środa, 31 grudnia 2014

Seria "Krzyk"

Powracamy z Filipem aby opowiedzieć Wam o jednej z najlepszych serii horrorów jakie powstały. Serii „Krzyk”, która mocno namieszała już pierwszą częścią, a kolejne odsłony tylko umacniały jej pozycję.






Plik do pobrania:




wtorek, 30 grudnia 2014

Rok trzeci



Ani się obejrzałem, stuknął kolejny rok działalności. Już trzeci. Rok, który w przeciwieństwie do poprzedniego nie przyniósł rewolucyjnych zmian. Chyba, że za takowe uznamy fakt, że notki na blogu pojawiają się jeszcze rzadziej (w tym roku zaledwie 18). Z drugiej strony zauważyłem jednak tendencję do ich rozrostu objętościowego. Już tak jakoś po prostu bywa, że piszę rzadziej, ale jak się zmobilizuję to trudno skończyć. I nieskromnie powiem, że w tym roku mało mam takich wpisów z których nie jestem zadowolony. Ba, nawet trudno wybrać mi ten ulubiony. Na szczęście, choć standardowych wpisów na blogu jest mniej, to pozostała działalność bardzo ładnie się rozwija. 

Najczęściej poza macierzystym projektem pojawiłem się w Radiu SK. Aż 17 razy. Co pokazuje, że biorąc pod uwagę ilość tekstów i podcastów, blog obronił się ilościowo dosłownie o włos. Choć w części odcinków mój udział był symboliczny, to udało się nam nagrać kilka bardzo długich dyskusji. W końcówce roku standardem stały się podcasty nagrywane w trójkę, a specjalny odcinek halloweenowy nagraliśmy nawet w pełnym stałym składzie. I dumą napawa mnie stwierdzenie, że mogę się do stałego składu zaliczać.

Mocno rozwinęła się też współpraca z Carpe Noctem, gdzie pojawiłem się 13 razy, w tym czterokrotnie w ramach duetów w Karpiowym Podcaście. Duetów, które bardzo dobrze się nam z Naczelną nagrywa. A nasza dyskusja o hororze w szkole wywołała nawet sporo kontrowersji i stała się najszerzej dyskutowanym podcastem w jakim brałem udział. Carpe Noctem tyle co uległo kompletnej przemianie, ale mam nadzieję, że w nadchodzącym roku znów będę tam regularnym gościem.

Misiaela z Mistycymu Popkulturowego (wyjątkowo zapracowanego człowieka) i mój autorski, podcastowy projekt, czyli Alchemia Gier doczekał się siedmiu odsłon. I co ważne, dostarczył mi sporo frajdy przy ich nagrywaniu. Tym bardziej, że spektrum tematów i omawianych tytułów było spore. Jeżeli się niepokoicie (ach te złudne nadzieje) ciszą jaka zaległa po odcinku rocznicowym, to chciałbym uspokoić. Kolejny odcinek jest nagrany,  a my nie planujemy zakończyć działalności. Powód lekkiego zastoju jest prozaiczny. Ograniczona ilość czasu. Nie obiecam więc jakiejś porażającej regularności, ale myślę, że kolejne odcinki będą się stopniowo ukazywały.

Pozostałych podcastów było zdecydowanie mniej. W ramach horrorów na Masie Kultury powstało pięć odcinków (i kolejny pewnie wkrótce się ukaże), nagrałem jeden odcinek do Kombinatu, a z Filipem stworzyliśmy drugi wspólny, duży podcast. Tym razem o American Horror Story. Znów z udziałem znakomitych gości. Niezmiernie mi było miło także gościć w Nawiedzonym Podcaście. W tym roku Szymas, którego możecie znać z Kombinatu, Karpiowego Podcastu i Radia SK, wystartował ze swoim autorskim projektem. Kolejne odcinki serwuje z morderczą regularnością, a mnie można było tam usłyszeć póki co trzykrotnie. 

Warto też wspomnieć o dwóch nietypowych projektach, w których miałem przyjemność brać udział. W ramach pierwszego z nich – słuchowiska „Perdition – Księga Kruka” autorstwa duetu Michał Ochnik/Dawid Banasiuk udzielałem się „aktorsko”. Na szczęście mimo mojego (nie ma się co czarować) słabego występu, całość wyszła bardzo fajnie o czym cały czas możecie się sami przekonać.

Drugim był „Podcastowy Dzień Dziecka” wymyślony i skoordynowany przez Michała Kowala z Masy Kultury. Projekt unikatowy, w którym wzięło udział osiemnaście bardzo różnych podcastów, a każdy z nich przeczytał jeden wiersz. Świetna sprawa i nadal chylę czoła jak Michałowi udało się tak sprawnie ogarnąć, tak duży temat.

Jak tak spojrzałem wstecz, to uzmysłowiłem sobie, że jednak dokonała się w 2014 roku mała rewolucja. Stałem się bardziej podcasterem niż blogerem. Nagrałem bowiem czterdzieści podcastów, a nawet licząc teksty na Carpe Noctem w formie pisanej pojawiłem się dwadzieścia sześć razy. I patrząc w przyszłość podejrzewam, że ta tendencja się utrzyma, a mi jak dobrze pójdzie w nadchodzącym roku stuknie pierwsza setka nagranych podcastów. Ale w sumie to nie jest chyba najważniejsze. Ważne aby udało mi się nadal całą działalność rozwijać. I to bez strat jakościowych. Czy to się uda? Nie wiem, bo czasu jakby co raz mniej, a i energii czasem nie starcza. Ale dopóki wszystkie moje projekty będą mi dawać tyle radochy nie spodziewajcie się, że zniknę z eteru.



środa, 17 grudnia 2014

Seanse nadobowiązkowe - horror



Zwierz popkulturalny zaproponował zabawę – stworzyć listę dziesięciu filmów, które należy pokazać osobie, którą chcielibyśmy wprowadzić w świat filmu. Pomysł prosty, ale ciekawy bo dający szerokie pole do popisu. Przyznam się też, że mam słabość do takich wyliczanek. Nawet jeżeli sam nie biorę udziału w łańcuszku, to  lubię czytać co różni ludzie polecają (i dlaczego). Tym bardziej, że można w ten sposób trafić na naprawdę fantastyczne rzeczy. Czasem jednak pokusa stworzenia własnej listy okazuje się być zbyt silna, a mój mózg sam zaczyna tworzyć różne takowej warianty. Tak było właśnie tym razem. Ale, że gatunkiem szczególnie mi bliskim jest horror, postanowiłem, że wspólnym mianownikiem będzie właśnie groza. Niekoniecznie będą to filmy najlepsze (takie znajdziecie na setkach innych list), niekoniecznie nawet przeze mnie lubiane, ale wszystkie w mojej ocenie ważne.

 
„Szczęki”

Jestem wyznawcą teorii, że horror to jeden z najbardziej pierwotnych typów opowieści. Podejrzewam, że przerażające historie opowiadane „ku przestrodze” towarzyszyły ludzkości niemal od zarania dziejów. Nie ma co się dziwić, czasem wiedza o tym jak się zachować w starciu z naturą mogła przesądzić o życiu i śmierci. Teraz żyjemy w czasach kiedy zwierzęta i rośliny, co raz rzadziej stanowią realne zagrożenie. Ale twórcy grozy świetnie zdają sobie sprawę z tego, że jakkolwiek nieraz irracjonalny byłby taki lęk, ludzie bardzo często nadal reagują wręcz panicznie na tak niewinne zwierzęta jak pająki, ptaki, czy węże. Cóż, każdy ma jakąś słabość (moją są szczury). Tak naprawdę zastanówcie się więc jakie zwierzę (lub roślina) wywołuje wasz podskórny niepokój i film o nim możecie w tym miejscu wstawić (a niemal pewne, że takowy istnieje – wiem co mówię, były przecież filmy o zabójczych ryjówkach, czy owcach). 

Ja wybrałem jednak jeden z pierwszych filmów Spielberga. Akcję osadzono w słonecznym kurorcie, wakacyjną beztroskę zderzono z narastającym poczuciem zagrożenia, a całość umocniła (a czasem wręcz się zastanawiam czy nie stworzyła) mit rekina – ludojada. Mimo, że kiedy jako dziesięciolatek zasiadałem do pierwszego seansu wiedziałem, że rekiny nie zjadają ludzi, to po 30 minutach na sam widok płetwy grzbietowej miałem gęsią skórkę. Perfekcyjnie rozegrano i wykorzystano tu pierwotne lęki, a sam finał, jako starcie człowieka z nieposkromioną naturą, nadal potrafi zrobić wrażenie. I to mimo blisko czterdziestu lat jakie film na karku.

 
"Psychoza"


To nie jest mój ulubiony film Hitchocka (osobiście z jego klasyków preferuję „Ptaki”), ale „Psychozę” znać po prostu trzeba. Slasher, czyli horror o seryjnym mordercy, to podgatunek liczący aktualnie setki tytułów. Mimo, że jego największe triumfy miały przyjść blisko dwadzieścia lat później, wraz z pojawieniem się Mike'a Myersa w „Halloween” to właśnie „Psychoza” jest przez wielu uważana za protoplastę gatunku. A co ciekawe, pod pewnymi względami film Hitchocka potrafi być bardziej zaskakujący niż późniejsi naśladowcy (wystarczy przypomnieć dość szokujące rozwiązanie z szybkim uśmierceniem „głównej postaci”). Stanowi jednak przede wszystkim świetny przykład przemyślanej sztuki filmowej. Hitchock postawił świadomie na film czarno-biały i dzięki umiejętnemu wykorzystaniu konwencji, bardzo dobrze udało mu się wykreować ten niepowtarzalny klimat „Psychozy”.  Ale nawet jeżeli całość wyda się Wam niedzisiejsza, to trzeba chylić czoło przed rewelacyjnie zmontowaną (50 cięć!), a przez to nadal budzącą grozę, sceną morderstwa pod prysznicem, która na stałe zapisała się w historii kina.

  
„Dziwolągi” 

Zadziwiające jak szybko z twórcy, któremu po ogromnym sukcesie „Draculi’ z Belą Lugosim wieszczono dużą karierę, Tod Browning popadł w zupełne zapomnienie. Wszystko przez „Dziwolągi”, które zostały okrzyknięte filmem zbyt szokującym aby go publicznie prezentować i które w atmosferze skandalu okazały się finansową klapą. Oryginalna wersja filmu niestety zaginęła, ale nawet ta mocno okrojona wersja robi piorunujące wrażenie. Browning wykorzystał swoje doświadczenie z podróży z trupą cyrkową i wykreował unikalny portret typowego amerykańskiego cyrku „osobliwości”, w którym atrakcję stanowili ludzie z różnego rodzaju deformacjami i schorzeniami. Ale przecież, takie przybytki były w tamtych czasach czymś normalnym.  Zapytacie więc, co tak zaszokowało widownię i krytyków, że w niektórych krajach film został zakazany na ponad 30 lat? W moim odczuciu spowodowała to fabuła. Opowieść utkana jest z bardzo pierwotnych motywów (miłość – zazdrość - zemsta), ale sposób jej poprowadzenia i przede wszystkim finał nadal skutecznie wybijają widza z jego strefy komfortu.

Kariera Browninga się załamała, a film na wiele lat popadł w zapomnienie. Należne mu miejsce przywrócono mu w latach 70-tych i 80-tych, kiedy stał się jedną z atrakcji sławetnych „seansów o północy”. I jeżeli jeszcze Was nie przekonałem, że „Dziwolągi” poznać warto, to weźcie pod uwagę, że obraz tak specyficznej trupy cyrkowej wykreowany przez Browninga był i nadal jest inspiracją dla wielu twórców. I to nie trzeba szukać daleko wstecz, bo bardzo silne nawiązania widać choćby w ostatnim sezonie „American Horror Story”. 

 
„Omen”

Jestem wielkim fanem horroru religijnego i okultystycznego. Coś ten konkretny podgatunek w sobie ma co na mnie wyjątkowo silnie działa. Nie inaczej jest z filmem „Omen”, który po pierwszym seansie (a wiedźcie, że nie byłem wtedy już dzieciakiem) zapewnił mi bezsenną noc. Opowieść o przyjściu Antychrysta to obecnie absolutny klasyk, ale ja polecam go każdemu przede wszystkim jako świetny przykład na absolutnie mistrzowskie wykorzystanie muzyki w filmie. Jerry Goldsmith, twórca muzyki do tak kultowych filmów jak „Planeta małp”, czy „Obcy” tutaj przeszedł samego siebie. Doceniła to z resztą Akademia, przyznając mu za ścieżkę dźwiękową do filmu Oscara. Co jest w tym soundtracku tak genialnego? Udało się Goldsmithowi uzyskać równowagę pomiędzy spokojnymi i bardziej stonowanymi sekwencjami filmu ilustrowanymi bardziej liryczną muzyką, a podkreślającą i uwypuklającą sceny grozy muzyką chóralną. Goldsmith poprzez chór i (łamaną łacinę), które brzmią jak obrazoburcza karykatura chórów kościelnych uzyskał niesamowity efekt. Ja nadal nie jestem w stanie słuchać choćby takiego „Ave Satani” bez ciarek na plecach.

 
„Coś”

John Carpenter wykonał tutaj już od pierwszych scen niesamowitą robotę. Uwielbiam otwierającą ten film sekwencję pogoni za psem, która od razu skutecznie zasiewa ziarno niepokoju. Niepokoju, który systematycznie narasta. Nie może być inaczej, w końcu mamy do czynienia z Obcym, który może przybrać dowolną formę organiczną. A czy może być coś bardziej przerażającego, jeżeli na stacji polarnej, która sama w sobie, z racji na swą specyfikę jest miejscem mocno izolowanym, nagle nie możemy zaufać nikomu? Kiedy zagrożenie może przyjść ze strony najbliższego przyjaciela? 

Mógłbym o tym filmie opowiadać długo, bo nigdy nie kryłem, że to jeden z moich ulubionych horrorów wszech czasów, ale to na co chciałbym Wam moi mili zwrócić uwagę to efekty specjalne. Mamy tu do czynienia z horrorem cielesnym, momentami bardzo dosłownym i krwawym. A pracujący przy efektach specjalnych Rob Bottin, dzięki zastosowaniu całego szeregu praktycznych efektów (marionetki, modele, animacja poklatkowa) osiągnął absolutnie niesamowite rezultaty, które (przynajmniej na mnie) działają do dziś. A parę scen (jak choćby słynna scena defibrylacji) weszło na stałe do historii kina grozy.


„Krzyk”

Wes Craven, to reżyser, którego fanom kina grozy przedstawiać nie trzeba. Jeden z młodych gniewnych, którzy szturmem zmienili oblicze horroru w latach 70-tych. Twórca niedocenionego (a przeze mnie bardzo lubianego) klasyka o Voo Doo „Wąż i Tęcza”. Ojciec Freddy Krugera, który „Koszmarem z Ulicy Wiązów” ugruntował pozycję slashera. Jednak przede wszystkim to twórca kochający kino. Widać to już było kiedy zaserwował nam wielopoziomową zabawę w „Nowym Koszmarze Wesa Cravena”, ale dał temu najwyraźniejszy upust w serii „Krzyk”. Serii, która wykreowała jedną z najbardziej charakterystycznych postaci morderców w historii (Ghostface’a) i która stanowi fantastyczną zabawę z konwencją slashera. Z racji na ilość nawiązań do innych filmów grozy i prób rozgrywania na nowo pewnych utartych schematów, zastanawiałem się mocno czy to dobry wybór dla laika. Uznałem jednak, że tak. „Krzyk” (w zasadzie cała seria) to świetny przykład jak z miłości do kina grozy może powstać film, który redefiniuje gatunek, bawi się konwencją, ale udaje mu się zachować równowagę pomiędzy humorem i horrorem. Fani kina grozy powinni bawić się wyśmienicie wyłapując wszelkie smaczki. Dla kogoś kto chciałby spróbować czegoś z gatunku tym bardziej warto. W końcu dzięki Randiemu dowie się jak przeżyć w horrorze.

 
„Paranormal activity”

Niektórzy wiedzą, innym zdradzę wstydliwą prawdę. Nie lubię found footage. Co zatem robi w zestawieniu „Paranormal activity”? Po prostu można tego podgatunku nie lubić, ale należy docenić jego wkład we współczesne kino.  Bo mało kto przypuszczał kiedy na ekrany kin wchodził „Blair Witch Project” reklamowany hasłami o „odnalezionych autentycznych nagraniach”, jak wielki wpływ będzie miał ten film na cały gatunek. A wpływ miał ogromny. Twórcy poczuli, że za niewielkie pieniądze, przy wykorzystaniu mało znanych lub początkujących aktorów i kręceniu z ręki można zrobić film, który osiągnie duży sukces. Sukces wynikający z faktu, że sprzedaje się widzom poczucie autentyczności, a to w filmie grozy doskonale potęguje poczucie zagrożenia i lęku. 

Dlaczego zatem nie „Blair Witch Project”? Ten film się fatalnie zestarzał. Bez otoczki marketingowej, która towarzyszyła premierze to już po prostu nie to samo. A „Paranormal activity” mimo, że obnaża moje problemy z tym podgatunkiem (by wymienić choćby nudę wynikającą z nadmiaru ekspozycji, czy nadużywanie chaotycznego montażu, który ma często zamaskować brak budżetu i pomysłów), potrafi momentami przyprawić o ciarki na plecach. I udaje mu się to najlepiej kiedy stawia na minimalizm i autentyczność. Jak w kapitalnych, nocnych ujęciach z kamer ustawionych w sypialni.

 
„The Ring”

Znów film za którym nie przepadam. Tym razem nie wynika to jednak z faktu, że nie pasuje mi podgatunek horroru. Wprost przeciwnie – opowieści o duchach (bo jednak na bardzo bazowym poziomie to jest właśnie taka historia) wyjątkowo mocno na mnie działają. Niestety z jakichś względów (podejrzewam, że różnic kulturowych) mam często problem z azjatyckim kinem grozy. Nie inaczej jest z „Kręgiem”. Mało tego, powiem coś co dla wielu będzie herezją, ale uważam, że amerykański remake jest filmem lepszym. Mocniejszym i bardziej przerażającym. Ale nie zmienia to faktu, że „The Ring” znać warto, bo jest on jedną z podstawowych przyczyn dla których w ostatnich latach mieliśmy taki wysyp azjatyckiego kina grozy (i ich remakeów). A kino z tego worka stara się jednak straszyć w nieco odmienny i mniej typowy z naszego punktu widzenia sposób. 

 
„W paszczy szaleństwa”

Drugi film Johna Carpentera w zestawieniu i znów jeden z moich absolutnie ukochanych. Boleję nad tym, że tak wyśmienite kino nie cieszy się należytą sławą. A, że zasługuje na taką nie mam najmniejszych wątpliwości. „W paszczy szaleństwa” to kapitalny przykład horroru działającego na dwóch poziomach. Od początku udało się twórcom wykreować nieco oniryczny, niepokojący klimat, a atmosfera paranoi i narastającego szaleństwa stopniowo się nasila, powodując że nie wiemy co się za chwilę wydarzy. I tak do finału, który stawia pod znakiem zapytania wszystko co wcześniej widzieliśmy, nie będąc jednak jedynie tanią zagrywką. Ale mamy tu także drugi poziom, gdzie możemy z przyjemnością bawić się w wyszukiwanie nawiązań i smaczków skierowanych do fanów grozy. Doskonała, a w gruncie rzeczy mało znana produkcja.

 
„Teksańska Masakra Piłą Mechaniczną”

Klasyk i prekursor kina gore jaki wyszedł spod ręki Tobe Hoopera kończy w tym roku 40 lat. I to niezmiennie jeden z moich ulubionych horrorów i przykład, że nawet mikroskopijny budżet może wystarczyć jeżeli ma się dobry pomył. Ten film nie bierze jeńców i od pierwszych scen skutecznie budzi niepokój. Co dla wielu, którzy po niego sięgną będzie zaskakujące, to fakt, że ten film jest zadziwiająco mało krwawy jak na dzieło, którego legalna dystrybucja była zakazana w Wielkiej Brytanii do lat 90tych. To co powoduje, że jest on tak nieprzyjemny w odbiorze to atmosfera jaką się udało na planie stworzyć.  Od samego początku niemalże czuć chory wręcz upał jaki towarzyszy protagonistom w ich podróży. Drobnymi scenami budowana jest gęsta atmosfera degeneracji i szaleństwa, która z każdą kolejną sceną się potęguje. A kiedy trafiamy pod dach jednej z ikon kina grozy, czyli Leatherface’a rozpoczyna się jazda bez trzymanki. 

Dodatkowo na uwagę zasługują dwie kwestie. Po pierwsze postać Leatherface’a oparto na prawdziwej historii Eda Geina, psychopaty, którego proces zakończył się w 1968 roku skazaniem na dożywotni pobyt w zakładzie psychiatrycznym. Geinowi udowodniono tylko dwa morderstwa, jednak w trakcie przeszukania jego farmy wyszło na jaw, że zajmował się bezczeszczeniem grobów i zwłok na masową skalę. Z ludzkich skór i kości robił meble czy lampy (co skrzętnie wykorzystano w filmie). A na jaw wyszły też akty kanibalizmu jakich się (ponoć) dopuścił. Po drugie, choć to może niewiarygodne, „Teksańska masakra piłą mechaniczną” stanowi ciekawe odbicie społecznych i politycznych problemów oraz lęków ówczesnej Ameryki (jak choćby kryzysu paliwowego, do którego Hooper w filmie bezpośrednio nawiązuje). Film niemalże kompletny.

I to tyle. Jak wspomniałem to nie jest lista najlepszych horrorów jakie widziałem. Mam też świadomość, że wielu pozycji zabrakło  (cały czas mocno ze sobą walczyłem, czy nie powinny na listę trafić horrory z wytwórni Hammer, albo cormanowskie ekranizacje Poego). Ale mam nadzieję, że udało mi się Was zainteresować i znajdziecie na liście coś dla siebie.



sobota, 15 listopada 2014

"World War Z"



Wszystko zaczęło się od wydanego w 2003 roku poradnika opowiadającego jak obronić się w przypadku zombie apokalipsy. „Zombie survival” Maxa Brooksa, z tego co o książce słyszałem, stanowił połączenie poradnika opisującego fenomen zombie, skutecznych form obrony przed żywymi trupami, a także efektywnych metod ich eliminacji, ze sporą dawką humoru. Ze względu na bardzo oryginalne podejście do dość mocno już wyświechtanego tematu, książka odbiła się dość szerokim echem. I oczywiście wkrótce doczekała się kontynuacji. Tak w 2006 roku (jestem bardzo zaskoczony, że minęło już tyle lat od premiery) ukazała się „Światowa Wojna Zombie”.  

Może nie powinienem się do tego przyznawać, ale nie przepadam za literaturą faktu. Zdarza mi się sięgnąć po reportaż albo biografię, ale to raczej w ramach przerywnika, czy odskoczni od literatury popularnej. Między innymi z tego powodu, mimo wielu pochwał pod adresem „World War Z”, mocno ociągałem się z przystąpieniem do lektury tej książki. „World War Z” czyli „Światowa Wojna Zombie w relacjach uczestników” to bowiem bardzo specyficzny reportaż. Specyficzny bo nie relacjonujący autentycznych wydarzeń, a wykorzystujący jedynie formę reportażu, tak aby opowiedzieć historię walki ludzi z zombie. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności, jakiś czas temu w ramach prezentu stałem się posiadaczem audiobooka „World War Z”, a to zmobilizowało mnie aby bez zbędnej zwłoki przystąpić do lektury.

 
Najpierw krótko o kwestiach technicznych, które w przypadku audiobooków są dość istotne. Wydawcą jest Zysk i S-ka, a całość została wyprodukowana w świetnie znanym ze swych audiokomiksów studiu Sound Tropez. I samo to może już posłużyć jako pewien wyznacznik jakości. Faktycznie, od strony realizacyjnej jest bardzo dobrze, a co najważniejsze lektor w osobie Piotra Grabowskiego wywiązał się ze swej roli bez zarzutu. A jak z treścią? Cóż to fascynująca, bardzo nietypowa książka, którą trudno jednak jednoznacznie ocenić. Ale po kolei.

Książka to zbiór wywiadów z ludźmi, którzy przeżyli wojnę z zombie. Wojnę dodajmy od razu totalną, która nie tylko ogarnęła cały Świat, ale także wyeliminowała znaczną część ludzkości. Osoby, które opowiadają swoje historie pochodzą z różnych krajów i stanowią pełen przekrój przez społeczeństwo. To ludzie władzy, żołnierze, lekarze, biznesmeni, ale także mnóstwo szeregowych obywateli. A wszystkie ich historie ułożone są według rozdziałów, począwszy od „Ostrzeżeń”, poprzez „Wielką Panikę” do „Wojny totalnej”. Powiem Wam szczerze, że początek jest rewelacyjny. Brooks zrezygnował z czegoś co było dość mocno krytykowane w przypadku pierwszej książki, czyli dokładnej genezy wirusa i skupił się na pokazaniu rozwoju epidemii. I tak poznajemy relacje ludzi, którzy mieli styczność z pierwszymi przypadkami wirusa Z, powolny proces rozprzestrzeniania się wirusa, pierwsze próby powstrzymania epidemii i w końcu postępujący upadek ludzkości. A całość, ze względu na chłodną reportażową formę i mnóstwo świetnych pomysłów (zwróćcie uwagę na opowieść handlarza organami) jest wciągająca, interesująca, a momentami po prostu wstrząsająca. 

Tym bardziej, że „World War Z” już od samego początku staje się bardzo mocnym komentarzem społecznym. Brooks na bazie istniejących niesnasek pomiędzy różnymi Państwami i stereotypów narodowych potrafi wykreować szalenie wiarygodny obraz możliwego rozwoju wydarzeń. Widzimy jak ludzie przez skostniałe procedury, międzynarodowe konflikty, a czasem zwykłą głupotę doprowadzają cywilizację jaką znamy do upadku. I choć książkę trudno uznać za horror to momentami przez wręcz bolesną autentyczność jaka od niej bije, potrafi zmrozić krew w żyłach. Tym bardziej, że autor stara się wykreować jak najbardziej kompletny obraz epidemii. Mamy więc historie o próbach siłowego rozwiązania problemu, próbach dorobienia się na chorobie, pierwszych działaniach na większą skalę (kapitalny segment rozgrywający się na Bliskim Wschodzie), czy w końcu działaniach różnych instytucji. Do tego, choć ciągle zmieniamy lokalizację i punkt widzenia to stopniowo i małymi kroczkami zaczynamy dostrzegać jak opowieści zaczynają się układać w bardziej spójny i kompleksowy obraz. I to wypada znakomicie. 

Ale mnogość pomysłów, przewijających się postaci i rozmach wizji Brooksa staje się momentami męczący i problematyczny w odbiorze. Trudno to sobie wyobrazić, ale w trakcie lektury odnosi się wrażenie, że autor przemyślał dogłębnie wszystkie możliwe warianty wydarzeń, a do tego postanowił opowiedzieć jak epidemia zombie wpłynęła na wszystkie aspekty życia. Mamy więc segmenty poświęcone polityce, gospodarce, walutom, opiece zdrowotnej, opowieść o pierwszych sukcesach w walce z zombie, historie wojenne i wiele więcej. Do tego śledzimy wydarzenia począwszy od dna oceanów, poprzez działania lądowe, po szczyty Himalajów, a przyjdzie nam nawet zawitać na stację kosmiczną (!). Ta różnorodność się do pewnego momentu sprawdza się wyśmienicie. Niestety mam wrażenie, że gdzieś w połowie książki (po rozdziale „Wielka panika”) tracimy z oczu ten fajnie kreowany spójny obraz na korzyść mnóstwa rozmaitych historii („Dookoła świata i ponad nim”). I w tym momencie nie udało się Brooksowi uniknąć fragmentów nadmiernie rozwleczonych, nazbyt technicznych, czy po prostu niepotrzebnych. To z resztą jeden z podstawowych zarzutów wobec książki. Odnosi się w którymś momencie wrażenie, że autora poniosła jego własna opowieść i całość traci tempo, kierunek, a podobne historie „tych którzy przeżyli” mogłyby być dorabiane w nieskończoność. A kiedy wracamy na właściwe tory, całość się kończy. I powiem szczerze, że zakończenie sprawia wrażenie strasznie urwanego. Dosłownie w pół słowa. Oczywiście niby całość jest ładnie zamknięta, ale nie będę ukrywał, że sam finał pozostawił mnie z lekkim niedosytem.

I dlatego wspomniałem na samym początku, że tak trudno ocenić książkę jako całość. Brooks zaserwował nam takie mnóstwo wątków, że można byłoby spokojnie z nich wykroić kilka książek. Niektóre pomysły są fantastyczne, momentami relacje są porażające autentycznością i po prostu wstrząsające, ale czasem te pozytywne wrażenia się zacierają przez nadmierną ilość niepotrzebnych historii i zbędnych szczegółów. No i do tego sam finał. Ja zdaję sobie sprawę, że trudno spointować reportaż, ale nie zmienia to faktu, że wydaje mi się, że Brooks poradził z tym sobie średnio. Moim zdaniem jednak zdecydowanie warto „World War Z” sprawdzić. Nawet jeżeli momentami opowieść grzęźnie na mieliźnie to doceniam rozmach z jakim autor podszedł do tematu. Bardzo nietypowa i mocna rzecz, choć trzeba sobie zdawać sprawę, że to co dla jednych będzie zaletą (reportażowa forma i kompleksowość), innych może odrzucić jako opowieść nudna i rozwleczona. 

A teraz biorąc pod uwagę wszystko co napisałem o „World War Z” wyobraźcie sobie, że książkę „zekranizowano” (cudzysłów zamierzony). Kiedy zacząłem słuchać książki szybko doszedłem do wniosku, że pomysł aby przenieść ją na ekran musiał się zrodzić w głowie szaleńca. I to nie chodzi o to, że „World War Z” nie ma jednego bohatera i jest reportażem. Po prostu w mojej ocenie to co jest najsilniejszą jej cechą, to fascynująca kompleksowość podejścia do tematu i rozmach pozwalający zaserwować nam dziesiątki mikro historii budujących większa całość. Jak zamknąć się z tym w dwie godziny? Oczywistym było dla mnie, że nikt nie zdecyduje się na konwencję „gadających głów”, ale tym bardziej byłem ciekaw jak twórcy podejdą to tematu.

 
W projekt zaangażowało się kilka sporych nazwisk. Jedną z osób odpowiedzialnych z historię był Micheal J. Straczyński (świetnie znany miłośnikom komiksów i telewizji), za kamerą stanął Marc Forster (który ode mnie ma kredyt zaufania za „Quantum of Solace”, i tak mówię to z pełną świadomością), a główną rolę odgrywa Brad Pitt. Całość zaś kreowano na letni blockbuster (budżet przekroczył niebotyczne 190 mln dolarów). Po skończonej lekturze postanowiłem nadrobić film i tu dwa zaskoczenia. Mimo bardzo mieszanych o nim opinii to jest całkiem sprawna i ciekawa produkcja. Ale trzeba sobie od razu na wstępie powiedzieć, że według mnie niemająca z „World War Z” Brooksa nic wspólnego. Nie, przesadziłem. Ma wspólny tytuł, wojnę z zombie i jeden z segmentów rozgrywający się w Jerozolimie. Reszta to kompletnie inna historia z zupełnie inaczej rozłożonymi akcentami, odmiennymi rozwiązaniami fabularnymi, a nawet innym wizerunkiem zombie.  

Brad Pitt gra Gerry Lane’a, byłego pracownika ONZ, śledczego, który zostaje wysłany do Korei w celu znalezienia pacjenta „zero”, który umożliwiłby ewentualne stworzenie szczepionki na wirusa. I tak razem z naszym głównym bohaterem rozpoczynamy podróż po świecie opanowanym przez zombie. Film otwiera się mocnym akcentem, bo od razu zostajemy wrzuceni w wir wydarzeń. Śledzimy bowiem wybuch epidemii w mieście i ucieczkę Lane’a wraz z rodziną przed zombie. Zombie, które różnią się od tych z książki Brooksa dwoma, ale zasadniczymi rzeczami. Szybkością i sposobem rozwoju choroby. W książce (chyba, że coś poważnie przegapiłem) mamy do czynienia z bardziej klasycznymi, dość powolnymi zombie, których ugryzienie powoduje przemianę, ale w jakiś czas od zdarzenia. Tutaj żywe trupy są szalenie szybkie, a przemiana następuje niemal natychmiast. To daje twórcom pole do zaprezentowania paru naprawdę fajnych sekwencji akcji, jak pierwszy wysyp zombie w mieście, czy kapitalna sekwencja w Jerozolimie. 

Ale co zaskakujące film po wybuchowym początku stopniowo zwalnia, a sam finał jest dość kameralny i rozegrany na bazie umiejętnie stopniowanego napięcia. Mało tego mam wrażenie, że ciekawiej wypadają tu te bardziej spokojne sceny (rozmowa Lane’a z agentem CIA, albo finałowa partia), a za sam fakt, że na zakończenie nie dostajemy „wielkiej zadymy” tak modnej w letnich blockbusterach ostatnich lat należą się twórcom spore brawa. A jak wypada film jako całość? Zaskakująco przyjemnie. Nie jest to żadne wybitne osiągnięcie i kamień milowy dla gatunku, ale ogląda się go dobrze i z zainteresowaniem. Co więcej możemy wymagać od letniego hitu?

Technicznie jest moim zdaniem bardzo fajnie zrealizowany. Film miał duży budżet, ale to widać. Większość efektów specjalnych wygenerowano komputerowo, ale CGI jest na naprawdę solidnym poziomie, a taka scena szturmu na Jerozolimę, czy akcja w samolocie robią po prostu świetne wrażenie. Oczywiście po premierze było mnóstwo narzekań na wykorzystanie CGI i wygładzenie całości pod PEGI 13, ale w moim odczuciu jest to marudzenie mocno na wyrost. W tej historii latające po ekranie flaki i krew nie są konieczne, a budżet starano się wykorzystać tak aby czuć było skalę wydarzeń. I to się w mojej ocenie udało. 

Mam jednak zastrzeżenia co do zakończenia. Finałowa partia jest bardzo fajnie rozegrana, napięcie jest umiejętnie budowane i podkręcone, ale samo rozwiązanie fabularne jest w moim odczuciu mocno kontrowersyjne. Nie chcę się nad tym rozwodzić aby nie wchodzić w spojlery, ale choć teoretycznie ma ono jakieś logiczne podstawy, to powiem szczerze, że do mnie w ogóle nie przemówiło. I tak dla kronikarskiego obowiązku podkreślę, że nie ma nic wspólnego z książką Brooksa.

Jak zatem wypada „World War Z” na ekranie? Według mnie to całkiem solidna produkcja. Jeszcze mniej tu horroru niż w książce, ale nie rzutuje to jakoś negatywnie na odbiór całości. Widać, że twórcy mieli pomysł na tą historię i konsekwentnie go zrealizowali. Choć postacie są dość „płaskie”, a finał budzi we mnie mocno mieszane odczucia to bawiłem się nieźle. Podobało mi się zmienne tempo, fajnie rozegrane sekwencje akcji i nieco bardziej kameralna druga część filmu.  Ale na każdym kroku warto podkreślać. To nie jest ekranizacja książki Brooksa. To nie jest nawet opowieść „na motywach”. To zupełnie autorskie podejście scenarzystów do pomysłu na Światową Wojnę Zombie. Przy czym, nie jest to wada. Jak wspomniałem chwilę wcześniej, nie wyobrażam sobie przeniesienia „World War Z” na ekran wprost. Tym samym śmiało możecie potraktować i film i książkę jako autonomiczne dzieła. Ja wolę książkową wersję, a co Wam bardziej przypadnie do gustu nie wiem. W mojej ocenie i książka i film są godne uwagi. Warto zatem sprawdzić je samemu.