czwartek, 25 kwietnia 2013

"Bioshock Infinite"



„Bioshock”, uznany za grą roku 2007, to gra do której zaliczyłem dwa podejścia i dwukrotnie się od niej odbiłem. Bardzo chciałem poznać tę ponoć niesamowitą opowieść, ale rozgrywka była dla mnie nie ekscytująca jak chcieli recenzenci, ale frustrująca. Po niespełna 6 latach Ken Levine powrócił do marki „Bioshock”, a oczekiwania graczy na długo przed premierą zdążyły urosnąć do granic możliwości. Kiedy zdjęto embargo na recenzje, „Bioshock Infinite” okrzyknięto dość jednogłośnie tytułem wybitnym. Ale środowisko graczy nie było już tak zgodne i wkrótce zagotowało się od gorących i co raz bardziej histerycznych dyskusji zwolenników i przeciwników nowego tytułu Irrational Games. Pamiętając swoją porażkę z pierwszym „Bioshockiem” ja byłem dość nieufny i niespecjalnie na grę czekałem. Ale kiedy usłyszałem o ponoć wybitnej fabule postanowiłem sprawdzić ją jednak na własnej skórze. I tak trafiłem do podniebnego miasta Columbia i przeżyłem jedną z najpiękniejszych przygód w mojej growej historii.  


W grze wcielamy się w byłego agenta Agencji Pinkertona Bookera DeWitta, który wplątawszy się w kontakty z bardzo niebezpiecznymi ludźmi dostaje propozycję nie do odrzucenia - „Sprowadź dziewczynę, a spłacisz swój dług”. Problem w tym, że „Dziewczyna” jest ukryta, w latającym mieście Columbia, które po sukcesji od Stanów Zjednoczonych ok. 1900 roku zniknęło w chmurach i ślad po nim zaginął. DeWittowi udaje się dotrzeć do miasta, a na miejscu okazuje się, że rządzi nim samozwańczy prorok Zachary Hale Comstock, „Dziewczyna” jest otoczona niemal religijnym kultem, a sam Booker zostaje uznany za „fałszywego Pasterza”, który doprowadzi ją do zguby. I tak początkowa sielanka szybko zamienia się w walkę o przeżycie. A uwierzcie, że to tylko wierzchołek intrygi, w którą niczego nieświadomy DeWitt się wplątał.

Pierwsza rzecz jaka rzuca się w oczy i ujęła mnie niezmiernie to kreacja świata. Columbia jest po prostu niesamowita. Rozpoczynamy naszą podróż niemalże jak turysta, zwiedzając miasto i uczestnicząc w festynie. Miasto zostało stworzone jako swego rodzaju wystawa/targi, co znajduje swe odbicie w tym, że jego neoklasyczna architektura wydaje się trochę odrealniona. Twórcy włożyli jednak ogrom pracy aby wykreować interesujące lokacje i nawet kiedy na około będą śmigać kule bardzo często będziecie mieli ochotę się zatrzymać i pokontemplować otaczający świat. 


Niestety zawodzi w mojej ocenie jedna rzecz. Mechanika, która uległa niewielkim modyfikacją w stosunku do tego co zapamiętałem z pierwszego „Bioshocka”. Otrzymujemy zatem oldschoolowy shooter pełną gębą. Booker może używać sporego arsenału broni palnej, którą dodatkowo można modyfikować, ale tak naprawdę strzela się ze wszystkiego tak samo. Ja skończyłem całość gry w zasadzie z dwoma broniami, a większości nowego arsenału nawet nie chciało mi się testować. Oprócz tego możemy używać dodatkowych mocy (Vigorów, czyli odpowiednika Plazmidów z pierwszej części, które także można ulepszać), które umożliwiają nam podpalenie przeciwników, porażenie ich prądem, czy przywołanie stada morderczych kruków. Na papierze wygląda to ekscytująco. W praktyce przez całą grę użyłem góra dwóch-trzech mocy (z ośmiu dostępnych), bo każda próba wykorzystania innych kończyła się moją śmiercią. Do tego mamy jeszcze hak, którym możemy walczyć wręcz i korzystać z powietrznych szyn służących jako środek transportu  oraz szereg elementów ekwipunku dodających Bookerowi nowe zdolności (zwiększenie celności, żywotności itp.). Jak widzicie w teorii mamy rozbudowany system walki, który umożliwia każdemu z nas stworzenie własnej taktyki grania. Niestety w starciach króluje chaos. Przeciwnicy są bardzo celni, potrafią atakować nas ławą i wyszukana taktyka traci tu na znaczeniu. W praktyce otrzymujemy więc bardzo arcadową strzelankę, w której (przynajmniej mnie) twórcy nijak nie zachęcili do kombinowania bo zestaw Devil’s Kiss plus karabin maszynowy załatwiał mi na poziomie normalnym każdego bossa w kilka chwil (przez cała grę zginąłem z 10-razy, z tego większość przy okazji kombinacji z nowymi vigorami). Podsumowując, grało mi się przyjemnie, ale to nie mój styl i satysfakcji z samej rozgrywki wielkiej nie miałem.

Jednak tym za co gra zgarnia największe baty jest zbieractwo. Aby bawić się w ulepszanie uzbrojenia i mocy potrzebujemy miejscowej waluty, a aby dodatkowo potrzebujemy pożywienia aby się leczyć i soli do regeneracji mocy,  a te możemy znaleźć myszkując po koszach na śmieci, biurkach i w setkach innych miejsc. Moim zdaniem wiele hałasu o nic. Po pierwsze tak naprawdę zbieractwo możemy ograniczyć do absolutnego minimum, bo podstawowa rzecz na którą można wydawać pieniądze, czyli ulepszenia są według mnie zupełnie zbędne. Po drugie i ważniejsze. Nie zapominajmy, że ta gra to strzelanka. I uważam, że narzekanie na to, że Booker leczy się zjadając kanapkę ze śmietnika jest idiotyczne. Z prostego powodu. Moim zdaniem żaden mechanizm „leczenia” zastosowany w strzelankach po prostu nie wytrzymuje starcia z logiką. Przecież serii z AK-47 nie załatwi apteczka, samo odnawiające się zdrowie, kanapki, czy co tam jeszcze twórcy w dziejach wymyślili. Pewnie można było zrobić to inaczej i subtelniej, ale ten element mi akurat nie przeszkadzał.


Przejdźmy więc do najważniejszego, czyli fabuły. W mojej ocenie to właśnie opowieść powinna być w centrum uwagi i na tym poziomie gra się sprawdza wyśmienicie. Twórcy stworzyli bowiem bardzo intrygujący świat. Świat wyidealizowanej wizji Stanów Zjednoczonych, która pod spodem kryje wiele rys. Jak niewolnictwo, kapitalistyczny wyzysk, religijny ekstremizm. Spotkałem się z zarzutami, że ta gra to wydmuszka, która tylko udaje, że porusza ważkie kwestie. Otóż nie. Uważny gracz, który zdecyduje się zagłębić w tę historię, poszuka dodatkowych nagrań poszerzających uniwersum oraz pozwiedza Columbię wielokrotnie zostanie zmuszony do refleksji. Ale ile wyciągniemy z tej opowieści zależy tylko i wyłącznie od nas. 

Ta fascynująca wizja społeczno-polityczna stanowi jednak zaledwie tło dla właściwej, bardzo intymnej opowieści o Bookerze i Elizabeth (jak ma na imię Dziewczyna). Dla mnie obserwowanie ewolucji ich relacji, od niechęci i nieufności do przyjaźni i poświęcenia było niesamowitym przeżyciem. Duża w tym zasługa Elizabeth, która nie jest typową towarzyszką znaną z gier komputerowych. Sama potrafi się zająć sobą na polu walki i pomaga nam podrzucając co i rusz potrzebne zapasy. Ale to co najbardziej fascynujące to jej rozwój. Od zahukanej „Księżniczki z wieży”, którą ciekawi każdy napotkany kwiatek i wystawa sklepowa, której nigdy nie było dane jej na żywo oglądać, do pewnej siebie kobiety, która świadomie zaczyna kreować otaczającą rzeczywistość. I to kreować w dosłownym tego słowa znaczeniu, bo jak będzie Wam dane się przekonać posiada one pewne zdolności, które z jednej strony będą nam pomagały w walce, a z drugiej są sednem fabuły. 


Fabuły, w którą nie chciałbym się zagłębiać bardziej, bo im więcej wiecie przed rozpoczęciem gry tym gorzej dla Was. „Bioshock Infinite” nie jest arcydziełem jak chcieliby niektórzy, na co wpływ ma w mojej ocenie mocno archaiczna rozgrywka, ale z pewnością jest tytułem wybitnym. Dbałość twórców o szczegóły, rozmach fabularny oraz nieprzeciętni bohaterowie powodują, że otrzymaliśmy opowieść wyjątkową i pełną zapadających w pamięci scen. I nie chodzi mi tylko o tak szeroko dyskutowane zakończenie (dla mnie na przykład najpiękniejsza scena z całej gry to ta z gitarą i śpiewającą Elizabeth). Jednym słowem – warto. Jeżeli będzie Was męczyć mechanika, ustawcie sobie poziom gry na „łatwy” i dajcie się porwać historii. Godzin spędzonych w Columbii z pewnością nie pożałujcie.    

czwartek, 11 kwietnia 2013

"Martwe zło" Fede Alvarez



Informacja o zamiarze kręcenia remakeu „Martwego zła” mnie po prostu zmroziła, a kiedy dodatkowo dowiedziałem się, że Campbell odmówił nawet epizodycznej roli moje podejrzenia i obawy tylko wzrosły. To jedna z niewielu wielkich serii horrorowych, która nie doczekała się jeszcze wznowienia, a każdy kto widział choćby nowy „Koszmar z ulicy wiązów” wie jak trudno zmierzyć się z oryginałem i nie polec z kretesem. 

Wtedy usłyszałem dwie szokujące, jak na hollywoodzkie realia, wiadomości. Budżet filmu miał oscylować w granicach 18-20 mln, a reżyserujący go Fede Alvarez stwierdził, że w filmie nie będzie stosował CGI. Wkrótce potem pojawił się także trailer, z gatunku tych, które sprzedałyby piasek na pustyni i pomyślałem, że to może się jednak udać. Pamiętając, że moje zeszłoroczne odświeżenie serii o obcym jako przygotowanie do „Prometeusza” pogorszyło mój odbiór tego filmu, odpuściłem sobie powtórkę oryginalnej trylogii. I tak z obawami z jednej strony, a sporymi oczekiwaniami z drugiej trafiłem w niedzielny poranek do kina.

 
Na wstępie warto zaznaczyć wyraźnie jedną rzecz. Twórcy postanowili odświeżyć oryginalne „Martwe zło”, a to oznacza tyle, że nie spodziewajcie się szalonych, komediowych wstawek czyli znaku rozpoznawczego drugiej i trzeciej części. To horror, choć nie pozbawiony ironii, nakręcony bardzo serio. Fabuła remakeu początkowo jest niemalże identyczna jak w oryginale. Alvarez, który jest także współautorem scenariusza, dokonał jednak pewnych zmian, przy czym im bliżej finału tym większych. I tak w nowej odsłonie do chatki w lesie zjeżdża lekko skłócone rodzeństwo Dawid (wraz ze swoją dziewczyną) i Mia oraz ich przyjaciele Eric i Olivia. Olivia jest pielęgniarką, a celem przyjazdu jest detoks Mii, która ma poważny problem z narkotykami. W chatce przypadkowo znajdują Naturo Demonto, czyli sumeryjską Księgę Umarłych (jedno z wielu świetnych nawiązań do oryginału), i jak wiadomo, odczytawszy nieświadomie inkantacje przywołują zjadacza dusz. 

Pomysł z detoksem wydaje się naciągany, ale bardzo dobrze się sprawdza. Szczególnie że daje możliwość (co skrzętnie wykorzystano) ciekawej rozgrywki na linii Mia – reszta grupy. W pewnym momencie ona już wie, że zło na nich poluje, a pozostali biorą to za objaw odstawienia, lub chęć wyrwania się z odosobnienia. Twórcy powoli, ale bardzo umiejętnie podkręcają atmosferę grozy, a kiedy akcja nabiera tempa zaczyna się naprawdę mocne kino. Uwierzcie, że dawno w mainstreamowym horrorze nie widzieliśmy czegoś takiego.

Powiem krótko. „Martwe zło” A.D. 2013 przerosło moje oczekiwania. Mimo iż, tak jak kiedyś już pisałem, jestem wielkim fanem trylogii, to mam pełną świadomość, że jeżeli ktoś nie poznał oryginału lata temu, teraz może się od tego filmu „odbić” jak od niestrawnej, niskobudżetowej ciekawostki. Nowa wersja w mojej ocenie jest remakeiem niemal idealnym. Zachowuje energię i duszny klimat oryginału, ubierając to w techniczną maestrię i okraszając dobrym aktorstwem. Film wygląda bowiem i jest po prostu zrealizowany perfekcyjnie. Sceny gore wyglądają znakomicie, muzyka dodatkowo świetnie podkręca atmosferę, a młodzi i mało znany aktorzy wykreowali naprawdę wyraziste i ciekawe postacie.

Ale to czym twórcy kupili mnie całkowicie to finał. W pewnym momencie dochodzimy do punktu, który ja nazywałem sobie umownie fałszywym zakończeniem. Na sali zapachniało mi lukrem, ale zanim zdążyłem pomyśleć, że tak mocny film nie może się tak zakończyć, Alvarez i spółka zaserwowali nam totalną jazdę bez trzymanki. Finał mocno odbiega od oryginału, ale w mojej ocenie wypada po prostu doskonale. A wisienką na tym pysznym torcie są liczne smaczki i nawiązania. Ważne jednak, że film broni się wyśmienicie jako autonomiczne dzieło, ale jeżeli znacie oryginalną trylogię, gwarantuję Wam jeszcze lepszą zabawę.

Czy nowe „Martwe zło” to film doskonały? W mojej ocenie niemalże tak. Ja osobiście mam zastrzeżenia tylko do jednej kwestii. Otwarcia, które serwuje nam niepotrzebne i łopatologiczne wyjaśnienie, czegoś co w mojej ocenie powinno zostać w sferze niedopowiedzenia. Scena jest ciekawa, ale dla mnie gryzła się z resztą filmu. Wielu recenzentów podnosi także, lekką zmianę tonacji w końcówce filmu, gdzie w tym bardzo poważnym filmie pojawiają się lekkie wtręty komediowe. Mi akurat się to spodobało, ale rozumiem także malkontentów. 

Jeżeli wahacie się czy obejrzeć nowe „Martwe zło” to mam dla Was trzy doskonałe powody abyście nie zwlekali z seansem. Jeżeli kochacie oryginał to pokochacie także nową wersję. Jeżeli nie znacie oryginału to dostaniecie jeden z najlepszych horrorów ostatnich lat, a potem możecie sięgnąć po trylogię. No i zawsze warto zobaczyć jak pomysłowość i pasja biorą górę nad budżetem.

sobota, 6 kwietnia 2013

Kontynuacja, remake, reboot czyli "to zawsze miała być trylogia"



Nagminnie zdarza mi się narzekać na to co serwuje nam popkultura głównego nurtu, czyli istną plagę kontynuacji, remakeów i rebootów. I łatwo byłoby mnie złapać na pozornej niekonsekwencji, bo równie często chwalę i polecam dzieła tego typu. Tekst ten chodził za mną od dawna, ale aktualna premiera remake’u (a może rebootu, tego jeszcze nie wiem) kultowego „Martwego zła” skłoniła mnie w końcu aby podzielić się z Wami opowieścią jak to jest, że coś można jednocześnie bardzo lubić i równocześnie nie znosić.

Narzekając na kulturę sequeli zapominamy, że to wcale nie jest współczesny wynalazek, a wiele serii doczekało się swoich najlepszych odsłon właśnie dopiero w kontynuacjach. Najkrócej rzecz ujmując dobry sequel to świetna rzecz. Szczególnie jeżeli mamy prawidłowo zrealizowaną złotą zasadę „mocniej, szybciej, lepiej”. Jak choćby w przypadku „Świtu żywych trupów”, który ugruntował pozycję Romero jako ikony horroru. Albo „Narzeczonej Frankensteina” Whale’a, który to film jest uważany za sequel doskonały.

 
Lubię kontynuacje, które rozwijają i kreatywnie kontynuują wątki oryginału. Jak w jednym z moich ulubionych filmów, czyli „Imperium kontratakuje”. Takie podejście widoczne jest także często w zamkniętych cyklach powieściowych, gdy trudno jest epicki rozmach zmieścić w jednym dziele, jak w klasycznym „Władcy pierścieni” lub choćby cyklu „Mroczna wieża”. Ale jedną z podstawowych przyczyn dlaczego ja tak często oglądam kontynuacje, i czerpię przyjemność z oglądania lub czytania nawet tych słabszych to fakt, że po trochę jestem Inżynierem Mamoniem i lubię to co już znam. Dlatego kocham kryminały (który to gatunek może się poszczycić wyjątkowo długa listą serii powieściowych i opowiadań), niezmiennie fascynują mnie filmy Hammera z serii o Draculi i z przyjemnością obejrzałem osiem części Hellraisera (mimo, że kilka było cokolwiek średnich).

Remake to także wynalazek dość stary. Mało tego często nie zdajemy sobie sprawę, że dane dzieło jest remakeiem. I w tym przypadku jeżeli twórcy mają do powiedzenia coś nowego w temacie, korzystają z postępów technicznych lub po prostu mają odmienną wizję od wcześniej zaprezentowanej to uważam, że takie podejście może dać naprawdę niezłe efekty. Świetnym przykładem na wszystkie trzy punkty jest „Coś” Carpentera o którym nie dawno rozmawialiśmy w Radiu SK. A także „Dracula” Coppoli. Można by powiedzieć, że po co kręcić setną wersję tej historii. Ale z drugiej strony zobaczmy jak wiele dobrych (i różnorodnych filmów) powstało na bazie tej samej opowieści. Podobnie zresztą sytuacja wygląda z rebootami, które stały się ostatnio bardzo modne. Sens tych zabiegów czasem nie jest do końca dla mnie zrozumiały (poza oczywistym aspektem finansowym), ale przykład Nolanowskiego Batmana pokazuje jak ciekawe efekty można osiągnąć. Ale dość tego dobrego i czas zabrać się za narzekanie.

Kontynuacje, czyli „to zawsze miała być trylogia”

Współcześni twórcy (zachłyśnięci oczywiście dobrymi wynikami finansowymi) niestety nie znają umiaru. I tak, można obstawiać w ciemno, że jeżeli pojawi się nowe dzieło literackie lub filmowe, które odbije się szerokim echem, od razu stanie się trylogią. W najlepszym razie. I to mnie wkurza, bo niestety bardzo często mamy rewelacyjny pomysł rozmieniony na drobne. Jak w przypadku „Matrixa”, który powinien był się skończyć na pierwszej części, lub jak w przypadku jednej z najbardziej przereklamowanych serii ostatnich lat, czyli „Piratów z Karaibów”. Zresztą ta ostatni seria cierpi wyraźnie na kolejny symptom, który mnie mierzi. Efekciarstwo przysłaniające efektowność. Wybaczcie, ale tego co się działo w zwieńczeniu trylogii, to ja naprawdę nie byłem w stanie znieść. A najgorsze jest, że wielu twórców nie wie zupełnie kiedy przestać i popadają tym samym w niezamierzona autoparodię i śmieszność. 

Dochodzimy w ten sposób do kolejnego istotnego problemu czyli totalnej zbędności wielu tych dzieł. Czy fani naprawdę potrzebowali powrotu Indiany Jonesa? Osobiście, uważam, że gdyby film utrzymał poziom pierwszych 40 minut byłoby nieźle. Niestety miał 120 i końcówka, to już totalny odlot. Albo po co robić słaby remake dobrego filmu? Jak z „Czerwonym smokiem” (remakeiem świetnego „Łowcy” Manna) zrobionym tylko po to aby Lectera znów mógł zagrać Anthony Hopkins. Albo z jednym z najgorszych remakeów (z całej fali remakeów horrorów z lat 70-tych i 80-tych) czyli „Koszmarem z ulicy wiązów”. Film Cravena mimo blisko 30-lat na karku nadal potrafi przerazić, a nowa wersja? Została zabita kompletnym brakiem pomysłów i dosłownością.

Dosłownością, która jest chyba najgorszą chorobą tego typu produkcji. Weźmy pod uwagę nową trylogię Gwiezdnych Wojen. Pisałem już kiedyś, że nie są to tak złe filmy jak się o nich mówi. Ale mogłyby być o niebo lepsze, gdyby Lucas miał więcej wiary w widzów i nie zabił klimatu właśnie dosłownością (midichloriany?!). A na koniec zostawię Wam przykład doskonały, bo kumulujący w sobie wszystkie wymienione błędy. „Dracula: Nieumarły” spółki Holt/Stoker czyli bezpośrednia literacka kontynuacja najsłynniejszej powieści wampirycznej wszechczasów. Czego tam nie ma? Efekciarstwo (na pierwszych 30 stronach jest więcej krwi i flaków niż w całym oryginale), niezamierzoną śmieszność (ckliwy i rozpaczliwie przewidywalny finał), zbędność (po co, oprócz pieniędzy było to robić?) i przede wszystkim dosłowność. Uwierzcie, w tej książce wszystko co Stoker w „Draculi” tylko sugerował budując atmosferę i napięcie, tu mamy wyjaśnione, podkręcone do granic absurdu i podane na tacy. Jedna z największych literackich pomyłek jakie miałem w rękach.

 
Jutro wybieram się do kina na „Martwe zło” A.D. 2013. I boję się jak diabli, bo to remake jednego z filmów na których się wychowałem. Mam nadzieję, że to będzie seans udany, ale na pewno twórcy mają ode mnie kredyt zaufania. Bo mimo mojego marudzenia na tę całą kulturę recyklingu, nie mam nic przeciw niej „dla zasady” i zawsze staram się ocenić dzieło tak jak na to zasługuje.  Ja bym życzył sobie dwóch rzeczy, aby jeżeli coś robimy od nowa lub kontynuujemy to żeby to robić dobrze. I przede wszystkim chcę więcej oryginalnych pomysłów. Bo jak tak dalej pójdzie, to moja córka nie będzie mogła powiedzieć jak ja, że jestem pokoleniem „Gwiezdnych Wojen”, „Indiany Jonesa” i „Powrotu do przyszłości”, bo po prostu nic nowego i nic co osiągnie taki pułap kultowości już nie dostanie.