czwartek, 29 maja 2014

"Piła mechaniczna 3D"



Niespełna 40 lat od premiery „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” Hollywood po raz kolejny sięgnęło do bohaterów stworzonych przez duet Hooper/Henkel. Tym razem zgodnie z nową modą z wykorzystaniem technologii 3D. Już z nadejściem pierwszych zwiastunów miałem mocno mieszane uczucia. Z jednej strony film z 2003 roku osobiście uważam za jeden z niewielu udanych remaków jakie powstały w ostatnich latach na fali recyclingu kultowych klasyków lat 70tych i 80tych, z drugiej strony można się było obawiać czy nie jest to aby jedynie kolejny skok na kasę złaknionych 3D młodych widzów. Będąc zakochanym w oryginale (czemu dałem nawet upust w pierwszym, historycznym wpisie na blogu) planowałem sam sprawdzić film w kinie, ale pierwsze recenzje, które na filmie Luessenhopa nie zostawiały suchej nitki skutecznie mnie odstraszyły. Kiedy jednak nadarzyła się okazja postanowiłem sam sprawdzić jak wypadł kolejny powrót Leatherface’a. I ku mojemu zdziwieniu „Piła mechaniczna 3D” mimo wielu wad okazała się całkiem niezła. 

 
Film otwiera zlepek scen z oryginału z 1974 roku i jest to o tyle uzasadnione, że „Piła mechaniczna 3D” rozpoczyna się dosłownie parę chwil po finałowej ucieczce Sally z łap Leatherface’a. Tym samym ku mojemu zaskoczenia film staje się bezpośrednim sequelem pierwszej „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną”, który wszystkie pozostałe sequele, prequele i remake’i traktuje jako niebyłe. Po bardzo udanym (i dość zaskakującym) prologu, akcja przenosi się jakieś 20 lat, kiedy to niejaka Heather Miller otrzymuje niespodziewany spadek w postaci położonej w teksasie rodzinnej rezydencji. Nie namyślając się długo, zabrawszy ze sobą grupkę znajomych, wyrusza sprawdzić swój majątek i załatwić sprawy spadkowe. Nie wie jednak jak co naprawdę czeka na nią na miejscu.

Ku mojemu zdziwieniu twórcom udało się zaserwować całkiem interesującą historię. Otwarcie jest intrygujące i zmienia dość ciekawie perspektywę, a z pozoru standardowa opowieść w pewnym momencie wykonuje zaskakującą woltę. Do wielu rzeczy można się oczywiście w tej fabule przyczepić. I widziałem wiele narzekań, że historia jest naciągana, mało wiarygodna, a finał krzywdzi Leatherface’a jako ikonę horroru. Moim zdaniem jednak zarzuty te są mocno na wyrost. W ramach slasherowej konwencji opowieść wypada całkiem nieźle, a ilość fabularnych głupot nie wykracza poza gatunkową średnią. Twórcy powielają oczywiście pewne schematy, ale z drugiej strony starają się je dość wyraźnie złamać i przynajmniej po części odwrócić standardową perspektywę. Czy to krzywdzi legendę? Ja takiego wrażenia nie odniosłem, a wydaje mi się, że trzeba docenić rozegranie całości i zdecydowanie nieoczywisty finał. Poza tym w moim odczuciu twórcy "Piły mechanicznej" nie mieli ambicji i ciągot do komentarza społecznego jakim bez wątpienia oryginał był. To kino rozrywkowe, które ani przez moment nie próbuje oszukać widza, że jest czymś innym.

Oprócz dość ciekawej opowieści widać w wielu miejscach coś co ja cenię sobie bardzo, czyli miłość twórców do oryginału. W projekt zaangażowano aktorów pamiętających początki serii (pojawia się między innymi sam Gunnar Hansen, czyli pierwszy odtwórca roli Leatherface’a), a całość napakowano mniej lub bardziej wyraźnymi odniesieniami do oryginału. Przyznam, że bawiłem się wyśmienicie wyłapując kolejne smaczki (pancernik!) i nawiązania. I co ważne, podobnie jak w przypadku remake’u „Martwego zła” nie miałem poczucia, że jest to robione na siłę. Co więcej, realizacja także stoi na dobrym poziomie. Film miał dość skromny jak na obecne standardy budżet (20 mln), ale widać, że sensownie zagospodarowano te środki. Aktorzy wypadają całkiem nieźle i moim zdaniem sprawdzili się, odgrywając slasherowe archetypy. I jeżeli miałbym jakieś wątpliwości co do strony technicznej to byłoby to wykorzystanie 3D. Film widziałem w domowym zaciszu, ale nie byłem w stanie wyłapać ani jednej sceny, która by w istotny sposób uzasadniała konieczność prezentacji filmu w 3D. Jeżeli zatem jesteście miłośnikami tej technologii, to pod tym kątem „Piła mechaniczna” was zawiedzie.

 
Niestety w moim odczuciu twórcy zmarnowali potencjał, który tkwił w wyjściowym pomyśle i bardzo dobrej realizacji. Ich pierwszym i kardynalnym błędem jest problem z tonacją i klimatem filmu. Odnosi się bowiem wrażenie, że twórcy nie do końca wiedzieli czy chcą kręcić ciężki i klimatyczny horror, czy młodzieżowy slasher, z wręcz komediowym zacięciem, a to powoduje, że film jest bardzo nierówny. Na szczęście (co nietypowe w dobie popularności filmów powyżej 2,5 godzin) całość zamyka się w niespełna 90 minutach, co powoduje, że akcja szybko mknie do przodu nie pozwalając zbytnio się nudzić i nieźle maskując scenariuszowe mielizny.

Po drugie film nie straszy. Pojawiają się elementy gore (zrealizowane oczywiście zgodnie z obecnymi standardami, czyli dosadnie zaprezentowane), ale wypadają one dość chłodno. I co gorsza, film będąc bezpośrednim sequelem jest prawie zupełnie odarty z tej gęstej, przygnębiającej atmosfery jaką jest nasycona „Teksańska masakra piłą mechaniczną”. Wielu może mówić, że oryginał z 1974 roku także nie jest w stanie przestraszyć współczesnego widza, ale tamten film nadal potrafi miażdżyć klimatem szaleństwa i beznadziei. 

Jak to więc jest z tą „Piłą mechaniczną 3D”? Film jest dobrze zrealizowany, a scenarzyści zaserwowali naprawdę niezłą historię. Z czystym sumieniem nie jestem w stanie jednak tego filmu polecić. Widzę tu potencjał na naprawdę porządny horror, ale czegoś jednak zabrakło. Może konsekwencji, może umiejętności początkującego reżysera, a na pewno wyraźniejszego pomysłu na całość. Leatherface nie wrócił może w glorii i chwale, ale widziałem remake „Piątku 13-tego” i wiem jak bardzo można zniszczyć legendę. Tutaj tego uniknięto, a ja spędziłem całkiem przyjemnie te 90 minut. Ot średniak. Nic więcej, nic mniej.


wtorek, 13 maja 2014

"Frankenstein’s Womb" Warren Ellis/Marek Oleksicki



W minioną sobotę, w gościnnych progach Biblioteki Uniwersyteckiej w Poznaniu odbyła się impreza pod szyldem Free Comic Book Day. Dane mi było wpaść tam dosłownie na chwilę, ale nawet tak krótka obecność uświadomiła mi boleśnie jak mało jestem zorientowany we współczesnym komiksie. Wokół przerzucano się wiadomościami z NEW 52 od DC oraz marvelowskiego uniwersum po kolejnym resecie, a ja mogłem tylko z podziwem skinąć głową, że w naszym pięknym kraju także są ludzie, którzy śledzą na bieżąco cały ten ogromny rynek. Ja od dawna porzuciłem marzenia i ambicje aby próbować ogarnąć choćby kilka moich ulubionych serii, ale cały czas systematycznie próbuje nadrabiać co ważniejsze i ciekawsze komiksy jakie się ukazały i nadal ukazują. A tak sympatyczne spotkania jak to, świetnie się pod tym kątem sprawdzają. I tak szperając na półkach trafiłem na kilka ciekawych rzeczy. Czasem egzotycznych („Tarzan kontra Predator”), czasem bardzo świeżych (Batman „Śmierć w rodzinie”), ale najbardziej moją uwagę zwrócił niepozorny komiks „Frankenstein’s Womb” autorstwa Warrena Ellisa.   

 
Jak wielu uznanych scenarzystów Warren Ellis, oprócz w pełni autorskich projektów (to jemu zawdzięczamy „RED”, które możecie znać z kinowych ekranów) pisuje także popularne serie (na motywach jego „Iron Man: Extremis” powstał „Iron Man 3”) oraz typowe one-shoty. W moim przypadku, pierwszym komiksem tego autora jaki poznałem było (uznawane za jego opus magnum) „Transmetropolitan”, które okazało się zaiste świetne i ze wszech miar godne uwagi. Spowodowało także, że zawsze chętnie sięgam po kolejne komiksy sygnowane jego nazwiskiem. Trafiwszy na „Frankenstein’s Womb” najpierw moją uwagę przykuł temat (jeden z moich ulubionych, klasycznych motywów), a kiedy zauważyłem, że autorem scenariusza jest właśnie Ellis nie wahałem się ani chwili dłużej.

„Frankenstein’s Womb” to w największym skrócie opowieść o tym co zainspirowało Mary Shelley do stworzenia swojego najbardziej znanego dzieła. Ale ta prosta z pozoru historia to misternie skonstruowana opowieść, która mieszana fakty z autorską wizją wydarzeń i fikcją literacką. Ellis odwołuje się do teorii jakoby w trakcie słynnej podróży do Willi Diodati Mary Shelley zwiedziła Zamek Frankenstein, kojarzony ze słynnym alchemikiem Joahnnem Conradem Dippelem (który miał się stać bezpośrednią inspiracją dla postaci doktora Frankensteina). Ale wychodząc od tej teorii serwuje nam świetną, przejmującą historię, która mnie osobiście pchnęła do poszperania w biografiach jej bohaterów i historii miejsc. Więcej zdradzać nie zamierzam, bo cokolwiek powiem może Wam zepsuć zabawę z odkrywania tego co się na Zamku Frankenstein wydarzyło. Ale uwierzcie, że Warren Ellis po raz kolejny zaprezentował się jako świetny scenarzysta i to zarówno jak chodzi o warstwę stricte fabularną, jak i dialogi (które skrzą się momentami od typowego dla Ellisa czarnego humoru).

 
Ale jak zawsze podkreślam, w przypadku komiksów dobry scenariusz to dopiero połowa sukcesu, a w przypadku „Frankenstein’s Womb” strona graficzna jest równie wyśmienita. Autorem rysunków jest co ciekawe nasz rodak Marek Oleksicki, dla którego jak czytałem ten komiks był debiutem na rynku amerykańskim. Stworzył on czarno-biale rysunki, które idealnie współgrają z scenariuszem i kapitalnie budują klimat. Szczególnie znakomicie w mojej ocenie wypadają większe plansze, ale całość oprawy graficznej zasługuje na najwyższe brawa. 

Twórcom „Frankenstein’s Womb” udała się nie lada sztuka. Nie tylko dostarczyli mi świetną historię, okraszoną równie znakomitą oprawą graficzną, ale przede wszystkim zachęcili mnie do powrotu do „Frankensteina”. Bo muszę się Wam do czegoś przyznać. To jeden z tych klasyków, przez które nie przebrnąłem. Zabrałem się za niego na początku liceum i choć sama historia mnie od razu pochłonęła, to zostałem pokonany przez archaiczny język. Nie mogłem się zmobilizować aby spróbować swych sił z tą powieścią po raz kolejny, a tu proszę. Zachęta przyszła z zupełnie niespodziewanej strony. I chętnie się kiedyś w przyszłości podzielę swoimi wrażeniami z tego powrotu. A tymczasem jeżeli gdzieś traficie na ten komiks, to sięgnijcie po „Frankenstein’s Womb” w ciemno. Miłośnicy klasycznej literatury grozy powinni być zachwyceni, ale myślę, że to jeden z tych komiksów gdzie każdy odnajdzie coś dla siebie.  

Ps. I na koniec mały dodatek. Bo przypadkowo w ostatnim odcinku podcastu Myszmasz Waren Ellis doczekał się dłuższej wstawki, więc jeżeli macie ochotę posłuchać o nim więcej - zapraszam (tu) 

niedziela, 4 maja 2014

Komiksowy długi weekend III



Korzystając z dobrodziejstwa w postaci długiego weekendu postanowiłem podtrzymać świecką tradycję i zabrać się za komiks. Przy okazji wcześniejszych odsłon tego nieplanowanego cyklu wziąłem na warsztat komiks antybohaterski i superbohaterski. Teraz postawiłem na europejską mini serię, która od dawna czekała na mojej półce na przeczytanie, czyli „Drapieżców” duetu Dufaux/Marini.

„Drapieżcy” to seria, którą dobre 10 lat temu wydał u nas Egmont i w sumie sama jej obecność w Polsce pokazuje jak mocno zmienił się rynek komiksowy przez ostatnią dekadę. Podejrzewam, że dziś żadne wydawnictwo nie podjęłoby ryzyka wprowadzenia tego tytułu. Dlaczego? Po pierwsze to zamknięta w czterech albumach zupełnie oryginalna seria, którą choćby ze względu na niezbyt znanych twórców trudno byłoby marketingowo sprzedać. Po drugie to komiks dla dorosłych, pełen mocnych, krwawych scen i opatrzony sporą dawką erotyki. A poprawcie mnie jeżeli się mylę, ale dziś komiksów dla dorosłych (i to dodajmy komiksów typowo rozrywkowych, a nie tych które można zakwalifikować jako „sztukę”) dostajemy jak na lekarstwo.

 
Ale do rzeczy. Akcja komiksu rozgrywa się w dużej amerykańskiej metropolii, która wizualnie przypomina mi Nowy Jork (choć wydaje mi się, że nazwa nigdy nie pada). Śledzimy losy pani porucznik Lenore, która wraz ze swym partnerem Spiaggim prowadzi sprawę nietypowych morderstw. W mieści znajdowane są bowiem (dodajmy w zamkniętych pomieszczeniach) pozbawione krwi zwłoki, zaś na ścianie zawsze znajduje się namazany krwią napis „Wasze królestwo się kończy”. Co więcej, przyczynę śmierci trudno stwierdzić, ze względu na fakt, że jedyne obrażenia zadaje wbita za lewym uchem szpilka. Śledztwo idzie opornie, a do tego zaczyna się mocno komplikować, kiedy pani porucznik zaczyna podejrzewać spisek, w który zamieszane są także najwyższe władze. Równoległe (ale tylko do pewnego momentu) śledzimy poczynania tajemniczego duetu (zaprezentowanego choćby na okładce albumu), który, jak już na samym początku czytelnik się dowiaduje, stoi za owymi morderstwami. Co nimi kieruje? I czy uda się pani porucznik rozwiązać zagadkę? I przeżyć?

„Drapieżcy” to horror z mocno zarysowanym wątkiem kryminalnym i muszę powiedzieć, że scenariusz pióra Jean’a Dufaux bardzo mi się spodobał. O fabule nie chcę się rozpisywać w szczegółach aby nie psuć czytelnikom zabawy z jej odkrywania, ale wspomnę, że dla mnie dużym plusem jest dość klasyczne podejście do pewnych horrorowych archetypów. Historia nie unika klisz (a wręcz niektóre z nich pomysłowo wykorzystuje) ale jest wciągająca i poprowadzona z niemałym rozmachem, a co najważniejsze całość rozrywa się w bardzo ciekawie nakreślonym środowisku. Podoba mi się jak jesteśmy stopniowo wprowadzani w prawidła rządzące światem. Choć pewne elementy układanki czytelnik jest w stanie sobie dość szybko poukładać, to twórcom długo udaje się trzymać karty przy sobie, a umiejętne wprowadzane zwroty akcji utrzymują odpowiednie tempo opowieści. Dufaux sprytnie zaznacza także pewne wątki i elementy, które dopiero po dłuższym czasie znajdują swoje rozwiązanie, albo nabierają nowego znaczenia. I ma niezłą rękę do ciekawych scen. Sekwencję z trzeciego albumu, która rozgrywa się w ZOO zapamiętam na pewno na długo. Niby mała rzecz, a cieszy. 

Ale umówmy się, to nie jest wiekopomne dzieło to. To bardzo sprawnie napisana i poprowadzona historia rozrywkowa. Bohaterowie (których jest kilkoro) są ciekawie nakreśleni i fajnie poprowadzeni, ale jeżeli lubicie śledzić ewolucję jaką przechodzą główne postacie, to tutaj możecie być lekko zawiedzeni. Bohaterowie teoretycznie się zmieniają, ale w moim odczuciu ten element nie do końca się twórcom udał. Z drugiej strony całość jest tak napakowana akcją, że nie sposób się nudzić i być może właśnie ten natłok wydarzeń przyćmił trochę rozwój postaci. Do tego jak wspomniałem wcześniej komiks nie stroni od erotyki. Czasem ciekawie wplecionej w fabułę, czasem zupełnie zbędnej (jak choćby epatowanie seksualnością, które możecie zobaczyć już na okładce i która jest typowym zabiegiem w rodzaju „bo tak”). 

 
Ale przejdźmy do strony wizualnej, bo w komiksie oprócz fabuły ona zawsze gra bardzo istotną rolę. Rysunki włoskiego autora Enrico Marini mają typowo europejski sznyt i możecie znać jego dokonania z innych serii, które Egmont wprowadził na nasz rynek. Ogólnie rysunki mi się podobały. Są nieco malarskie i pełne szczegółów. Marini ciekawie operuje kolorem serwując różną kolorystykę i oświetlenie w poszczególnych sekwencjach, co wcale nie jest w komiksie takie oczywiste. Co ważne, szczególnie w tym konkretnym przypadku, rysownik dobrze sobie radzi ze scenami akcji (a uwierzcie, że w niektórych kadrach dzieje się bardzo dużo). Sceny erotyczne zaprezentowane są mam wrażenie jakby mniej sprawnie, ale i tak wypadają całkiem w porządku. Jest jednak z Marinim jeden problem. Może za dużo powiedziane, ale ja mam mocno mieszane uczucia. Jeżeli znacie jego inne dokonania to z tego co widziałem musicie być przygotowani na swego rodzaju autoplagiat jeżeli chodzi o modele postaci. Na szczęście na sam odbiór tego komiksu negatywnie to nie rzutuje.

Jeżeli miałbym podsumować „Drapieżców” to myślę, że w kategorii rozrywkowego horroru to naprawdę solidna pozycja. Z ciekawą historią, fajnie przemyślanym światem, a do tego kipiąca akcją. Z tego co widziałem komiks mimo ładnych paru lat od jego wydania nadal można bez większych problemów znaleźć w drugim obiegu i to w całkiem przyzwoitej cenie. Nie spodziewajcie się przełomowego dzieła, ale jeżeli lubicie horror myślę, że powinniście się nieźle bawić odkrywając zagadkę tajemniczych morderstw i jej konsekwencje.