środa, 17 czerwca 2015

"Dopóki nie zgasną gwiazdy" Piotr Patykiewicz



Kiedy wchodziłem na pyrkonowe stoisko Wydawnictwa SQN, nie spodziewałem się, że wyjdę z niego z premierową książką autora, którego wcześniej nie dane mi było poznać. Życie jednak zaskakuje i tak w me ręce trafiła okolicznościowa koszulka i przede wszystkim sama powieść Piotra Patykiewicza „Dopóki nie zgasną gwiazdy”. Przyznam się szczerze, że choć to szósta książka autora nie tylko nie znam jego wcześniejszych powieści, ale także nigdy nie trafiłem na jego twórczość. Pewnym usprawiedliwieniem niech będzie jednak fakt, że Patykiewicz na kilka lat niemal całkowicie zniknął z naszego rynku wydawniczego. Dlaczego o tym wspominam? Rzadko zdarza mi się bowiem podejść do książki tak kompletnie bez oczekiwań. I nieco na marginesie powiem Wam, że to nadzwyczaj odświeżające doświadczenie.


Akcja powieści rozgrywa się w postapokaliptycznym świecie po Upadku. Ztechnologizowany świat jaki znamy przestał istnieć, ziemię opanowały mróz i śnieg, a niedobitki ludzkości, jedyne w miarę bezpieczne schronienie odnalazły wysoko w górach. Życie na nizinach nie jest bowiem możliwe ze względu na permanentne zagrożenie ze strony pozostałości po Upadku, tak zwanych „ogników”. W ten świat wprowadza na Kacper, młody chłopak, który stoi na progu dorosłości. I jak się wkrótce okaże przyjdzie mu podjąć wiele trudnych wyborów i zmierzyć się z ich konsekwencjami. Po prostu dorosnąć.

Ja bardzo lubię góry, w których od czasów wczesnej młodości czuję się trochę jak u siebie i ucieszyłem się niezmiernie na takie umiejscowienie akcji książki. Nie zawiodłem się, a świat przedstawiony i sposób prowadzenia historii to w ogóle najmocniejsze strony tej powieści. Widać niemal od pierwszej strony, że Patykiewicz miał wizję tego co doprowadziło do katastrofy i tego jak nowoutworzone społeczeństwo będzie starało sobie radzić w nowej rzeczywistości. Widzimy więc ludzkość pozbawioną technologii, cofniętą do czasów myślistwa i zbieractwa, próbującą ujarzmić mroźne otoczenie i przeżyć zachowując przynajmniej cząstkę cywilizacji. A całość jest podszyta dodatkową warstwą mistycyzmu i specyficznej mitologii wyrosłej na fundamencie zrodzonym z legend dotyczących Upadku i tego co (a może kto) za nim stało. Patykiewicz pokazuje społeczeństwo, które z jednej strony bazuje na pierwotnych instynktach, a z drugiej szuka ukojenia w Kościele, który stał się najważniejszą instytucją, spełniającą funkcje religijne, ale także administracjo-urzędnicze.

Autor wrzuca czytelnika od razu na głęboką wodę, nie tłumacząc praktycznie nic, ale dzięki prostemu zabiegowi jakim jest uczynienie protagonistą wchodzącego w życie młodego chłopaka, szybko razem z nim poznajemy podstawowe zasady rządzące światem. To oczami Kacpra będziemy widzieli życie ludzi, poznawali zwyczaje, mechanizmy działania i legendy. I to z nim przeżyjemy podróż, która zmieni nie tylko jego życie, ale która także może wpłynąć na całą, pozostałą przy życiu ludzkość. Brzmi sztampowo? Na szczęście dzięki pomysłowości w kreacji świata i doprawieniu całości mistyką czyta się powieść z niesłabnącym zainteresowaniem.

Tym bardziej, że sama historia jest pełna zwrotów akcji i kiedy już wydaje się czytelnikowi, że poznał wszystkie zasady, nagle okazuje się, że jednak dużo przed nami. I co ważne sprawdza się w tym momencie ta perspektywa „młodego odkrywcy”, któremu przyszło skonfrontować wyuczoną wiedzę z rzeczywistością. Tu pojawią się jednak moje pierwsze zastrzeżenia. W trakcie lektury w którymś momencie złapałem się na tym, że przestaję ogarniać co jest prawdą, a co tylko jedną z wersji prawdy. Oczywiście samo to nie jest wadą, ale mam pewne wątpliwości czy Patykiewicz nie przedobrzył z ilością nagłych zwrotów i prób zaskoczenia czytelnika. Szczególnie mocno odczułem to w finale, w którym z poszczególnych elementów możemy sobie teoretycznie ułożyć większa całość i dojść z naszymi bohaterami do prawdy. Tylko, że ja odkładając książkę zamiast zrozumienia osiągnąłem stan dość dużej konsternacji. Nie chcę wchodzić w tym miejscy w spojlery, ale mam nieodparte wrażenie, że kilka rozwiązań fabularnych, kluczowych z perspektywy finału, bardzo mocno zgrzyta. To z resztą była główna przyczyna dlaczego zwlekałem z recenzją. Chciałem sobie to poukładać w głowie i podejść do tematu na chłodno. Z lekkiej perspektywy wydaje mi się, że widzę co mogło stać za takim rozwiązaniem fabularnym, ale przyznam się, ze i tak zakończenie mnie nie kupiło.

Rozwiązania fabularne to w ogóle jest kwestia z którą mam pewne problemy. Odniosłem bowiem wrażenie, że oprócz świetnych pomysłów dostajemy parę efekciarskich scen, które mają być widowiskowe i wywoływać silne emocje, ale niestety momentami kosztem logiki i spójności świata (upadek do rzeki, czy zejście do jaskini pod koniec książki). Paradoksalnie nie psuje to jednak przyjemności płynącej z lektury. Ta powieść bowiem dla mnie do przede wszystkim klimat. Całość, mimo że momentami dość mroczna, czytało mi się po prostu jak klasyczną powieść przygodową jakimi zaczytywałem się za dzieciaka. A lekki język i wartka akcja powodują, że czytelnik płynie przez kolejne strony i nawet pewne oklepane rozwiązania fabularne, czy schematyczne postaci nie rażą. Tu na każdym kroku czuć bowiem klimat tej wielkiej przygody. Z resztą na marginesie to nie wiem, czy z dzisiejszej perspektywy „Dopóki nie zgasną gwiazdy” nie można zaliczyć po prostu do nurtu literatury młodzieżowej/young adult.


Patykiewicz w wywiadach wspomina, że książka powstała już jakiś czas temu, ale trafiła do szuflady. Wydawnictwo SQN uwierzyło jednak w tę powieść i nie tylko zdecydowało się ją wydać, ale także postawiło na parę nietypowych rozwiązań marketingowych. Książka ukazała się bowiem z ilustracjami Rafała Szłapy, twórcy komiksu „Bler”, które świetnie współgrają i podkręcają klimat opowieści. Ale to nie wszystko. Udostępniono także czytelnikom w Internecie grę paragrafową autorstwa Tomasza Kreczmara, w której możemy się zmierzyć z rzeczywistością tuż po Upadku. I to jest w mojej ocenie bardzo fajna rzecz, a co więcej z perspektywy ukończenia gry i lektury sugeruję przed sięgnięciem po książkę, zapoznanie się z grą. Sama gra stanie się moim zdaniem z jednej strony trudniejsza (i jeszcze ciekawsza), a z drugiej zasiadając do lektury będziemy mieli pewne podstawy świata.

„Dopóki nie zgasną gwiazdy” pozostawiło mnie z mieszanymi uczuciami. Kapitalny świat przedstawiony i wiele świetnych pomysłów, nie przełożyło się na w pełni satysfakcjonującą opowieść. I choć książce momentami sporo brakuje do ideału to według mnie, szczególnie w tym letnim okresie kiedy za oknem zaraz rozpanoszą się upały, choćby dla tego unikatowego przygodowego klimatu śmiało możecie po nią sięgnąć.  I pamiętajcie aby sprawdzić także grę paragrafową, która zapewni Wam dodatkową zabawę.


piątek, 12 czerwca 2015

"Bez przebaczenia" dla "Staruszka Logana"



Niby nie powinniśmy windować oczekiwań przed zapoznaniem się z danym dziełem kultury, ale ta trudna sztuka została opanowana tylko przez nielicznych. A oczekiwania choć same w sobie oczywiście nie są niczym złym, to mogą generować problemy. Szczególnie kiedy jakiś powszechnie hołubiony utwór okazuje się być po prostu przereklamowany i niezbyt godzien takiej atencji.

A takim przypadkiem jest komiks „Old Man Logan” (znany w Polsce jako „Staruszek Logan”) autorstwa Marka Millara i Stevena McNivena. Wydana pierwotnie w 2009 roku historia o Wolverinie, rozgrywająca się w alternatywnym (w stosunku do podstawowego uniwersum Marvela) świecie, w którym przymierze superłotrów wybiło superbohaterów i podzieliło Stany Zjednoczone na strefy krwawych wpływów, spotkała się z wyjątkowo ciepłym przyjęciem. I teoretycznie jak spojrzymy na zarys fabularny to wydaje się, że ta historia to samograj. Millar opowiada o Wolverinie, który na skutek traumatycznych przeżyć od pięćdziesięciu lat, od momentu pogromu superbohaterów, nie wyciągnął pazurów. Założył rodzinę i ciężko pracuje na farmie aby ją utrzymać. Przyparty do muru sytuacją finansową, decyduje się za sporą opłatą wyruszyć jako kierowca dla Hawkeye’a, który musi przetransportować przez całe Stany Zjednoczone tajemnicza przesyłkę. 

 
Tak jak wspomniałem. To wydaje się być samograj. Opowieść drogi umiejscowiona w westernowo-postapkaliptycznym świecie z Wolverinem, niekwestionowaną gwiazdą Marvela, w roli głównej? Co mogło się nie udać? No właśnie. A mimo to w moim odczuciu „Staruszek Logan” to komiks zaprzepaszczonej szansy, serwujący tyle samo fajnych pomysłów co okrutnie irytujących rozwiązań fabularnych. I niestety choć początkowo oceniłem komiks dość dobrze, to im więcej czasu mijało od lektury tym wrażenia miałem gorsze. A powtórka tylko mnie w tych odczuciach utwierdziła.

 
Zacznę jednak od pozytywów, bo parę kwestii wypadło tu bardzo fajnie. I duży kciuk w górę dostaje ode mnie przede wszystkim rysownik. Steve McNiven, którego osobiście kojarzę głównie z komiksu „Wojna domowa” („Civil War”), po raz kolejny odwalił kawał dobrej roboty. Postaci wypadają bardzo dobrze, dynamiczne walki (których mamy tu sporo) są świetnie rysowane i co dla mnie w przypadku komiksów jest bardzo ważne, dostajemy wiele kadrów, czy całych paneli, które po prostu zapadają w pamięć (Red Skull, Pym Falls). Co do strony scenariuszowej to nie jest już tak różowo. Na plus zaliczam tak naprawdę dwie rzeczy. Sporą ilość drobnych, a bardzo fajnych pomysłów (jak chociażby motyw z nowym nosicielem dla symbiontu (Venoma), czy gablota chwały Red Skulla) oraz mnogość smaczków dla fanów Marvela. Jeżeli ja, człowiek nieobeznany z historią wydawnictwa był w stanie wyłapać całe mnóstwo nawiązań do różnych komiksów z wcześniejszych lat, charakterystycznych motywów i odniesień to podejrzewam, że dla fanów „Staruszek Logan” może stanowić jeszcze większą gratkę. Niestety główna oś fabularna jest usiana całą masą kontrowersyjnych, nietrafionych, a czasem po prostu złych rozwiązań, które wydatnie psuły mi zabawę. I teraz muszę wejść w spojlery. 

Po pierwsze gang Hulka jako główny antagonista dla Logana. Nie wiem czy to tylko moje podejście do Bruce’a Bannera, ale ja go zawsze kojarzyłem pozytywnie. Znam komiksy w których Hulk jest stawiany po drugiej stronie barykady, ale tu ten wątek wypada źle i niewiarygodnie. Z wielu powodów. Po pierwsze mamy uwierzyć (bo znikąd nie dowiadujemy się dlaczego) w to że to sam Banner (nie Hulk) stanął po stronie superłotrów. Po drugie cały gang jest sportretowany jako ekipa prymitywnych i szalonych kanibali. I jest to tak przerysowane, że choć widzę pewną celowość tego zagrania (Millar wspomina, że to miało być nawiązanie do klasyka gore „Wzgórza mają oczy”) to przez tę karykaturalność w ogóle tego nie kupuję. Mało tego, z perspektywy finału nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Millarowi tak się spodobał pomysł nawiązania do pierwszego pojawienia się postaci Wolverina w historii Marvela, czyli do jego walki z Hulkiem, że zapomniał tę walkę sensownie podbudować. A żeby było jeszcze gorzej ogłupił Hulka na tyle (na marginesie ten motyw pojawia się w komiksie dwa razy (!)), że ten nagle zapomina o zdolnościach regeneracji jakie Wolverine posiada. Serio?!

Druga kwestia z którą mam problem (a niestety to fundamentalny motyw) to „pacyfizm” Logana. Wolverine na skutek traumy zdecydował, że już nigdy nikogo nie zabije. Postanowienie to jest na tyle silne, że nawet kiedy życie jego rodziny (otwarcie komiksu), życie osoby od którego zależy powodzenie misji (cała podróż z Hawkeye’m), czy nawet jego własne życie jest zagrożone, Logan nadstawia drugi policzek. Ten pomysł początkowo wydał mi się bardzo fajny. Ale to jak jest rozegrany wypada źle. Pierwsza rysa pojawiła mi się już na początku. No bo jak to? Ja rozumiem, że Logan nie chce kontynuować samotnej walki jako superbohater, ale narażanie życia rodziny?  Co tam się stało te pięćdziesiąt lat temu? Drugi zgrzyt to właśnie samo wyjawienie prawdy. Plansza na której widzimy Wolverine’a pośród stosu trupów X-Men robi wrażenie. Ale ja tego motywu nie jestem w stanie kupić. Nie wierzę aby mu się to udało. Mysterio mówi „Wiedziałem jednak, że Twoi przyjaciele zawahają się przed zadaniem Ci ciosu”. Naprawdę?! Po pierwszym zabitym X-Men cała reszta nie miałaby żadnych skrupułów aby go powstrzymać za wszelką cenę. Nie wierzę także w to, ze Logan by się z tego nie pozbierał. Ale to co najgorsze jest w tym wątku to okrutnie przewidywalne i bardzo złe rozwiązanie z „kobietą w lodówce” jako punktem zwrotnym. W 2009 roku nadal jedyny pomysł dla zmotywowania protagonisty to śmierć jego żony? I to po tym jak przez swój „pacyfizm” sam Logan do tego doprowadził? Nie, nie i jeszcze raz nie. Ten wątek zaczął się intrygująco, ale jego koniec woła o pomstę do nieba. I niestety te motywy, wespół z pretekstowości znacznej części pozostałych wątków w tym komiksie, powodują, że w moich oczach „Staruszek Logan” to komiks zaprzepaszczonej szansy, który niezły pomysł wyjściowy i intrygujący świat rozmienia na drobne. 

 
Ale, ale. Zapytacie co tu robi eastwoodowskie „Bez przebaczenia”. To jest niestety kolejna rzecz, której Millarowi nie mogę wybaczyć. Millar mówiąc o genezie „Staruszka Logana” wprost przywołał genialny film Clinta Eastwooda. I te inspiracje widać. W pomyśle na Logana, czy w kilku zacytowanych wprost scenach (kadr ze świniami, rozmowa przy ognisku, śmierć przyjaciela). Tylko te nawiązania nie wykraczają poza bazowe i prościutkie skojarzenia. Tam gdzie Eastwood zaserwował nam wybitne kino, Millar ograniczył się do orgii przemocy. I z tego punktu widzenia zestawienie „Bez przebaczenia” ze „Staruszkiem Loganem” jest szalenie krzywdzące dla tego pierwszego. Być może niepotrzebnie się unoszę, ale dla mnie to film kompletny i jeden z moich absolutnie ulubionych obrazów. I korzystając z okazji opowiem Wam dlaczego. 

Nie wiem czy się tym chwaliłem, ale ja uwielbiam westerny. Pewnie to pokłosie tego, że za dzieciaka w naszej zgrzebnej telewizji właśnie ten gatunek dominował, ale praprzyczyna nie jest istotna. Jestem wielkim fanem gatunku i to zarówno w jego klasycznej formie, antywesternów spod ręki Peckinpaha, czy w końcu spaghetti westernów. A „Bez przebaczenia” z jednej strony oferuje kwintesencję westernowych klimatów, z drugiej strony rozkłada na części pierwsze fundamentalne mity i schematy gatunku.

Historia jest prosta. Dwóch kowbojów okalecza miejscową dziwkę. Koleżanki po fachu postanawiają opłacić zabójców do wynajęcia, a jednym z nich jest William Munny, ex-zabijaka, który wespół z dawnym kompanem i młodym rewolwerowcem wyruszają do sennego Big Whiskey aby wykonać teoretycznie łatwą robotę. I w tej prostej historii scenarzysta David Webb Peoples, który za swoje dzieło dostał w pełni zasłużonego Oscara, poruszył wiele ciekawych kwestii i wycisnął niesamowitą dawkę emocji.

„Bez przebaczenia” to na pierwszym poziomie historia o przemocy i o tym jak nakręcająca się spirala brutalności potrafi wymknąć się spod kontroli i doprowadzić do tragedii. Czy kowboj okaleczając dziwkę liczył się z konsekwencjami? A może był przekonany (poniekąd słusznie) o swej bezkarności? Czy dziwki sprowadzając rewolwerowców wiedziały, że igrają z ogniem? Czy Mały Bill próbując zapanować nad sytuacją w myśl zasady „ogień zwalczaj ogniem” nie brał pod uwagę, że taka strategia może się obrócić przeciw niemu? Widać tu niemal na każdym kroku jak brak wyobraźni, brak próby wzajemnego zrozumienia, doprowadza do eskalacji i tragedii. Można to zbyć wzruszeniem ramion i powiedzieć „takie to były czasy”. Ale czy tak bardzo współczesna rzeczywistość się różni? A może na przykładzie dziwek z Big Whiskey widzimy jak poczucie niesprawiedliwości jakiejś grupy społecznej może doprowadzić do wybuchu?


To także historia Williama Munny z Missouri, ex mordercy kobiet i dzieci, bezwzględnego drania zabijającego „wszystkiego co się rusza i na drzewno nie ucieka”. Poznajemy go już jednak jako innego człowieka. Odmienionego przez małżeństwo, odstawienie alkoholu i pracę nad sobą, który jednak ma żywo w pamięci bestialstwa jakich się dopuszczał. Farmera, próbującego zapewnić rodzinie przetrwanie. Za wszelką cenę, nawet jeżeli będzie się to wiązało się sięgnięciem po odłożoną dziesięć lat temu broń. Widać bardzo mocno jak mimo pozornych podobieństw pomiędzy nim i Loganem te postaci się różnią. Munny’ego nie sposób polubić, a jego pacyfizm jest tyleż świadomy co racjonalny. On może wzbudzać respekt, a nawet szacunek. Może fascynować. Możemy doceniać jego przemianę i działanie według zasad. Ale ani przez moment twórcy nie starają się wybielić tej postaci. To, że nie chce on teraz zabić nikogo ponad tych na których dostał zlecenie wcale nie oznacza, że zawaha się aby sięgnąć po broń. To, że udało mu się „wyjść na ludzi” nie oznacza, że zmazał swoje winy i usprawiedliwia swoje czyny. To co robił, nawet jeżeli stała za tym napędzana alkoholem brawura, już na zawsze będzie stanowiło skazę na jego honorze. A sam Munny jest z tym pogodzony. Jeżeli uzna, że dla przetrwania rodziny musi sięgnąć po broń to tak zrobi. Inaczej niż Logan, który przez większość komiksu tkwi w sztucznym pacyfizmie, a po znalezieniu „kobiety w lodówce” zamienia się w maszynkę do zabijania. 

Ale mi najbardziej się podoba pewien aspekt autotematyczny tego filmu i to jak on wchodzi w dyskurs z mitem rewolwerowca i Dzikiego Zachodu. Całość jest zaprezentowana przede wszystkim w dwóch świetnych wątkach. Pierwszym z nich jest historia Schofiled Kida, rewolwerowca, który jak sam mówi „zabił już pięciu ludzi” i chce się wykazać przy kolejnym morderstwie. Kid kreuje sam siebie na kowboja jakiego znamy z wielu westernów. Pewnego siebie, agresywnego, dobrze strzelającego gościa, który z niejednego pieca chleb jadł. I nagle kiedy przyjdzie mu pociągnąć za spust, w konfrontacji ze śmiercią, która nie jest ani piękna, ani romantyczna i przychodzi czasem po człowieka w najmniej spodziewanym miejscu, jego autokreacja się rozpada jak domek z kart. Ilu z tych romantycznych zabijaków Dzikiego Zachodu tak właśnie wyglądało? 

Z perspektywy drugiego wątku, podejrzewam, że wielu. Poprzez wprowadzenie na scenę kronikarza opisującego „prawdziwy” Dziki Zachód, Peoples z Eastwoodem bezlitośnie rozprawiają się z romantycznym wyobrażeniem tamtej rzeczywistości. Uwierzcie, po wysłuchaniu opowieści Małego Billa o tym w jakich okolicznościach English Bob pozbawił życia Corky’ego Corcorana, zwanego Dwa Kolty, już nigdy nie będę w stanie obejrzeć westernu z dotychczasową dozą naiwności. Ta jedna scena mówi więcej o Dzikim Zachodzie niż większość westernów o których kiedykolwiek słyszeliście. I choćby dla niej „Bez przebaczenia” obejrzeć trzeba. 

A nie wspomniałem jeszcze o genialnym finale, który wieńczy dzieło. Rozmowa Kida z Munnym pod drzewem i późniejsza sekwencja rozpoczynająca się od butelki po whiskey lodującej w błocie to po prostu czysta magia kina. Brutalna, bezkompromisowa, idealnie domykająca tę opowieść. Nie dziwię się, że po „Bez przebaczenia” western jako gatunek praktycznie umarł. Czy można się mierzyć z dziełem tak doskonałym?


Mam nadzieję, że rozumiecie skąd wynikają moje problemy ze „Staruszkiem Loganem” i dlaczego tak bardzo irytuje mnie zestawienie tego komiksu z „Bez przebaczenia”. Moim zdaniem Millar złymi decyzjami spaprał świetnie zapowiadającą się historię, która oferuje w ogólnym rozrachunku niewiele więcej niż efekciarski festiwal przemocy, z której z resztą w ostatnich latach ten twórca słynie (casus „Kickassa”). Ale nie ważne, czy komiks z Wolverinem Was zawiódł, czy wręcz przeciwnie. Jeżeli nie znacie klasycznego dzieła Eastwooda koniecznie je nadróbcie. Nawet jeżeli nie lubicie westernów. Ja obejrzałem ten film ostatnio po raz bodajże dziesiąty i zrobił na mnie takie samo wrażenie jak zawsze. Wielkie kino, które zainspirowało średni komiks.