W związku z premierą powieści „Doktor
Sen”, głośno reklamowanej jako sequel „Lśnienia”, postanowiłem w końcu
odświeżyć tę dość powszechnie wielbioną książkę Kinga. Osobiście czytałem „Lśnienie”
ostatni raz z dobre 15-17 lat temu, jeszcze w wersji wydawnictwa Iskry, które
wypuściło książkę pod tytułem „Jasność”.
King, będąc wielkim fanem „Nawiedzonego”
Shirley Jackson (wzmiankowanego także w „Lśnieniu”) i „Piekielnego domu”
Mathesona, postanowił stworzyć swoją wariację na temat jednego z klasycznych
motywów powieści grozy, czyli nawiedzonego miejsca. Patrząc z perspektywy czasu
i tego jak mocno książka odcisnęła swoje piętno w (pop)kulturze podjęta przez
niego próba zakończyła się sporym sukcesem. Oczywistym jest, że wiele
zawdzięcza ekranizacji Kubricka, ale nie ma to moim zdaniem większego znaczenia
dla odbioru samej historii.
Wspominam o genezie powieści
dlatego, że „Lśnienie” jest uznawane przez wielu za jeden z najlepszych literackich
horrorów. I właśnie jako horror tę książkę zapamiętałem. To „Panorama” i
wydarzenia w hotelu najsilniej wryły mi się w pamięć. Ale wykorzystanie przez
Kinga klasycznych motywów spowodowało, że mając za sobą lekturę wielu książek z
gatunku, nigdy nie uważałem tej powieści za ponadprzeciętną. Wywarła na mnie dobre
wrażenie, ale nigdy nie trafiła do mojej prywatnej czołówki dokonań Kinga. Ot,
przyzwoity i bardzo sprawnie napisany straszak. Okazało się jednak, że nie w tym tkwi jej siła.
Rzadko wracam do książek raz
przeczytanych. A jeżeli już to zawsze z obawami, czy ten kolejny raz będzie udany. Nie inaczej było tym razem. I mówiąc szczerze początek lektury okazał
się dla mnie dość traumatyczny. Czytając książkę za dzieciaka, po pierwsze nie
znałem autobiograficznego tła powieści, a po drugie zaskakująco długiej,
początkowej części obyczajowej powieści zupełnie nie zapamiętałem. I co także
ważne w między czasie dorobiłem się własnej rodziny. Biorąc to wszystko pod
uwagę, pierwsze rozdziały „Lśnienia” niemiłosiernie wydrenowały mnie
psychicznie. Ta książka ocieka jadem, złością i frustracją. A sytuację pogorsza
to, że tych postaci nie sposób polubić. Jack na przestrzeni powieści zmienia
się mocno, ale już od pierwszych stron to postać wyjątkowo nieprzyjemna. Wendy,
w swojej apatii, naiwności i uległości irytuje na każdym kroku. I nawet Danny z
którym powinniśmy sympatyzować nie potrafił mnie do siebie przekonać.
Kiedy zatem trafiamy w końcu do „Panoramy”
i zaczyna się horror bardziej nadnaturalny jakoś to na mnie tym razem nie
działało. Ta opowieść jest interesująca, ale po tak mocnym początku nie mogłem
się oprzeć wrażeniu, że tych wątków nadprzyrodzonych mogłoby nie być. Tym
bardziej, że moim zdaniem znając Jacka, nie musiałby on wcale zostać opanowany
przez Hotel aby finał tej historii był podobny. Prawdziwym horrorem było dla
mnie śledzenie rozpadającej się rodziny, a nie kobieta z pokoju 217. Co więcej,
główny wątek moim zdaniem nie jest najlepiej poprowadzony. Bo czyż „Panorama”
mając taką władzę (vide choćby zwierzęta na placu zabaw) nie powinna załatwić
sprawy Dannego szybko i sprawnie? Po co było posługiwać mu się Jackiem?
Tym sposobem ku mojemu zaskoczeniu
okazało się, że ponowna lektura „Lśnienia”, zupełnie zmieniła mi odbiór tej
powieści. Horror, który zapamiętałem najlepiej, teraz nie powalił mnie na
kolana (choć nadal momenty ma, jak kapitalna scena z żyletkami). Ale książka
paradoksalnie dużo zyskała w moich oczach dzięki całej otoczce dramatycznej,
którą odkryłem na nowo. Nie była to lektura lekka i łatwa, ale to, że Kingowi
udało się wzbudzić we mnie całą masę emocji, także tych nieprzyjemnych zaliczam
na duży plus.
Ponowna lektura zmieniła mi także
spojrzenie na filmy. Należę do tych osób, które poszczególne wersje tej historii
poznawały w niecodziennej kolejności. Najpierw książka, później telewizyjna
wersja Garrisa, a dopiero po latach film Kubricka. I uznajcie to za herezję,
ale nigdy nie byłem fanem tej ostatniej. Odświeżenie pierwowzoru spowodowało
zaś, że jeszcze bardziej doceniłem i polubiłem mini serial Garrisa (który zawsze
mi się podobał), a jeszcze mniej wersję Kubricka. Doceniam kunszt reżysera,
jego pomysłowość i realizacyjną perfekcję, ale ten film to zła ekranizacja, a
jako horror do mnie zupełnie nie trafia. I niestety winę ponoszą moim zdaniem w
równej mierze aktorzy (jeżdżący na rowerku Danny Torrence z tej wersji
doprowadza mnie do furii, o Wendy nie wspomnę) i nietrafione zmiany (czy jestem
jedyną osobą, która uważa, że młotek do roque’a jest ciekawszym narzędziem niż
siekiera?).
Podsumowując, ponowna lektura „Lśnienia”
okazała się odświeżającym doświadczeniem i pozwoliła mi spojrzeć na powieść i
jej filmowe wersje z nowej perspektywy. Cieszę się z tego powrotu. I nurtują
mnie jeszcze tylko dwa pytania. Rzuciło mi się w oczy, że trakcie ucieczki
przed Jackiem, Wendy wchodzi po 19 stopniach. Czy to możliwe, że już wtedy King
igrał z czytelnikiem w ten sposób? I już na sam koniec kwestia nietypowa, czyli
polskie tłumaczenie. Pierwsze wydanie było zatytułowane „Jasność” a w
obecnym, sformułowanie lśnienie pojawia się chyba tylko w tytule. Wszędzie
indziej jest mowa właśnie o jasności. Ciekawi mnie która forma jest bliższa
oryginalnemu znaczeniu. I skąd ten dualizm.
W "Doktorze Sen" też używają chyba głównie określenia jasność. Zresztą tłumaczenie DS akurat współgra z Lśnieniem. Przykładowo w Lśnieniu do Danny'ego rodzice mówili "doktorku", co w polskim tłumaczeniu przerobiono na "stary", co jest bez sensu bo nawet pada takie zdanie "nazywają go stary, tak jak w króliku Bugsie". W DS wraca na chwilę ten motyw, ale tłumacz napisał coś w stylu: "Mówili do niego stary albo czasem doktorku jak w Króliku Bugsie". I tak jak to było słabe w Lśnieniu tak w DS jest fajne bo tłumaczenia są jednolite.
OdpowiedzUsuńNiby mamy podobne odeczucia, ale pod wieloma względami zupełnie inne. Przykładowo ja z każdą kolejną lekturą coraz bardziej lubię Kubricka :-) A z kubrickowych zmian najbardziej nie podoba mi się wątek Dicka Halloranna. Tyle zachodu z przywołaniem go tylko po to by jego rolę ograniczyć do kilkumituwego odwrócenia uwagi.
PS. Ja chyba wolę formę Jasność, bo dodatkowo nawiązuje do jasnowidzenia.
UsuńOsobiście też wolę formę "Jasność". Doktorka nawet nie kojarzyłem, ale to fajnie, że ktoś w tłumaczeniu nowej powieści tak to porozwiązywał.
UsuńA co do Kubricka to do mnie ten film po prostu nigdy nie przemówił. Może docenię go za parę lat jak było choćby z "Egzorcystą", choć szczerze wątpię :) Z resztą i tak najbardziej podoba mi się po prostu wersja książkowa.