niedziela, 9 marca 2014

O Oskarach, dokumentach i filmach na faktach

Zacznę od delikatnej kontrowersji. Już jakiś czas temu Oskary przestały interesować mnie kompletnie i entuzjazm jaki nadal potrafią wywoływać budzi moje niekłamane zdziwienie. Nie zawsze tak było, ale podejrzewam, że sytuacja już raczej nie ulegnie zmianie. Obecny stan zawdzięczam kilku rzeczom. Po pierwsze rzadko kiedy przed Oskarami uda mi się obejrzeć nominowane w najważniejszych kategoriach filmy. Wyrwanie się do kina do najłatwiejszych nie należy, a do tego często dystrybutorzy czekają na wprowadzenie co gorętszych tytułów do samej gali, aby móc zaatakować widza z plakatu „Nominowanym w 20 kategoriach*”. Ale jak mam być szczery, można potraktować to także jako wygodną wymówkę, bo od ładnych paru lat część oskarowych filmów mnie po prostu nie interesuje (w tym roku należał do nich choćby „Kapitan Phillips”), albo okazuje się być zdecydowanie poniżej moich oczekiwań (nie wiem jakim cudem cały czas do kategorii najlepszy film potrafią trafić takie „wybitne” dzieła jak „O północy w Paryżu”  czy „War Horse”).

Przyczyna druga to upadek mojego romantycznego wyobrażenia o Oskarach. Za dzieciaka wydawało mi się (a wielu cały czas taki mit próbuje utrzymywać), że jest to nagroda dla filmów, aktorów, twórców faktycznie wybitnych. Nie wiem czy nigdy tak nie było, ale ostatnie lata systematycznie utwierdzały mnie w przekonaniu, że wybitność nie koniecznie idzie w parze z nagrodami. Nie wiem jakimi wytycznymi kieruje się Akademia, ale jak dla mnie niektóre jej decyzje są mało zrozumiałe (spójrzmy choćby na takiego Martina Scorsese, który dostał Oskara za jeden ze swych słabszych filmów). Ale filmy to jedno, a sama gala to drugie. I w tym przypadku zadziałał ten sam mechanizm. Skrócona do paru anegdotek w dzień po Oskarach urosła w mojej głowie do rangi fantastycznego show. Nie jestem w stanie opisać swego rozczarowania po tym jak pierwszy raz zarwałem noc aby doświadczyć tego wydarzenia. Dość powiedzieć, że uznałem że nigdy już więcej tego błędu nie popełnię.

Ten przydługi wstęp miał Wam drodzy czytelnicy uzmysłowić, że po pierwsze liczne nagrody/nominacje dla danego filmu budzą moją nieufność, a po drugie z oskarowymi produkcjami nie jestem na bieżąco. Jak bardzo niech świadczy najlepiej o tym fakt, że dopiero teraz (za to hurtem) obejrzeliśmy dwa docenione w zeszłym roku filmy czyli „Argo” (Oskar za najlepszy film roku i scenariusz adaptowany) oraz „Searching for the Sugerman” (Oskar za najlepszy film dokumentalny).

 
„Argo” interesowało mnie mocno już od jakiegoś czasu ze względu na osobę Bena Aflecka, który film wyreżyserował, wyprodukował i zagrał główną rolę. Lubię go jeszcze z czasów jego współpracy z Kevinem Smithem i zawsze uważałem, że słaby okres na początku dwudziestego wieku („Daredevil”, „Gigli” i inne takie kwiatki) był raczej wypadkiem przy pracy. A utwierdziłem się w tym przekonaniu po „Stanie gry” i przede wszystkim bardzo dobrym „Mieście złodziei”, gdzie również dzielił stołek reżyserski z główną rolą. 

Film jest na tyle „stary”, iż podejrzewam że wszyscy znają fabułę, ale dla porządku wspomnę, że to obraz oparty na prawdziwych wydarzeniach. Opowiada historię wywiezienia z ogarniętego rewolucją Iranu szóstki pracowników amerykańskiej ambasady. Cała akcja była przeprowadzona zaś pod dość szaloną przykrywką kręcenia przez nich nieistniejącego filmu. Co ciekawe, nie zanotowałem typowego w takich przypadkach rozpoczęcia, czyli „oparte na faktach”. Sam film choć wzbudził trochę kontrowersji (zarzucano mu, że fałszuje historię, przeinacza istotne fakty i buduje mitologię dobrego CIA, ale do tego wszystkiego jeszcze wrócę) ogląda się wyśmienicie. Nawet jeżeli nie lubicie Afflecka jako aktora, nie można niedoceniać go jako reżysera. Niemal w każdym aspekcie widać jako mocno przemyślane to dzieło. Począwszy od doboru aktorskiej obsady, poprzez dobry i bardzo pomysłowy montaż, a na umiejętnym „podkręceniu” i „podkoloryzowaniu” niektórych wydarzeń skończywszy. Świetnie wypada moim zdaniem przede wszystkim cała część amerykańska, czyli przygotowanie do akcji. Mamy kapitalną sekwencję opracowywania planu ucieczki („dostarczymy im rowery, którymi dojadą do granicy”), czy świetnie opowiedzianą część „hollywoodzką” (która mam wrażenie jest dodatkowo pełna smaczków przez sam fakt, że Affleck jest częścią tego świata). Sama akcja w Iranie także zasługuje na uwagę, choćby dlatego, że Affleckowi i spółce udała się trudna sztuka utrzymania widza w napięciu mimo wiedzy jak cała akcja się skończyła. Nie wiem czy „Argo” było najlepszym filmem 2012 roku, ale na pewno jest filmem godnym uwagi i polecenia.

 
Wkrótce po „Argo” zabraliśmy się za film fenomen czyli „Sugermana”. Mówię o fenomenie z dwóch względów. Po pierwsze to dokument  opowiadający historię w którą gdyby była podane jako film fabularny mało kto by uwierzył. Bo jak to możliwe, że Rodriguez - muzyk, który nagrywa w Stanach dwie płyty (obie przepadają z kretesem) żyje przez blisko 30 lat nie wiedząc, że jest idolem w RPA? Bożyszczem tłumów porównanym do gwiazd pokroju Elvisa? Po drugie film ten zapoczątkował prawdziwą modę na Rodrigueza i jego muzykę. Nagle stało się w dobrym tonie znać jego utwory, a niektóre piosenki leciały nawet w mainstreamowych stacjach radiowych.

Ale choć historia Sixto Rodrigueza jest absolutnie niesamowita to o samym filmie już tyle ciepłych słów nie mam do powiedzenia. To dokument za jakim ja nie przepadam. Zrobiony pod tezę, według ściśle określonego scenariusza i omijający skrzętnie najciekawsze fakty. W tym przypadku twórcy skupili się bowiem w zasadzie tylko na jednym aspekcie tej historii. Odnalezieniu Rodrigueza (o którym krążyły plotki, że popełnił samobójstwo w latach 70 tych) i sprowadzeniu go do RPA. Tyle tylko, że moim zdaniem ten element to samograj. Rzecz tak niesamowita, że nie wymaga szerokiej analizy. Pominięto zaś zupełnie wszystko to co my po seansie uznaliśmy za najciekawsze w tej opowieści. Czyli jak to się stało, że facet, któremu wieszczono oszałamiającą karierę, facet, który był porównywany do Boba Dylana zupełnie przepadł. Pojawia się wprawdzie wątek pieniędzy, które powinien był Rodriguez zarobić, a których nigdy nie dostał, ale mam wrażenie, że twórcy przestraszyli się trochę tego gdzie to może ich zaprowadzić i temat odpuścili.

Podsumowując, dochodzimy do kwestii dlaczego w zasadzie zestawiam ze sobą dwa tak różne dzieła. Dobry film na faktach powinien w mojej opinii wzbudzać zainteresowanie i chęć poszerzenia wiedzy w temacie. Jako taki wcale nie musi trzymać się w 100% przebiegu wydarzeń i stąd między innymi niespecjalnie rozumiem kontrowersje jakie „Argo” wywołał. Jak dla mnie film świetnie spełnił swoją rolę. Wypada bardzo dobrze jako fabuła i autonomiczne dzieło filmowe, ale także zmusił mnie do sięgnięcia do źródeł. Inaczej jest z dokumentem, który powinien trzymać się faktów i starać się przedstawić daną historię możliwie wszechstronnie. Ma być głównie źródłem wiedzy, a nie inspiracją do jej poszerzenia. Nie przeszkadza mi zaangażowanie twórcy po którejś ze stron (chyba, że przesadzi – z tego powodu niektóre „dokumenty” Micheala Moore’a są średnio oglądalne) o ile otrzymujemy także bardziej całościowy obraz. Po tak entuzjastycznych recenzjach spodziewałem się jednak więcej, a patrząc z tej perspektywy „Sugerman” swej roli nie spełnia. Ale mimo mojego narzekania to nadal film godny uwagi. Nie tak dobry jak „Argo”, ale sama historia jest tak niewiarygodna, że warto się z nią zapoznać.

·        * Zwycięzca Oskara za charakteryzację.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz