czwartek, 28 maja 2015

"Coś za mną chodzi" - David Robert Mitchell




Jakiś czas temu mogliście posłuchać mojej recenzji „Coś za mną chodzi” Davida Roberta Mitchella. Jednak krótka forma i chęć uniknięcia spojlerów spowodowały, że niemal od razu postanowiłem wrócić do tematu w trochę szerszym zakresie. Trwało trochę zanim do tego doszło, ale jak to mówią, liczy się efekt końcowy. A film Mitchella zdecydowanie zasługuje na uwagę, bo ta niskobudżetowa, niezależna produkcja, mimo pozornej zwyczajności stanowi ciekawy przykład świadomego, autorskiego kina, o które w kinie grozy coraz trudniej.

 
Ja zostałem kupiony w zasadzie od pierwszej sceny, która budzi bardzo silne skojarzenia ze slasherami lat 80tych. Widzimy te same amerykańskie przedmieścia, pozorną normalność zaburzoną przez tajemniczą śmierć, a w tle pobrzmiewa muzyka, której duchowym ojcem jest John Carpenter. Już w tej pierwszej scenie Mitchell wykazuje się wyczuciem i znajomością gatunku. Od strony fabularnej widz zostaje wrzucony od razu na głęboką wodę. Widzimy bowiem jak w środku ciepłego, letniego dnia, ucieka z własnego domu przerażona dziewczyna. Nie wiemy przed czym ucieka, ale wkrótce przekonujemy się, że cokolwiek czy ktokolwiek ją przeraził, w dość makabryczny sposób pozbawił ją także życia. Bardzo podoba mi się to otwarcie, które nie tylko nie pozostawia złudzeń z jakim gatunkiem mamy  do czynienia, ale także umiejętnie gra niedopowiedzeniem. Co umówmy się nie jest standardem w kinie grozy, bo w większości przypadków już od początku wiemy, albo możemy się domyślać z czym przyjdzie się mierzyć protagonistom. 

W „Coś za mną chodzi” fabuła stopniowo prezentuje kolejne składowe koszmaru, ale również nieco wbrew większości mainstreamowch produkcji, Mitchell nawet w finale nie próbuje wszystkiego wyjaśnić. Wręcz przeciwnie, odniosłem wrażenie, że na bazie tej prostej historii twórca próbuje nam co prawda powiedzieć coś od siebie, ale też zostawia widzom pole do snucia własnych domysłów. Bo umówmy się, że sama opowieść jest prosta. Jay, uczennica collegeu, w trakcie upojnej nocy zostaje odurzona przez swego partnera, Hugh. Budzi się przywiązana do inwalidzkiego wózka i poinformowana, że to dla jej dobra. Hugh mówi, że w trakcie stosunku przekazał jej klątwę, która objawia się tym, że od tej pory będzie ją śledzić i próbować pochwycić tajemnicza siła. Konsekwencje w przypadku jeżeli to coś dopadnie swą ofiarę są dwie. Ofiara ginie, a coś wraca do poprzedniej osoby w przeklętym łańcuszku. 


Opis fabuły można łatwo wyśmiać, bo brzmi trochę jak pomysł na kampanię społeczną ukierunkowaną na promocję wstrzemięźliwości seksualnej wśród młodzieży. I choć można zadowolić się prosta interpretacją, sprowadzającą tę historię do przestrogi przed przygodnym seksem to według mnie jest to raczej mylny trop. A konstrukcja opowieści, z nieokreślonym „czymś” jako nemezis powoduje, że przyjemniej mi ewentualny śmiech grzęźnie w gardle. Do mnie motyw „czegoś” trafił bardzo mocno i uważam, że wyśmienicie sprawdza się jako horror. Z prostego powodu. ”Coś” to groza w stanie czystym. Mitchell ograniczył się do zaprezentowania szczątkowych informacji na temat klątwy.  Nie wiemy skąd się wzięła, nie wiemy z jaką siłą mamy do czynienia, czego tak naprawdę ona chce. Wiemy tylko, że może przybrać dowolną postać, nawet bliskiej nam osoby. Może się pojawić wszędzie. I nie spocznie póki nie dopadnie swej ofiary. To właśnie nieuchronność i nieokreśloność wywołują tak silne poczucie zagrożenia. Jak walczyć z czymś o czym nic nie wiemy, kiedy czujemy się coraz bardziej zaszczuci i nie mamy nawet momentu wytchnienia. 


Z resztą ta groza nieuchronności stanowi dla mnie ciekawy trop interpretacyjny, sprowadzając seksualność o której dużo przy tym filmie się mówi na dalszy plan. Spójrzmy bowiem jak Mitchell rozpisał tę opowieść. Jej bohaterami są młodzi ludzie. I w zasadzie tylko oni. Nie jak to bywa w wielu klasycznych slasherach, czy horrorach młodzieżowych, gdzie oprócz nastolatków mamy również przynajmniej kilka istotniejszych postaci dorosłych (vide Szeryf w „Koszmarze z ulicy wiązów”). W „Coś za mną chodzi” praktycznie rzecz biorąc nie ma dorosłych, którzy pojawiają się jedynie w tle, zapracowani, niespecjalnie zainteresowani dzieciakami i ich problemami. A problemem dla tych nastolatków wcale nie jest ich seksualność, która wydaje się być dla nich immanentną cechą codzienności. To nie jest owoc zakazany, ani grzeszna przyjemność za którą naszych bohaterów spotka kara jak to bywa w slasherach. Prawdziwym problemem jest wejście w dorosłość i nieuchronne pożegnanie się z beztroskim życiem. Widać to świetnie choćby na przykładzie sceny w kinie, kiedy Hugh pokazując małego chłopczyka mówi, że chętnie by się z nim zamienił miejscami, ale ten motyw wraca w filmie wielokrotnie. A dzięki wyczuciu Mitchella ten wątek jest zaprezentowany subtelnie i ze zrozumieniem młodych bohaterów. Ku interpretacji, że kluczowym elementem tej historii jest lęk przed dorosłością skłania mnie także forma jaką „coś” przybiera w dwóch kluczowych scenach – odpowiednio Matki i Ojca atakowanej postaci. Bo może tak właśnie działa „coś”, albo z tego korzysta. Przechwytuje lęki i wykorzystuje je przeciw ofierze? A czy nie jest tak, że rodzice, nawet Ci najbardziej kochani, pokazują nam na co dzień prozę życia, której będąc nastolatkami (i nie tylko) tak bardzo się boimy?


Zaprezentowanie młodych bohaterów to z resztą kolejna rzecz, która powoduje, ze „Coś za mną chodzi” to według mnie produkcja nietypowa i odświeżająca na swój sposób. Horror od lat jest uznawany za gatunek młodzieżowy. Ale pomimo tego, że to często kino o młodzieży i dla młodzieży, to nastolatki są wielu przypadkach portretowane jako banda nierozgarniętych dzieciaków, dla których szczytem ambicji jest impreza, alkohol, seks i narkotyki i nawet ich wzajemne więzi nie mają specjalnego znaczenia. Taki obraz pokutuje choćby w związku z popularnością slasherów i młodzieżowych horrorów lat 80-tych. Co ważne, także z tamtego okresu mamy skojarzenia (które są obecnie często wyśmiewane jak choćby w „Krzyku” Wesa Cravena), że seks to swoisty owoc zakazany, a postaci które będą się kochały na ekranie wkrótce spotka za to kara i (zasłużona) śmierć. A co zrobił Mitchell? Nakręcił horror młodzieżowy na poważnie. O młodzieży i dla młodzieży, z poszanowaniem i ze zrozumieniem dla ich lęków i ich potrzeb. Tu cała grupka bohaterów (która zresztą wypada znakomicie aktorsko i niemal w każdej scenie czuć pomiędzy postaciami chemię i nić porozumienia) ma w sobie oparcie, wspiera się w trudnych chwilach, wspólnie spędza te dobre i próbuje walczyć z tymi złymi. I to jest zaprezentowane zarówno w pozornie błahych scenach, jak i tych kluczowych, jak choćby w kapitalnej sekwencji wizyty całej grupy przyjaciół u Hugh. Tu wszyscy żyją zwyczajnie, bez wielkich dramatów. Praca, kino, randki, spacery. A także seks, zaprezentowany jakże inaczej niż w standardowym horrorze. Tak jak wspomniałem wcześniej – w tym filmie seks (co dla niektórych może nadal się wydawać szokującym podejściem) to po prostu jedna za składowych rzeczywistości. Ważna, ale ani nie nadmiernie demonizowana, ani nie sprowadzona do prostej mechaniki. I według mnie to świadoma decyzja twórcy, który tym samym nawiązując estetyką do kina lat 80-tych, wchodzi z nim w wyraźną dyskusję. 


Co z resztą jest dla mnie kolejną wielką zaletą tego filmu. Wspomniałem już wcześniej, że niemal od pierwszej sceny miałem skojarzenia z klasycznymi slasherami lat 80-tych i po seansie to wrażenie tylko się umocniło. Mitchell zna i czuje gatunek i konwencję, co pozwoliło mu zachować pewną estetykę i znane nam elementy i jednocześnie odcisnąć na całości swoje autorskie piętno. Skojarzenia z kinem tamtego okresu miałem na wielu płaszczyznach. Począwszy od lokacji i tematyki, poprzez pewne odniesienia do klasyki (może nadinterpretuję, ale scena jednego z morderstw to niemal cytat z „Koszmaru z ulicy wiązów”), a na muzyce skończywszy. Ale mnie najbardziej cieszy, że twórca nie ograniczył się tutaj do, tak często spotykanego w takich przypadkach, prostego mrugnięcia okiem do widza i rzucenia paru nawiązań. Mitchell wykorzystał znajome dekoracje aby opowiedzieć swoją wersję znanej opowieści.

Wspomniałem o muzyce i muszę się przynajmniej na chwilę przy niej zatrzymać. Bo to co zrobił Disasterpeace to jest mistrzostwo świata. Odwołując się do prostych, ale szalenie klimatycznych ścieżek dźwiękowych realizowanych choćby przez Johna Carpentera, wykorzystując elektroniczne instrumentarium, stworzył on nowoczesną, ale jednocześnie bardzo klasyczną muzykę. Muzykę, która rewelacyjnie sprawdza się zarówno jako ilustracja do tego co widzimy na ekranie, jak również samodzielnie świetnie potrafi zbudować nastrój. Tym bardziej, że twórcy czując jaki potencjał mają te utwory, zmyślnie w filmie je wykorzystali. Bardzo polecam Wam zapoznać się z tą ścieżką dźwiękową. 

„Coś za mną chodzi” to pod wieloma względami dzieło wybitne. Świetne aktorsko, perfekcyjnie przemyślane i zrealizowane, otwarte na mnogość interpretacji i stanowiące naprawdę świeży powiem w tym nieco skostniałym gatunku jakim jest horror młodzieżowy. Osobiście mam lekkie zastrzeżenia do samego finału, który jest bardzo dobry od strony estetycznej (począwszy od wykorzystania niezwykle klimatycznych, opuszczonych lokacji w Detroit, po starcie na basenie), ale od strony fabularnej jest,  nie wiem, naiwne? Pośpieszne? Z tym, że im więcej czasu mija od seansu, tym bardziej myślę, że to idealnie pointuje cały film. Bo czy film o nastolatkach, którzy z sympatii i szacunku dla siebie nawzajem będą gotowi się poświęcić i zrobić coś naiwnego i głupiego dla drugiej osoby mógł się zakończyć inaczej? Być może można to było zrobić lepiej, ale to i tak nie psuje odbioru całości tego wyjątkowego filmu. Polecam każdemu aby się z nim zapoznać, bo to dzieło niemal kompletne. Sprawdzające się jako horror, jak i młodzieżowy film obyczajowy. Zadziwiające, że to dzieło niemal debiutanta. Jeżeli tak wygląda jego zaledwie drugi film to wprost nie mogę się doczekać, czym David Robert Mitchell uraczy nas w przyszłości.  


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz