż rzeczywistość. Z resztą Pizzolatto świetnie o tym wie, co widać w genialnym rozegraniu scen z odnalezionym nagraniem z rytuałów kultystów. Nagraniem, którego nigdy nie jest nam dane obejrzeć. Możemy jednak obserwować siłę jego oddziaływania na tych, którzy je oglądają. I działa to na widza znakomicie. A to nadal nie wszystko. Twórcy wielokrotnie jeszcze bardziej próbują namieszać widzom w głowie. I to z wykorzystaniem ciężkich dział, czyli filozofii.





Fakt, że Rust Cohle często prowadzi monologi i dialogi o silnym nacechowaniu filozoficznym dość szybko spotkał się z zarzutem, że to próba uczynienia zwykłego kryminału ambitniejszym i zabieg opatrzony na nagrody. Absolutnie się nie zgadzam z takim podejście. Twórcy faktycznie świadomie zastosowali ten element, ale celem nie był tani poklask.

Rust odwołując się do klasyków filozofii pesymistycznej z Nietzsche i Schopenhauerem na czele jawi się na nam jako postać pozbawiona złudzeń co do otaczającej go rzeczywistości. Choć sam uważa siebie za realistę i nie postrzega swojego podejścia do życia w kategoriach pesymistycznych. W serialu pojawiają się trzy bardzo ważne monologi/dialogi filozoficzne. Pierwsze dwa - monolog Rusta o świadomości i iluzji świadomości, w którym sugeruje on, że istnienie, wolna wola i poczucie tego, że żyjemy to iluzja, którą lubimy się karmić oraz dialog z Martym na temat religii, w którym przyrównuje on wiarę do wirusa tłumiącego myślenie, mają na celu kreację atmosfery typowej dla horroru kosmicznego i wzbudzenie u widza niepokoju i lęku. Czyż bowiem sugestia, że nasze życie to iluzja nie powoduje podskórnego strachu? Trzeci – o czasie jako spłaszczonym kole, o tym, że wszystko co przeżyliśmy wraca i będzie się powtarzać w kółko teoretycznie ma mniejszy ładunek negatywny. Ale sposób jego wprowadzenia jest opatrzony na grozę w czystej postaci. Wszystko przez to, że monolog o tym, że wszystko wraca, Rust wygłasza wspominając moment, w którym uratowali dzieci od Reggiego i Dewalla Ledoux. Dodając, że fakt, że dzieci zostały uratowane nie przyniesie im ulgi, bo całe cierpienie jakie doznały będzie do nich wracać po wieczność. W zestawieniu z tym, że nie wiemy co tak naprawdę dzieci spotkało i przez to wyobraźnia podpowiada nam najstraszniejsze rzeczy, ten monolog działa jak celnie wymierzony w widza pocisk.

Ale przedstawienie Rusta jako twardo stąpającego po ziemi realisty ma bardzo ciekawe konsekwencje w zestawieniu z tym, że jest to jedyna postać w serialu, która doświadcza rzeczy mogących uchodzić za nadnaturalne. Jak choćby widok symbolu (Żółty Znak), który układa się z ptaków przy spalonym kościele. I z jednej strony możemy przyjąć, że to zwidy mózgu uszkodzonego narkotykami. Rust przecież sam wspomina, że z zażywania narkotyków w okresie pracy pod przykrywką w jego mózgu zaszły nieodwracalne zmiany powodujące to, że czasem ma zwidy. Wspomina jednak również, że zawsze wiedział kiedy ma halucynacje. I wtedy ich nie miał. Czy zatem Rust jako jedyny dostrzegał prawdziwą naturę świata? Co ciekawe takie podejście jest swoistym odwróceniem konstrukcji typowego bohatera weird fiction. W klasycznym podejściu zaczyna on jako „zwykły człowiek” i dopiero na skutek wydarzeń, które się stają jego udziałem opada kurtyna przysłaniająca rzeczywistość, a poznanie prawdziwej natury rzeczy doprowadza go na skraj szaleństwa. W „Detektywie” Rust przechodzi niejako drogę odwrotną, zaczynając jako pozbawiony złudzeń realista i sceptyk, przechodzący swoiste katharsis po konfrontacji z Errolem Childressem. Katharsis, które skutkuje iskierką nadziei. Najpierw symbolicznie jako flara sygnalizująca pojawienie się wsparcia dla umierających detektywów, potem w finałowym dialogu z Martym, gdzie Rust mówi  - Kiedyś była tylko ciemność. Teraz mamy też gwizdy ją rozświetlające, zatem moim zdaniem światłość wygrywa.


Ta przemiana była z resztą jednym z bardziej krytykowanych elementów, co dla mnie jest o tyle zaskakujące, że taka iskierka nadziei w moim odczuciu wcale nie zmienia nastawienia Rusta do świata. To nadal miejsce, które potrzebuje „złych ludzi, aby chronili świat przed tymi gorszymi”. Z resztą finał głównego wątku też był przez wielu oceniony negatywnie. Narzekano, że po tym jak przez siedem odcinków twórcy budowali atmosferę niesamowitości i grozy, wszystko zostało sprowadzone do paru świrów. Nie mogę się zgodzić z tego rodzaju argumentacją, bo dla mnie finał jest konsekwentną pointą tej historii, która utrzymuje klimat zagrożenia do samego końca. W końcowych sekwencjach widzimy jak w wiadomościach pojawia się wzmianka, że senator Tuttle zaprzeczył związkom mordercy z jego rodziną, co jednoznacznie wskazuje, że kultyści zaczęli już działać. Organizacja nie została rozbita, straciła wiernego i efektywnego członka, ale należy przypuszczać, że będzie funkcjonować dalej. I dalej będę ginęły kobiety i dzieci. Tym bardziej, ze nie wiemy nawet jak daleko w przeszłości ten mroczony kult się rozpoczął. Służąca Sama Tuttle wspominająca Carcosę pracowała u niego 40 lat temu. A Childress mówi w pewnym momencie „Moja rodzina żyje tu od bardzo, bardzo dawna”.

 
Jak widzimy, „Detektyw” nie ogranicza się do prostego ogrywania nawiązań do klasyki. To autorskie dzieło i spójna opowieść, którą myślę, że śmiało możemy w wielu momentach zaliczyć do nurtu weird fiction. Spójrzmy z resztą na cytat, który świetnie podsumowuje charakterystyczne dla gatunku elementy jakie w serialu znajdziemy.

„Posążek, bożek, fetysz – cokolwiek to było – wpadł w jego ręce kilka miesięcy wcześniej podczas najazdu na otaczające Nowy Orlean lesiste bagna, będące jakoby siedliskiem obrzędów wudu; odprawiane tam rytuały okazały się tak osobliwe i odrażające, że policjanci rychło zdali sobie sprawę, iż mają do czynienia z wyjątkowo mrocznym, a przy tym nieznanym kultem, nieskończenie bardziej diabolicznym niż najczarniejsze afrykańskie wudu”

Celne podsumowanie, tylko to nie opis produkcji, a fragment jednego z najciekawszych opowiadań klasyka gatunku, „Zewu Cthulhu”, H.P. Lovecrafta (Vesper, Poznań 2012, s.99).


Wszystkie zdjęcia oczywiście by HBO