piątek, 21 marca 2014

„Detektyw” czyli jak w osiem odcinków zdetronizować „Z archiwum X”



Pamiętam dobrze jak po obejrzeniu pierwszego odcinka „Detektywa” stwierdziłem „wygląda na to, że HBO znów to zrobiło”.  Oczywiście po 45 minutach stwierdzenie to mogło okazać się na wyrost, ale w tym przypadku potwierdziło się w 100%. Od razu na początku mogę powiedzieć jedno. Moim zdaniem „Detektyw” to serial wybitny, który podejrzewam nie pozostanie bez wpływu na telewizyjną rozrywkę w najbliższych latach. To opowieść, która tak mocno wbiła mi się w głowę, że przeszło tydzień od jej zakończenia cały czas gdzieś we mnie siedzi. I w końcu to serial, który na mojej prywatnej liście ulubionych telewizyjnych produkcji zdetronizował moje ukochane „Z archiwum X”, a wierzcie, że w mojej ocenie to nie lada osiągnięcie.


Jeżeli czytali już gdzieś cokolwiek o serialu na pewno rzuciły Wam się w oczy opinie o genialności kreacji głównych postaci granych przez Matthew McConaughey oraz Woody Harrelsona. I zaiste słuszne to opinie, ale nie od aktorstwa chciałbym zacząć, ale od tego co najważniejsze. Od ojców tego sukcesu, czyli Nica Pizzolatto oraz Caryego Joji Fukunagi. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że to im zawdzięczamy to świetną produkcję. Pierwszy z nich jest odpowiedzialny za scenariusz do wszystkich ośmiu odcinków i możemy już śmiało mówić, że przebojem wdarł się do pierwszej ligi telewizyjnych twórców. Przebojem, bo w zasadzie próżno szukać większych jego dokonań. Drugi (mający za sobą świetnie przyjętą ekranizację „Jane Eyre”, ale niewiele ponad to) reżyserował całość przekładając wizję ze scenariusza na taśmę filmową. A obaj będąc producentami całości mieli pieczę nad każdym detalem. I to widać.

Pizzolatto w wywiadach zwraca uwagę, że chciał stworzyć dzieło o opowiadaniu historii. Aby to osiągnąć stworzył unikatową opowieść rozpisaną na przeszło piętnaście lat i korzystającą zarówno z różnorodności gatunkowej jak i specyficznej struktury jej prowadzenia. Teoretycznie „Detektyw” to serial kryminalny. W pierwszym odcinku poznajemy parę detektywów (Martin Hart i Rustin Cohle), którzy w 1995 roku zostają przydzieleni do sprawy rytualnego mordu. I całość na podstawowym poziomie sprowadza się do rozwiązania zagadki, która znajduje swój finał współcześnie. Ale Pizzolatto bawi się schematami do tego stopnia, że w którymś momencie odniosłem wrażenie iż każdy pojedynczy odcinek to niemalże zamknięta osobno historia podchodząca do tematu w nieco inny sposób. 

Początek faktycznie skupia się na wątkach kryminalnych, ale szybko zaczyna się to mieszać z wątkami strice obyczajowymi (skupiającymi się na prywatnym życiu obojga detektywów). A to nadal nie wszystko, bo poprzez umiejętne budowanie napięcia oraz wprowadzenie pewnych elementów mistycznych (przywołanie postaci Króla w Żółci z klasycznej powieści Roberta W. Chambersa i nakreślenie tajemniczego kultu wokół miejsca (?) zwanego Carcosa) całość nabiera bardzo silnego posmaku weird fiction. Na marginesie to spotkałem się nawet z określeniami-wytrychami, że to serial z klimatem lovecraftowskim, ale nie mogę się z tym zgodzić. Mam wrażenie, że niektórzy usłyszeli przy serialu o weird fiction, a jeżeli tak to musi być to Lovecraft. Nic bardziej mylnego. A wracając do sedna, to kiedy wydaje nam się, że wiemy w jaką stronę to zmierza, twórcy serwują nam kolejną woltę prezentując odcinek rodem z policyjnego kina akcji (z absolutnie mistrzowskim finałem, którego bodaj ostatnie 10 minut zostało nakręcone na jednym (!) ujęciu), a następnie flirtując co raz mocniej z horrorem. 

Co ciekawe ani przez moment nie mamy poczucia, że scenarzysta przesadził. Wszystkie te elementy są zrealizowane mistrzowsko. Śledztwo (z resztą pozostałe wątki również) rozwija się w bardzo powolnym tempie (rewelacyjnie współgrającym z klimatem Luizjany w której dzieje się akcja serialu), ale w sposób bardzo satysfakcjonujący. Systematycznie odkrywana są kolejne elementy układanki, pozornie nieistotne zdarzenia przedstawiane są w nowym świetle, a widz może próbować rozwikłać sprawę razem z naszymi bohaterami. Nie ma tu zagrań rodem z niektórych kryminałów, gdzie śledczy mają pełniejszą wiedzę, a rozwiązanie jest podane w finale na tacy bez większego oparcia we wcześniejszych wydarzeniach. Jak bardzo to przypadło do gustu widzom widać było po reakcji Internetu, gdzie jak grzyby po deszczu zaczęły powstawać analizy nawet najmniejszych niuansów i tropów podsuwanych nam przez twórców. 

 
Ale wspomniałem, że serial to nie tylko mix gatunkowy, ale także zabawa ze strukturą opowieści. Całość bowiem rozgrywa się przez większość czasu na dwóch płaszczyznach czasowych. W 2012 roku, kiedy to Hart i Cohle są przesłuchiwani w sprawie ich śledztwa sprzed lat i w 1995 roku, kiedy widzimy co się wydarzyło. Dzięki temu stopniowo wchodzimy w ten świat, ale co ważniejsze pozwala to twórcom na kapitalną zabawę z opowieścią, bo często mamy sytuacje kiedy postacie opowiadają o jakichś wydarzeniach, a widz ogląda jak dana sytuacja wyglądała naprawdę. Wypada to świetnie, bo pozwala pogłębić postacie i przedstawić w pełniejszy sposób ich relacje, co jest bardzo ważne w momencie kiedy akcja wraca na stałe do czasów obecnych.

Piszę już długo o twórcach i zaletach prowadzonej opowieści, a nie wspomniałem o najważniejszym. O dogłębnym zrozumieniu przez nich prostego (a kompletnie niedocenionego faktu), że najbardziej przerażające jest niedopowiedzenie i to co pozostaje w ukryciu. To jak to jest wykorzystane i rozgrywane budzi mój podziw. Jak choćby w dwóch momentach kiedy bohaterowie oglądają nagranie na video. Wiemy po ich reakcjach, że musi to być coś wstrząsającego, ale nie dane jest nam tego zobaczyć. Wypada to fenomenalnie. Z tego też powodu tak bardzo podobał mi się finał tej historii (który wzbudził bardzo dużo kontrowersji i dla wielu okazał się sporym rozczarowaniem). Dostajemy bowiem rozwiązanie zagadki, ale pozostawiające dużo pytań bez podanych na tacy odpowiedzi. Co więcej, otrzymujemy pozorny happy end (który w mojej ocenie tylko pozornie jest szczęśliwym zakończeniem) i dość kameralny finał (ku irytacji wielu spodziewających się wielkiej wolty – ach to szósto zmysłowe spaczenie oczekiwań) świetnie pasujący do klimatu całości. 


Ale „Detektyw” to nie tylko świetny scenariusz i perfekcyjna jego realizacja. To dzieło skończone i dogłębnie przemyślane pod każdym względem. Rewelacyjnie jak, jak wcześniej wspomniałem, wypadają Matthew McConaughey jako Cohle oraz Woody Harrelson jako Hart. Ten pierwszy odchudzony pewnie o jakieś 20 kilo, zrobiony na wrak człowieka kradnie niemal każdą scenę w której się pojawia. Ten drugi niewiele mu ustępuje. Obaj aktorzy (którzy także są współproducentami serialu) mogą błyszczeć dzięki świetnemu scenariuszowi. Dialogi są bardzo dobrze napisane, a każda z postaci ma swoją historię, swoje zaszłości i nie jest absolutnie jednowymiarowym herosem bez skazy. Wręcz przeciwnie. To ludzie borykający się z problemami (Cohle z narkotykami i nihilizmem, którego nabawił się po śmierci córki; Hart z alkoholem i kobietami), słabymi, ale potrafiącymi przekuć to wszystko na siłę do działania. Jednym słowem - są prawdziwi. A co ciekawe, zmieniają się także pod wpływem zarówno wydarzeń, których doświadczają jak i wzajemnych relacji. Hart i Cohle z pierwszego odcinka to nie te same postacie, które widzimy w finale, ale te przemiany przez sposób ich zaprezentowania wypadają naprawdę wiarygodnie. 

Wszyscy skupili się na fenomenalnych rolach głównych, ale nie zapominajmy o całej plejadzie postaci drugoplanowych i pobocznych. Błyszczy oczywiście Michelle Monaghan, kreująca postać Maggie, żony Harta (co o tyle istotne, że miała naprawdę niełatwą rolę do odegrania), ale w zasadzie każda z napotkanych postaci jest interesująca i świetnie zagrana, a wiele pojedynczych scen to prawdziwe perełki (jak scena rozmowy z służącą Tuttle’a, czy wizyta u jednej z niedoszłych ofiar).

Także inne elementy stanowią idealne dopełnienie tej wybitnej układanki. Kapitalnie wypada muzyka i to zarówna ta instrumentalna (której autorem jest sam T Bone Burnett), jak również piosenki, które pojawiają się napisach początkowych i końcowych (kto usłyszy otwierający utwór zespołu The Handsome Family długo od niego się nie uwolni). Świetne są zdjęcia i sceneria. Bagna Luizjany, jej tereny przemysłowe i osiedla mieszkalne chyba nigdy nie wyglądały tak fascynująco i tak przerażająco za razem. Tu w każdym ujęciu czuć, że to miejsce jest integralną częścią tej opowieści. Nie tylko przez jej koligacje z lokalnym folklorem, ale przede wszystkim przez umiejętnie wykreowany senny, ale niepokojący klimat.

Mam nadzieję, że jeżeli nie mieliście jeszcze okazji obejrzeć „Detektywa” przekonałem Was aby po niego sięgnąć. Tym bardziej, że to zamknięta historia. Mimo, że kolejny sezon jest już zapowiedziany, to wiemy na pewno, że duetu McConaughey/Harrelson w nim nie doświadczymy. Ja w tym serialu się po prostu zakochałem. To serial nowoczesny, ale traktujący widza poważnie i wymagający zaangażowania. Ja na pewno do niego wrócę wielokrotnie, a Was zachęcam aby sprawdzić co wydarzyło się na bagnach Luizjany. Nie słuchajcie malkontentów marudzących na finał (jeżeli macie tez co do niego wątpliwości chętnie je rozwieję wchodząc w spojlery wagi ciężkiej). Czasu spędzonego z Cohlem i Hartem na pewno nie będziecie żałować.


niedziela, 9 marca 2014

O Oskarach, dokumentach i filmach na faktach

Zacznę od delikatnej kontrowersji. Już jakiś czas temu Oskary przestały interesować mnie kompletnie i entuzjazm jaki nadal potrafią wywoływać budzi moje niekłamane zdziwienie. Nie zawsze tak było, ale podejrzewam, że sytuacja już raczej nie ulegnie zmianie. Obecny stan zawdzięczam kilku rzeczom. Po pierwsze rzadko kiedy przed Oskarami uda mi się obejrzeć nominowane w najważniejszych kategoriach filmy. Wyrwanie się do kina do najłatwiejszych nie należy, a do tego często dystrybutorzy czekają na wprowadzenie co gorętszych tytułów do samej gali, aby móc zaatakować widza z plakatu „Nominowanym w 20 kategoriach*”. Ale jak mam być szczery, można potraktować to także jako wygodną wymówkę, bo od ładnych paru lat część oskarowych filmów mnie po prostu nie interesuje (w tym roku należał do nich choćby „Kapitan Phillips”), albo okazuje się być zdecydowanie poniżej moich oczekiwań (nie wiem jakim cudem cały czas do kategorii najlepszy film potrafią trafić takie „wybitne” dzieła jak „O północy w Paryżu”  czy „War Horse”).

Przyczyna druga to upadek mojego romantycznego wyobrażenia o Oskarach. Za dzieciaka wydawało mi się (a wielu cały czas taki mit próbuje utrzymywać), że jest to nagroda dla filmów, aktorów, twórców faktycznie wybitnych. Nie wiem czy nigdy tak nie było, ale ostatnie lata systematycznie utwierdzały mnie w przekonaniu, że wybitność nie koniecznie idzie w parze z nagrodami. Nie wiem jakimi wytycznymi kieruje się Akademia, ale jak dla mnie niektóre jej decyzje są mało zrozumiałe (spójrzmy choćby na takiego Martina Scorsese, który dostał Oskara za jeden ze swych słabszych filmów). Ale filmy to jedno, a sama gala to drugie. I w tym przypadku zadziałał ten sam mechanizm. Skrócona do paru anegdotek w dzień po Oskarach urosła w mojej głowie do rangi fantastycznego show. Nie jestem w stanie opisać swego rozczarowania po tym jak pierwszy raz zarwałem noc aby doświadczyć tego wydarzenia. Dość powiedzieć, że uznałem że nigdy już więcej tego błędu nie popełnię.

Ten przydługi wstęp miał Wam drodzy czytelnicy uzmysłowić, że po pierwsze liczne nagrody/nominacje dla danego filmu budzą moją nieufność, a po drugie z oskarowymi produkcjami nie jestem na bieżąco. Jak bardzo niech świadczy najlepiej o tym fakt, że dopiero teraz (za to hurtem) obejrzeliśmy dwa docenione w zeszłym roku filmy czyli „Argo” (Oskar za najlepszy film roku i scenariusz adaptowany) oraz „Searching for the Sugerman” (Oskar za najlepszy film dokumentalny).

 
„Argo” interesowało mnie mocno już od jakiegoś czasu ze względu na osobę Bena Aflecka, który film wyreżyserował, wyprodukował i zagrał główną rolę. Lubię go jeszcze z czasów jego współpracy z Kevinem Smithem i zawsze uważałem, że słaby okres na początku dwudziestego wieku („Daredevil”, „Gigli” i inne takie kwiatki) był raczej wypadkiem przy pracy. A utwierdziłem się w tym przekonaniu po „Stanie gry” i przede wszystkim bardzo dobrym „Mieście złodziei”, gdzie również dzielił stołek reżyserski z główną rolą. 

Film jest na tyle „stary”, iż podejrzewam że wszyscy znają fabułę, ale dla porządku wspomnę, że to obraz oparty na prawdziwych wydarzeniach. Opowiada historię wywiezienia z ogarniętego rewolucją Iranu szóstki pracowników amerykańskiej ambasady. Cała akcja była przeprowadzona zaś pod dość szaloną przykrywką kręcenia przez nich nieistniejącego filmu. Co ciekawe, nie zanotowałem typowego w takich przypadkach rozpoczęcia, czyli „oparte na faktach”. Sam film choć wzbudził trochę kontrowersji (zarzucano mu, że fałszuje historię, przeinacza istotne fakty i buduje mitologię dobrego CIA, ale do tego wszystkiego jeszcze wrócę) ogląda się wyśmienicie. Nawet jeżeli nie lubicie Afflecka jako aktora, nie można niedoceniać go jako reżysera. Niemal w każdym aspekcie widać jako mocno przemyślane to dzieło. Począwszy od doboru aktorskiej obsady, poprzez dobry i bardzo pomysłowy montaż, a na umiejętnym „podkręceniu” i „podkoloryzowaniu” niektórych wydarzeń skończywszy. Świetnie wypada moim zdaniem przede wszystkim cała część amerykańska, czyli przygotowanie do akcji. Mamy kapitalną sekwencję opracowywania planu ucieczki („dostarczymy im rowery, którymi dojadą do granicy”), czy świetnie opowiedzianą część „hollywoodzką” (która mam wrażenie jest dodatkowo pełna smaczków przez sam fakt, że Affleck jest częścią tego świata). Sama akcja w Iranie także zasługuje na uwagę, choćby dlatego, że Affleckowi i spółce udała się trudna sztuka utrzymania widza w napięciu mimo wiedzy jak cała akcja się skończyła. Nie wiem czy „Argo” było najlepszym filmem 2012 roku, ale na pewno jest filmem godnym uwagi i polecenia.

 
Wkrótce po „Argo” zabraliśmy się za film fenomen czyli „Sugermana”. Mówię o fenomenie z dwóch względów. Po pierwsze to dokument  opowiadający historię w którą gdyby była podane jako film fabularny mało kto by uwierzył. Bo jak to możliwe, że Rodriguez - muzyk, który nagrywa w Stanach dwie płyty (obie przepadają z kretesem) żyje przez blisko 30 lat nie wiedząc, że jest idolem w RPA? Bożyszczem tłumów porównanym do gwiazd pokroju Elvisa? Po drugie film ten zapoczątkował prawdziwą modę na Rodrigueza i jego muzykę. Nagle stało się w dobrym tonie znać jego utwory, a niektóre piosenki leciały nawet w mainstreamowych stacjach radiowych.

Ale choć historia Sixto Rodrigueza jest absolutnie niesamowita to o samym filmie już tyle ciepłych słów nie mam do powiedzenia. To dokument za jakim ja nie przepadam. Zrobiony pod tezę, według ściśle określonego scenariusza i omijający skrzętnie najciekawsze fakty. W tym przypadku twórcy skupili się bowiem w zasadzie tylko na jednym aspekcie tej historii. Odnalezieniu Rodrigueza (o którym krążyły plotki, że popełnił samobójstwo w latach 70 tych) i sprowadzeniu go do RPA. Tyle tylko, że moim zdaniem ten element to samograj. Rzecz tak niesamowita, że nie wymaga szerokiej analizy. Pominięto zaś zupełnie wszystko to co my po seansie uznaliśmy za najciekawsze w tej opowieści. Czyli jak to się stało, że facet, któremu wieszczono oszałamiającą karierę, facet, który był porównywany do Boba Dylana zupełnie przepadł. Pojawia się wprawdzie wątek pieniędzy, które powinien był Rodriguez zarobić, a których nigdy nie dostał, ale mam wrażenie, że twórcy przestraszyli się trochę tego gdzie to może ich zaprowadzić i temat odpuścili.

Podsumowując, dochodzimy do kwestii dlaczego w zasadzie zestawiam ze sobą dwa tak różne dzieła. Dobry film na faktach powinien w mojej opinii wzbudzać zainteresowanie i chęć poszerzenia wiedzy w temacie. Jako taki wcale nie musi trzymać się w 100% przebiegu wydarzeń i stąd między innymi niespecjalnie rozumiem kontrowersje jakie „Argo” wywołał. Jak dla mnie film świetnie spełnił swoją rolę. Wypada bardzo dobrze jako fabuła i autonomiczne dzieło filmowe, ale także zmusił mnie do sięgnięcia do źródeł. Inaczej jest z dokumentem, który powinien trzymać się faktów i starać się przedstawić daną historię możliwie wszechstronnie. Ma być głównie źródłem wiedzy, a nie inspiracją do jej poszerzenia. Nie przeszkadza mi zaangażowanie twórcy po którejś ze stron (chyba, że przesadzi – z tego powodu niektóre „dokumenty” Micheala Moore’a są średnio oglądalne) o ile otrzymujemy także bardziej całościowy obraz. Po tak entuzjastycznych recenzjach spodziewałem się jednak więcej, a patrząc z tej perspektywy „Sugerman” swej roli nie spełnia. Ale mimo mojego narzekania to nadal film godny uwagi. Nie tak dobry jak „Argo”, ale sama historia jest tak niewiarygodna, że warto się z nią zapoznać.

·        * Zwycięzca Oskara za charakteryzację.