poniedziałek, 25 czerwca 2012

CSI – Kryminalne Zagadki Las Vegas


Kiedy w październiku 2000 roku stacja CBS startowała z nowym serialem kryminalnym chyba nikt, na czele z jego twórcami, nie sądził jaka popularność stanie się jego udziałem. Obecnie, po 12 sezonach CSI to nadal niesłabnąca, dobrze funkcjonująca machina. Serial, którego sukces zapoczątkował dwie inne serie spod marki CSI –Kryminalne zagadki Miami oraz Kryminalne zagadki Nowego Jorku. Jest pierwowzorem serii gier video, książek, a nawet komiksów. A także stał się przez ostatnie lata moim ulubionym serialem nie-fantastycznym.  


CSI to serial, który opowiada o pracy policyjnych techników z Las Vegas. Uzbrojeni w najnowocześniejszy sprzęt i wszechstronne wykształcenie mają jeden cel. Na podstawie zebranych na miejscu dowodów, nawet tych mikroskopijnych, umożliwić policji złapanie przestępców. Sam serial nie był pierwszym serialem kryminalnym, który pokazywał rozwiązywanie zagadek kryminalnych przez laborantów i patologów, ale był zdecydowanie jednym z pierwszych, gdzie praca kryminologów wysunęła się na pierwszy plan. Zapoczątkował także swoisty szał i modę na techniki kryminalne. 

Już umiejscowienie akcji serialu w Mieście Grzechu było zdecydowanie strzałem w 10-tkę. Las Vegas, miasto na pustyni zbudowane przez mafię to mimo upływu lat nadal niekwestionowane królestwo hazardu, borykające się z wszelkiej maści przestępczością. Śledząc pracę ekipy CSI poznajemy nie tylko pełne blichtru Vegas, ale także ciemną stroną miasta. A twórcy naprawdę nie stronią od pokazywania trudnych, mrocznych i brutalny spraw. Morderstwa dzieci, gwałty, korupcja w policji, konflikty interesów i seryjni mordercy to tylko część wachlarza problemów jakie będziemy śledzić. A wszystko to zaprezentowane niezwykle realistycznie (szczególnie jeżeli weźmiemy pod uwagę, niemalże obowiązkową sekcję zwłok) i świetnie napisane.

Po drugie, co dla mnie osobiście jest niezmiernie istotne, twórcą udało się stworzyć grono bardzo interesujących postaci (granych przez grono napraw dobrych aktorów z Wilamem Petersenem, czy Laurencem Fishburnem na czele) jednocześnie nie koncentrując się na wątkach osobistych. Efekt? Większość (dlaczego nie wszystkie więcej wkrótce) odcinków można z dużą przyjemnością oglądać bez znajomości pozostałych. I to jest też przyczyna, dla której CSI: Miami oraz Nowy Jork zupełnie do mnie nie trafiają. Niestety w obu produkcjach zdecydowano się mocno pójść w kierunku wątków osobistych, co spowodowało, że szczególnie seria w Miami momentami zamieniała się w trochę mroczniejsza telenowelę. Nie tędy droga mym skromnym zdaniem.

Kryminalne Zagadki Las Vegas to jednak nie tylko świetny serial policyjnych procedur skoncentrowany na  pojedynczych  opowieściach. W zasadzie od samego początku tworzono segmenty, które koncentrowały się na dłuższych historiach spajających niejednokrotnie cały sezon. I te dłuższe opowieści, wieńczone wstrząsającym finałem to często prawdziwe perełki. Takie jak finał sezonu piątego „Grave danger” (tytuł odcinka zachowuję w oryginale – nieprzetłumaczalna gra słów), którego współscenarzystą i reżyserem był Quentin Tarantino. Kapitalny wątek Miniaturowego Zabójcy z sezonu siódmego, czy historia seryjnego zabójcy Nathana Haskella (sezon dziewiąty i jedenasty). Można by wymieniać naprawdę długo. I nie myślicie,  że „wstrząsające finały” to wstrząsy typowo serialowe, gdzie mamy „ciąg dalszy nastąpi…” a następnie happy end. Nic bardziej mylnego. Jak wspomniałem wcześniej CSI to serial mroczony. Trafiają się sprawy nierozwiązane, przegrane, a twórcy nie boją się uśmiercić nawet pierwszoplanowych postaci. To właśnie ta wewnętrzna dynamika serialu jest tak przeze mnie lubiana.

Aby być uczciwym wspomnieć trzeba, że serial w zasadzie od początku był krytykowany przez organy ścigania w USA za brak realistycznego odwzorowania procedur. Może śmieszyć, że technicy jeżdżą lepszymi samochodami niż policja, a ich komputery w kilka sekund są w stanie wyrzucić z siebie potrzebne informacje o DNA czy odciskach palców. Ale ja przymykam na to oko. Wiem, że mogę usiąść przed telewizorem, śledzić kolejną intrygującą zagadkę i dać się zaskoczyć scenarzystom. Czysta przyjemność. Z resztą jestem świeżo po zakończeniu 12 sezonu, a jego finał utwierdził mnie tylko w przekonaniu, że mimo upływu lat twórcy nadal nie powiedzieli ostatniego słowa.

wtorek, 19 czerwca 2012

„Gwiezdne wojny” – Nowa Trylogia


Trudno uwierzyć, ale od premiery „Mrocznego widma” minęło już 13 lat. Ja, w przeciwieństwie do oryginalnej trylogii, którą oglądam przeciętnie raz do roku, nowe produkcje Lucasa obejrzałem tylko bezpośrednio po premierze. Wtedy miałem mieszane uczucia, ale zainspirowany rocznicą 35-lecia premiery IV epizodu gwiezdnej sagi postanowiłem odświeżyć sobie nową trylogię i sprawdzić jak wypada po latach. Swymi refleksjami zaraz się z Wami podzielę, ale jeżeli ktoś nowych Gwiezdnych Wojen nie widział niech sobie wpis odpuści, bo spojlerów będzie masa.

 
Powtórny seans udało mi się zaliczyć w rozdzielczości HD, dlaczego to ważne? Jeden z największych moim zdaniem plusów nowej trylogii są sekwencje prezentowania poszczególnych planet, a w wysokiej jakości obrazu komputerowo wygenerowane światy ogląda się wyśmienicie. Zwiedzanie wraz z bohaterami Naboo, czy Tatooine w „Mrocznym widmie”, planety Mustafar, czy Kashyyyk w „Zemście Sithów” to prawdziwa przyjemność. Na mnie osobiście największe wrażenie robi  jednak wyprawa Obi-Wana na Kamino w „Ataku klonów”, sekwencja lądowania w deszczu to prawdziwy majstersztyk. Ale tak naprawdę każda z tych scen pozwala nam lepiej poznać i wczuć się, w przecież tak bogaty, świat gwiezdnych wojen. Oczywiście zwiedzanie planet mieliśmy już w starej trylogii, ale akurat w tym konkretnym przypadku komputerowe efekty specjalne umożliwiły stworzenie wiarygodnych i porywających plenerów na niespotykaną wcześniej skalę.


Niestety Lucas chyba zapomniał siłę tradycyjnych efektów i kręcąc nową trylogię dał się niestety zdecydowanie ponieść komputerowej technice. Mizernie animowany, komputerowy Yoda wyglądający jak karykatura samego siebie, czy irytujący Jar-Jar Binks za którego postać fani znienawidzili Lucasa to tylko najbardziej jaskrawe przykłady. Dodatkowo zastosowanie w całym procesie produkcji tak dużej ilości efektów CGI zaowocowało w moim mniemaniu pewnym „oziębieniem” i „oddaleniem” w stosunku do świata przedstawionego.

Ale przejdźmy do najważniejszego czyli fabuły. Od początku wiedzieliśmy, że nowa trylogia opowie historię powstania Imperium oraz genezę Dartha Vadera. I muszę powiedzieć, że w tym przypadku nadal mam mocno mieszane uczucia. Niektóre fragmenty historii wydają mi się przemyślane, a postacie interesujące. Niestety część rozwiązań fabularnych wydaje mi się po prostu słaba, a postacie nie wykorzystują swego potencjału. 

W „Mrocznym widmie” od razu wprowadzono dwa dość kontrowersyjne rozwiązania. Pierwsza to zupełnie niepotrzebne tłumaczenie czym jest Moc. Lucas powinien zdawać sobie sprawę, że tak naprawdę czego by nie wymyślił fani będą narzekać, a istniejąca nuta tajemnicy otaczająca Moc świetnie budowała klimat wcześniejszych części. Druga to pochodzenia Anakina Skywalkera. W „Mrocznym widmie” zaprezentowano młodego Anakina jako niepokalanie poczętego wprost z Mocy. Czy to naprawdę było potrzebne? Jak dla mnie takie rozwiązanie fabularne niepotrzebnie wprowadza nas w niebezpieczne rozważania interpretacyjne, które z punktu widzenia sensu całej historii niewiele wnoszą. Żałuję też, że twórcy nie wykorzystali postaci Dartha Maula. Osobiście chętnie dowiedziałbym się więcej o tej postaci, której rola niestety okazuje się być marginalna. Największym plusem Epizodu I jest Qui-Gonn Jinn, niepokorny Jedi i mistrz Obi-Wana. Postać barwna, interesująca i przede wszystkim świetnie zagrana przez Liama Neesona. Duże brawa. O Jar-Jara lepiej mnie nie pytajcie.  

„Ataku Klonów” gdzie poznajemy Anakina jako padawana borykającego się z samym sobą i swym przeznaczeniem stara się być filmem zdecydowanie mroczniejszym od poprzednika. Wydaje mi się, że opowieść o młodym Skywalkerze i jego stopniowym zatracaniu się poprowadzona jest dość zgrabnie. Niestety grający Anakina Hayden Christensen rozkłada tą rolę dokumentnie i powoduje, że nawet sceny z zamierzenia dramatyczne zyskują niezamierzony efekt humorystyczny. Mam też poważny problem z całą intrygą wokół Armii Republiki. Czy tylko mnie dziwi, że armia klonów pojawia się w bardzo wygodnym momencie i czy tylko mnie niepokoi, że klony zostały stworzone na podobieństwo Jango Fetta? Jeżeli tak to nie dziwię się, że Zakon Jedi tak szybko uległ zniszczeniu. Fabularne potknięcia rekompensuje, wspomniana wcześniej, wizyta Obi-Wana na Kamino zwieńczona jego walką z Łowcą Nagród. Z resztą sama kreacja Obi-Wana w interpretacji Ewana Mcgregora to zdecydowanie jeden z najmocniejszych punktów filmu.


Najlepszym epizodem jest jednak „Zemsta Sithów”. Już otwierająca sekwencja bitwy robi lepsze wrażenie niż choćby wcześniejsza inwazja na Naboo, a cała fabuła prezentuje się wiarygodnie i interesująco. Przede wszystkim udało się Lucasowi stworzyć naprawdę przekonującą wizję rozpadającego się świata. Film jest mroczny i pesymistyczny, co rzuca się w oczy w szczególności w zestawieniu z „Mrocznym widmem”. Wykreowano także parę świetnych scen jak walka Yody-Dartha Sidiousa, Obi-Wana z Anakinem, czy wejście Anakina do świątyni Jedi. Czy Wy też mieliście wtedy ciarki na plecach? Aktorsko Epizod III wypada także dużo lepiej od poprzednich filmów. Hayden Christensen naprawdę daje radę jako staczający się w otchłań Anakin, postarzony Mcgregor świetnie sportretował Obi-Wana, a prawdziwą ozdobą jest kreacja Iana Mcdiarmida, który kapitalnie wypada jako Darh Sidious.  I w tym przypadku nie mogę darować Lucasowi tylko jednej rzeczy. Niepotrzebnej sceny w której Padme nadaje dzieciom imiona. Odbiera to nowym odbiorcą dużą część zabawy z oglądania starej trylogii. Szkoda, bo trochę psuje to odbiór naprawdę dobrego filmu.

Mam świadomość, że zasygnalizowałem tylko pewne kwestie. Powinienem wspomnieć o roli Christophera Lee, czy Natalie Portman. Popastwić się nad Jar-Jarem, czy ponarzekać na infantylizm Epizodu I zatytułowanego (o ironio) „Mroczne widmo”, ale po obejrzeniu nowej trylogii mam wrażenie, że mimo wielu wad nadal unosi się nad nią magia znana z wcześniejszych części. I osobiście cieszę się, że poznałem genezę Dartha Vadera. Ciekawa to była opowieść, a to chyba najważniejsze.

czwartek, 14 czerwca 2012

Komiksowy długi weekend


Długie weekendy sprzyjają nadrabianiu kulturalnych zaległości. Udało mi się w końcu dopaść dwa komiksy, które z różnych względów od dłuższego czasu chciałem przeczytać – „Amerykańskiego wampira” duetu Snyder/King oraz „Hellblazer: Niebezpieczne nawyki” Ennisa. Komiksy bardzo różne zarówno stylistycznie jak i pod kątem opowiadanych historii. Ale oba chyba każdy miłośnik współczesnego komiksu powinien poznać. 


Scotta Snyder w posłowiu do komiksu wspomina, że postać Amerykańskiego Wampira wymyślił już w 2002 roku, ale obecny kształt historii został nadany przez samego Stephena Kinga. W „Amerykańskim wampirze” Panowie postawili zmierzyć się z jednym z najstarszych fenomenów w świecie grozy – wampirem. Zirytowani wszechobecnymi wampirami w ich romantyczno – rozterkowej emo wersji, postanowili powrócić do źródeł i stworzyć wampira, który będzie przerażającym drapieżnikiem. Tak powstał Skinner Sweet – pierwszy amerykański wampir. Autorzy zdecydowali się na stworzenie spójnego świata, w którym Sweet jest pierwszym wampirem nowego rodzaju. Chodzącym w słońcu, silniejszym i bardziej drapieżnym niż dotychczasowe, europejskie wampiry, a do tego do bólu amerykańskim. W końcu zrodzonym na dzikim zachodzie…

Snyder i King pisząc „Amerykańskiego wampira” spletli ze sobą dwie, częściowo niezależne, historie. Pierwsza z nich, napisana przez samego Snydera, to historia Pearl Jones. Początkującej aktorki, która stara się zrobić karierę w Hollywood lat 20-tych. Niestety, na skutek nieszczęśliwych zdarzeń jej kariera brutalnie się kończy, a jej samej zaczyna przyświecać jeden cel – zemsta. Druga, napisana przez Kinga, opisuje narodziny nowego gatunku wampira. Skinner Sweet to bandyta napadający na banki i pociągi w epoce Dzikiego Zachodu. W trakcie jednego z napadów zadziera w niewłaściwymi ludźmi, ale jak się okazuje nie będzie mu dane zginąć. Przeznaczone mu będzie rozpoczęcie nowego życia, jako wampir. 

Pomysł na splecenie ze sobą różnych historii, umiejscowionych w różnych okresach czasowych sprawdził się wyśmienicie. W mojej ocenie opowieść o Pearl wypada lepiej i ma zdecydowanie mocniejszy finał, ale obie historie stoją na wysokim poziomie. Co ważne rysownik Rafael Albuquerque świetnie dopasował się reszty ekipy. Jego styl, drapieżny i ostry, a jednocześnie pełen szczegółów kapitalnie sprawdził się w połączeniu z tekstem. Mam tylko jedną uwagę krytyczną do Stephena Kinga. Słowa przyrównujące bankierów (europejskich) do krwiopijców, z ust obywatela kraju, który zafundował światu kryzys finansowy? Proszę Stephen, zostaw lepiej swoje lewicowe poglądy w domowy zaciszu. 


Drugim komiksem, co do którego moje oczekiwania były chyba jeszcze większe był „Hellblazer: Niebezpieczne nawyki”. Oczekiwania miałem duże, ale trudno się dziwić. Było to moje pierwsze spotkanie z Johnem Constantine, żywą legendą komiksu grozy. Scenarzystą „Niebezpiecznych nawyków” jest Garth Ennis. Czytałem wiele jego wcześniejszych komiksów i gdy zobaczyłem jego nazwisko na okładce poczułem obawy. Według mnie jest to autor nierówny i komiksy świetne („Kaznodzieja”) przeplata słabszymi (dość chybiony „Punisher: Born). Na szczęście obawy były bezpodstawne. Według mnie scenariusz tego komiksu to po prostu majstersztyk, który z miejsca wywindował „Niebezpieczne nawyki” na szczyty listy moich ulubionych komiksów. 

Historia wydaje się być prosta. John Constantine, człowiek walczący z piekielnymi demonami i stający oko w oko z Szatanem dowiaduje się, że wkrótce umrze zabity nie przez swą pracę, ale przez raka płuc. Możemy obserwować Johna w trakcie coraz bardziej dramatycznej walki o życie. Walki? Czy można zwalczyć raka w stadium terminalnym? Cóż, polecam się przekonać na własnej skórze. Jest to lektura ciężka i przygnębiająca, ale gwarantuję, że da Wam dużo satysfakcji. Dla mnie dodatkowym zaskoczeniem w przypadku „Niebezpiecznych nawyków” była  strona graficzna. Skrajnie różna od tej w „Amerykańskim wampirze”, ale także perfekcyjnie uzupełniająca i dopełniająca depresyjną historię Constatina. Szczególnie okładki i otwierające każdy odcinek plansze zapadają głęboko w pamięć. Świetna robota.
 
Dawno nie wziąłem na swój warsztat komiku i chyba zapomniałem ile zawsze to medium dawało mi frajdy. Cieszę się zatem, że udało mi się zapoznać z dwoma tak dobrymi historiami. Teraz mam apetyt na więcej. Szczególnie jak obejrzałem okładki do „Amerykańskiego wampira III”. Nie mogę się doczekać. W Polsce oba komiksy wydał Egmont i oba wydania są bardzo dobre. Choć dla estetów polecam szczególnie wydanie „Amerykańskiego Wampira”. Gruba okładka, kredowy papier… Piękne wydanie. Ale to tylko dodatki do meritum. Dajcie się porwać opowiadanym w tych komiksach opowieściom. Warto.   

wtorek, 5 czerwca 2012

"Ludzie z bagien" - Edward Lee


Miniony rok, wśród miłośników literackiej grozy w Polsce, śmiało może uchodzić za  rok Edwarda Lee. Jego bulwersujący i szokujący „Sukkub” zjednał sobie wielu zagorzałych zwolenników, zadowalając nawet najbardziej wybrednych miłośników ekstremalnej literatury. Wydawnictwo Replika ośmielone wcześniejszym sukcesem zapowiedziało na 2012 rok dwie kolejne jego powieści. Pierwsza z nich miała właśnie premierę. Proszę Państwa, nadchodzą „Ludzie z bagien”.

Bohaterem najnowszej powieści Edwarda Lee jest Phil Straker, wielkomiejski policjant z wydziału narkotyków, który na skutek fatalnego zbiegu okoliczności wraca do miasta swojego dzieciństwa, do miasta z którego udało mu się wyrwać 10 lat wcześniej. Wyrwać się, bo Crick City to miasto w którym nikt nie chciałby mieszkać. Zapyziała dziura zagubiona w leśnych ostępach, gdzie mieszkańcy nie mający żadnych perspektyw topią swoje smutki w alkoholu i narkotykach. A do tego  gdzieś pośród wzgórz czają się tajemniczy „ludzie z bagien” o których każdy mieszkaniec Crick City od dzieciństwa słyszy wiele niepokojących opowieści. Na barkach Strakera, niczym samotnego mściciela, zostanie złożony ciężar zaprowadzenia w miasteczku porządku. A do tego szybko się okaże, że powrót do domu będzie wiązał się także z bolesną konfrontacją z demonami przeszłości…

Nie brzmi to jak krwawa jatka sugerowana przez okładkę prawda? Zaniepokojonych fanów prozy ekstremalnej uspokajam. Choć w istocie „Ludzi z bagien” czyta się długimi fragmentami jak mocno pokręcony dramat kryminalny to już w prologu Lee pokazuje na co go stać.  Poziom wynaturzeń z jakimi przyjdzie nam obcować w trakcie lektury, wrażliwców o plastycznej wyobraźni doprowadzi do mdłości, a z niektórych sekwencji (absolutnie mistrzowska scena „żniw”) sam Lovecraft byłby dumny. Nie przypadkowo zresztą wspominam Samotnika z Providence. Począwszy od prologu, a na szokującym finale skończywszy nad powieścią unosi się wyraźnie gęsty klimat zagrożenia i degeneracji znany miłośnikom prozy Lovecrafta. A sam finał? Zakończenie szokuje, choć muszę przyznać, że pierwszą reakcją na rozwiązanie akcji była lekka konsternacja. Dopiero po chwili i ochłonięcia wszystkie klocki ułożyły mi się w zgrabną całość i mogę powiedzieć, że czuję się usatysfakcjonowany. 

Chciałbym się pochylić nad polskim wydaniem. Po pierwsze okładka. Nadal nie mogę uwierzyć, że jej twórcami jest ta sama ekipa, która robiła okładkę do „Sukkuba” i robi okładkę do nadchodzącego „Golema”. Obie są klimatyczne i po prostu perfekcyjne. Okładka „Ludzi z bagien” miała chyba zdobić wydanie „Drogi bez powrotu 13”. Kompletna klapa, tym bardziej, że najzwyczajniej w świecie nie przystaje do zawartości książki. Żałuję, że nie pokuszono się o okładkę podobną do oryginalnego wydania. Po drugie opis na okładce. Krótko. Nie czytajcie go, bo podobnie jak okładka zwodzi i nie do końca oddaje zawartość powieści. I na zakończenie Nie czytałem książki w oryginale ale bardzo przypadł mi do gustu przekład. Myślę, że tłumacz stanął przed niemałym wyzwaniem przełożenia na język polski dialektu wieśniaków z Crick City jak i języka Bagnowych. Ciekawi mnie niezmiernie oryginał, ale dzięki tłumaczowi, ja z czytania stylizowanych fragmentów czerpałem naprawdę sporą przyjemność. Duże brawa.


Czytelnicy „Sukkuba” zastanawiają się zapewne czy nowa powieść sprosta ich oczekiwaniom. Cóż, w mojej ocenie może być z tym problem. I trochę mi szkoda, że „Ludzie z bagien” są skazani na porównania z wcześniejszym dziełem. Jest  to po prostu świetna książka. Klimat oraz historia spodobały mi się bardziej niż w „Sukkubie”. Mam jednak wrażenie, że to jednak trochę inna literatura,  z inaczej rozłożonymi akcentami i jeżeli ktoś się nastawia na klon poprzedniczki może się zawieźć. Wniosek? Nie twórzcie sobie niepotrzebnie wyobrażeń, dajcie się zaskoczyć Edwardowi Lee i wprowadzić w jego świat. Mam nadzieję, że czas spędzony w Crick City będzie dla Was równie satysfakcjonujący jak dla mnie. A mi pozostaje już odliczać dni do wydania „Golema” i wizyty autora w Polsce.