niedziela, 28 lipca 2013

The fall

Gillian Anderson zarzekała się po zakończeniu pracy nad „Z archiwum X”, że do telewizji nie powróci. Na szczęście dla nas, dała się jednak namówić i możemy ją ostatnio podziwiać w aż dwóch telewizyjnych produkcjach. „Hannibalu”, gdzie wypada świetnie (co jest o tyle dużą sztuką, że nie ma tam co grać) oraz w miniserialu BBC „The fall”, który moim zdaniem w pełni zasłużenie stał się jednym z największych hitów tej stacji w ostatnich latach.


Na pierwszy rzut oka niewiele zwiastowało tak duży sukces. Fabuła „The fall” kręci się bowiem wokół sprawy seryjnego mordercy kobiet, który grasuje w Belfaście. Czy może być coś bardziej sztampowego w przypadku kina policyjnego? Ale szybko okazuje się, że ta typowa z pozoru opowieść przechodzi na znacznie wyższy poziom. Duża w tym zasługa kilku rzeczy. Począwszy od dla mnie bardzo zaskakującej czyli wyboru miejsca akcji. Okazuje się, że jej umiejscowienie w Irlandii Północnej determinuje bardzo wiele wątków i podnosi poziom dramatyzmu. Powiem szczerze, że sądziłem, że po zawieszeniu broni przez IRA sytuacja w tej prowincji Wielkiej Brytanii się znormalizowała. Jeżeli serial nie ubarwia to nie mogłem się bardziej mylić. Śledząc bowiem pracę policji obserwujemy także cały czas swoistą wojnę jaką prowadzi z nią część społeczeństwa Irlandii Północnej, a wątki te są bardzo ciekawie i umiejętnie poprowadzone.

Drugim czynnikiem jest zestawienie pracy policji (i życia prywatnego ich funkcjonariuszy) z życiem prywatnym seryjnego mordercy. Widz od razu poznaje jego tożsamość i przez cały seans stopniowo dowiadujemy się co raz więcej o tym jak wygląda jego podwójne życie. To normalne. Z żoną, dwójką dzieci, w poradni psychologicznej gdzie pracuje. I to ukryte. Kiedy ślęczy w Internecie nad wyborem kolejnej ofiary, podkrada bieliznę przyszłym ofiarom i w końcu zabija. Powiecie, że to nie novum, bo mamy przecież „Dextera”, który już osiem sezonów opowiada o życiu seryjnego mordercy. Novum polega na tym, że Paul Spector (morderca z „The fall”) to postać dużo bardziej zwyczajna, a przez to po stokroć bardziej wiarygodna i przerażająca niż komiksowy Dexter Morgan. 

Co ważne, wątek seryjnego mordercy jest tylko jednym z wielu, a wszystkie wątki poboczne prezentują się interesująco i ciekawie budują klimat opowieści. Duża w tym zasługa świetnie skonstruowanych postaci. Wspominałem przy okazji „American Horror Story” o umiejętności twórców radzenia sobie z dużą ilością bohaterów i „The fall” również wypada w tym względzie bardzo dobrze. Główni antagoniści to Inspektor Stella Gibson (zjawiskowa Gillian Anderson) oraz wzmiankowany Paul Spector (Jamie Dorman). Ich życie zostaje skonfrontowane celem zaprezentowania jak bardzo różni, choć jednocześnie podobni są do siebie. Ale to tylko główni bohaterowie dramatu, a postaci pobocznych jest mnóstwo. Na szczególną uwagę zasługują jednak postacie kobiece, które zdają się dominować wyjątkowo mocno nad mężczyznami. Dawno w żadnym serialu nie widziałem tak ciekawie i różnorodnie sportretowanych kobiet i to zarówno ze strony policji (Inspektor Gibson, jej asystentka Danielle Ferington, czy pani patolog Reed Smith) jak i „cywilów” (żona Spectora, młodociana Katie, czy pacjentka Spectora Liz Taylor). Ale wszystkie postacie łączy jedno. Są świetne zagrane i jak wszystko w tym serialu są z jednej strony bardzo wiarygodne, a z drugiej bardzo niejednoznaczne. Bo w „The fall” nic nie jest czarno białe.

„The fall” to dramat psychologiczny i film policyjny stawiający wiele interesujących pytań i unikający prostych odpowiedzi. Świetnie zagrany, bardzo dobrze napisany i dość nietypowy jak na tego rodzaju produkcję. Ma relatywnie powolne tempo i bliżej mu raczej do skandynawskich kryminałów Mankella niż standardowej opowieści o seryjnych mordercach (vide „Criminal minds”). Dobrze być na to przygotowanym, bo choć moim zdaniem bardzo udana to produkcja i warto się z nim zapoznać, to nie każdemu ta historia i sposób jej zaprezentowania przypadnie do gustu.

sobota, 20 lipca 2013

American Horror Story



Zniechęcony rosnącą przewidywalnością i ujednoliceniem mainstreamowego kina gatunkowego postanowiłem powrócić do zaniedbanych przeze mnie mocno produkcji telewizyjnych. Powrócić, bo przez ostatnie lata ograniczyłem ilość oglądanych seriali do minimum. Serial kojarzył mi się z dużą inwestycją czasową, a dodatkowo przerażała mnie postępująca tasiemcowość, która często rozmywa totalnie świetny pomysł wyjściowy (tak odpadłem choćby z „Dextera”). Na szczęście powstaje co raz więcej produkcji o dość zamkniętej formule, a jednym z wyjątkowo mocno chwalonych projektów tego typu jest „American Horror Story”.  

Zabierając się do serialu podchodziłem do niego z zupełnie czystą kartą. Nie znałem ani osi fabularnej, ani nawet  ogólnych założeń. Ale po seansie doszedłem do wniosku, że nawet jakbym miał jakieś wyobrażenia to chyba twórcom udałoby się mnie zaskoczyć. „American Horror Story” to moim zdaniem twór bardzo specyficzny. Mamy tu horror czerpiący pełnymi garściami z klasyki gatunku oraz bawiący się ogranymi schematami, ale nie on jest tu najważniejszy. 

 
Na pierwszym poziomie „American Horror Story” opowiada o nawiedzonym domu. Poznajemy go w momencie kiedy wprowadza się tam rodzina Harmonów. Pani Harmon, Vivien straciła właśnie dziecko, a krótko po tym przyłapała męża Bena w łóżku ze studentką. Aby poskładać swoje życie po traumatycznych wydarzeniach przeprowadzają się wraz z lekko wyalienowaną córką Violet z Bostonu do Los Angeles. Ale szybko się okazuje, że spokój i ukojenie to ostatnie co znajdą w nowym środowisku.

Dom został pobudowany w latach 20-tych i jak dowiadujemy się w toku opowieści od samego początku swego istnienia był milczącym świadkiem tragicznych wydarzeń. Morderstwa, samobójstwa, gwałty, perwersje. A każdy kto rozstał się z życiem na terenie posiadłości staje się domownikiem na wieki. O tyle to ważne, że przy tak burzliwej historii okazuje się, że nowy dom Państwa Harmon ma wielką liczbę nieproszonych lokatorów. Odcinek pilotowy jest bardzo dobry i wyjątkowo umiejętnie wrzuca nas w sam środek wydarzeń. Ma tylko jedna małą wadę. Bardzo mocno sugeruje (podobnie zresztą jak mimo wszystko świetna czołówka), że stężenie horroru w tej opowieści będzie wysokie. A moim zdaniem jako horror „American Horror Story” sprawdza się średnio i w czystej postaci jest go relatywnie mało. Ale nie jest to minus. Twórcy bowiem bardzo zmyślnie grają naszymi oczekiwaniami i zgranymi motywami z horrorów tworząc wyjątkowo smakowitą mieszankę. Dla miłośnika horrorów samo wyłapywanie nawiązań i odniesień będzie pewnie stanowiło przyjemność. Jak dla mnie jednak po filmach pokroju „Krzyku”, czy „Nowego Koszmaru Wesa Cravena” taka trochę autotematyczna zabawa z gatunkiem, choć sympatyczna nie wyniosłaby serialu na wyższy poziom. Ale jak wspomniałem nie groza jest tu sednem sprawy. 

Wykorzystano bowiem dekoracje rodem z horroru, aby stworzyć wiarygodny dramat psychologiczny najwyższej próby. Twórcy zaludnili „morderczy dom” tabunem postaci. I trudnej sztuki radzenia sobie z takim tłumem mogą się uczyć od nich wszyscy. Pomstowałem w ostatnim wpisie na kompletne niewykorzystanie większości bohaterów w „Hannibalu”. Tu, choć liczba ważnych postaci dochodzi do dwudziestu, wszyscy bohaterowie mają swoje miejsce i rolę do odegrania. Dzięki temu z ogromną przyjemnością możemy nie tylko próbować rozwikłać zagadkę domu, ale przede wszystkim śledzić misterną sieć relacji międzyludzkich.



A czego tu nie mamy? Skomplikowane relacje w związkach (świetnie rozegrany wątek Państwa Harmon, bardzo dobry wątek gejowskiej pary poprzednich właścicieli, doskonały wątek Tate'a i Violet), problemy z dziećmi (lub ich brakiem), zawiedzione nadzieje, nastoletni bunt i oczywiście przemoc w przeróżnych jej formach. Nie tylko poruszana tematyka, ale przede wszystkim sposób jej ujęcia budzą mój podziw. Chyba w żadnym serialu nie spotkałem się z tak wiarygodną psychologią postaci i to podbudowaną bardzo dobrymi dialogami. Oczywiście można się zżymać, że często nie są to kwestie specjalnie odkrywcze, ale moim zdaniem sam fakt, że zostały poruszone zasługuje na uwagę. Ale ten dramat psychologiczny nie byłby tak udany gdyby nie wyśmienite aktorstwo.

Wspomniałem już, że liczba ważnych postaci oscyluje w okolicy dwudziestu i choć trudno w to uwierzyć, to w mojej ocenie naprawdę wszyscy aktorzy wywiązali się ze swych zadań rewelacyjnie. Począwszy od Jessici Lange, której występ w serialu odbił się szerokim echem (jako tajemnicza sąsiadka Constance jest zaiste znakomita), a na młodych aktorach (świetni Evan Peters i Tarissa Farmiga) skończywszy. Trudno mi nawet określić ulubioną postać, choć oprócz wyżej wymienionych polecam zwrócić uwagę choćby na doskonałego Zacharego Quinto, który wciela się w rolę Patricka, jednego z dwójki poprzednich właścicieli.

Czy zatem pierwszy sezon „American Horror Story” to perła bez żadnych wad? Nie do końca. Po znakomitych pierwszych odcinkach historia w okolicach połowy trochę grzęźnie. I choć szybko wskakuje na właściwy tor to mam osobiście problem z zakończeniem. A raczej z jego podwójnym charakterem. Otóż mam wrażenie, że finałowy odcinek nie przystaje ani wydźwiękiem, ani klimatem do całości. Jest dużo lżejszy, wręcz humorystyczny i sprawia wrażenie trochę doklejonego epilogu. Epilogu do wydarzeń przedstawionych w przedostatnim odcinku, który dużo lepiej domyka główne wątki. A i sama finałowa scena pozostawiła mnie w niejakiej konsternacji. Chyba niepotrzebnie, tak umiejętnie rozgrywana na niedomówieniach historia, została domknięta  tak dosłownie. No i jeszcze raz podkreślę, że to produkcja naprawdę nietypowa. Ja chyba nigdy nie spotkałem się z tego rodzaju miksem gatunkowym i mam wrażenie, że nie każdemu taka mieszanka może przypaść do gustu. Ja się rozsmakowałem i w planach na wakacje mam obowiązkowo nadrobienie drugiego sezonu, który przenosi nas do szpitala psychiatrycznego. Osobiście polecam gorąco i to nie tylko fanom grozy, tym bardziej, że pierwszy sezon wydano niedawno u nas. Warto.   

wtorek, 9 lipca 2013

„Hannibal” Bryan Fuller



Zanim zacznę się pastwić nad serialem o doktorze Lecterze muszę cofnąć się do historii. Moja przygoda z twórczością Thomasa Harrisa zaczęła się dość przypadkowo, kiedy buszując po bibliotece na początku lat 90-tych znalazłem „Milczenie owiec”. Książkę o której w życiu nie słyszałem wypożyczyłem i na moim młodocianym umyśle odcisnęła wyjątkowo mocne piętno. Parę lat później zorientowałem się, że to druga powieść Harrisa w której pojawia się Hannibal Lecter i tak trafiłem na „Czerwonego smoka”. To jedyne dwie książki (zresztą filmy także, przy czym jeżeli chodzi o ekranizację „Czerwonego smoka” to jedyną słuszną jest ta Micheala Manna, a nie będąca ordynarnym skokiem na kasę ekranizacja z Hopkinsem), które jeżeli chodzi o historię Lectera uważam za dobre. I znamiennym jest, że w obu tych opowieściach Lecter jest postacią drugoplanową. 

Wieść o seriali pozostawiła mnie doskonale obojętnym, co podyktowane było tym, że wszystko co zrobiono w temacie od „Milczenia owiec” było mniej lub bardziej nieudane. Ale kiedy pojawił się pierwszy trailer poczułem się zaintrygowany i postanowiłem dać tej produkcji szansę. Jak się okazało niepotrzebnie, bo „Hannibal” Bryana Fullera to piękna porażka. Ale zacznę od pozytywów. Pierwszym z nich jest obsada. Wiele było narzekań na Madsa Mikkelsena jako Lectera, ale wypada moim zdaniem bardzo przekonująco. Tworzy kreację odmienną od poprzedników, ale nadal jest fascynującym drapieżnikiem. Podobnie wiarygodnie prezentuje się nieznany mi wcześniej Hugh Dancy w roli Willa Grahama. Dancy jest świetny, choć moim zdaniem to co scenarzyści zrobili z postacią Willa woła o pomstę do nieba. W zasadzie każda rola pierwszoplanowa (vide Jack Crawford grany przez Laurence’a Fishburne’a) i drugoplanowa (jak choćby znakomita Gillian Anderson w roli psychiatry Lectera) jest świetnie odegrana. Szkoda tylko, że większość aktorów nie ma co grać, ale o tym później. 

 
Drugim i największym plusem produkcji NBC jest strona wizualna. Zdjęcia, scenografia, oświetlenie są po prostu rewelacyjne. Nie pomylę się dużo jeżeli powiem, że to chyba najładniejszy serial jaki widziałem. Na każdym kroku widać ogrom pracy jako włożono aby ożywić ten świat. I to działa, nie ważne czy jesteśmy w gabinecie Lectera, w chacie na pustkowiu u Willa Grahama, czy na miejscu zbrodni. Musiano także zatrudnić wybitnych kucharzy jako konsultantów, bo prezentacji posiłków w serialu nie powstydziłaby się ekskluzywna restauracja. Ale to co mnie zaintrygowało najbardziej to sposób prezentacji zbrodniczych działań morderców. Twórcy poszli w kierunku turpistycznego realizmu, ale z drugiej strony widać w każdej takiej scenie, że mieli intencję zaprezentować ją w jak najbardziej estetyczny i fascynujący sposób. Uwierzcie, efekty bywają powalające. Ale jest jedno potężne ale. Wolałbym dostać ten serial w postaci albumu ze zdjęciami i rysunkami koncepcyjnymi, aby samemu dorobić sobie do nich historię niż otrzymać to co zaserwowali nam Fuller i spółka. 

Bo fabularnie moim zdaniem ten serial to kompletna porażka. Konstrukcja serialu opiera się na wątku głównym zbudowanym wokół sprawy „Dzieżby z Minnesoty” przeplatanej wątkami innych seryjnych morderców, z którymi zmaga się Will. Zacznę od wątków dodatkowych. Lepiej byłoby abyśmy nie dostawali odcinków na zasadzie „monster of the week” w ogóle niż tak słabe fabularnie historie. Pomysły na morderstwa twórcy mają chore, ale często genialne (ogródek z odcinka „Amuse-Bouche” naprawdę zwalił mnie z nóg, podobnie jak totem w „Trou Normand”). Ale nic z tych fascynujących obrazków nie wynika. Fuller chyba zapomniał, że to co czyniło „Buffalo Billa” i „Zębową wróżkę” tak fascynującymi to fakt, że poznawaliśmy nie tylko skutki ich działań, ale także ich samych i ich motywacje. Tu nic z tego nie zostało. Will Graham w serialu ma dar, który umożliwia mu odtworzenie tego co się wydarzyło na miejscu zbrodni i stworzenie na tej podstawie portretu mordercy. I pominę litościwie fakt jak fatalnie jest to w serialu prezentowane (obowiązkowe slow-motion, Will wcielający się w mordercę), ale to powoduje, ze po takiej wizji Grahama dzielni Agenci rozwiązują sprawę w dwóch szybkich ruchach. W finale odcinka poznajemy mordercę, ale czemu robił to co robił mam wrażenie nikogo tu nie interesuje. Szczytem takiego podejścia był wspomniany odcinek „Trou Normand”, gdzie koncept wyjściowy jest rewelacyjny, a zakończenie budzi uśmiech politowania (u mnie dodatkowo wkurzenie na zmarnowanie na ekranie Lance’a Henriksena).

 
Można jednak powiedzieć, że to miał być tylko dodatek do dania głównego. Niestety wątek główny jest moim zdaniem jeszcze gorszy. Źle poprowadzony, nafaszerowany głupotami i co w tego rodzaju opowieści jest niedopuszczalne, oparty na wydarzeniach, które w mojej ocenie kłócą się ze światem przedstawionym. W tym miejscu ostrzegam tych, którzy serialu nie widzieli, a chcą obejrzeć, że będzie sporo spojlerów. Zacznę może od końca. Patrząc z perspektywy finału sezonu, cała główna intryga opierała się na wykorzystaniu przez Lectera choroby Grahama, ale po pierwsze rozpoczynając grę Lecter nie miał o niej pojęcia (jak chciał więc zwalić na Willa winę za morderstwa naśladowcy?). Po drugie nie wierzę, że Graham mając tak silne objawy, nie tylko natury psychicznej nie podjąłby próby leczenia. Po trzecie nawiązując do wydarzeń, które kłócą się ze światem przedstawionym nie jest moim zdaniem możliwe aby Graham nie skojarzył Lectera z morderstwami lub przynajmniej z próbą manipulacji swoją osobą. Szczególnie jeżeli weźmiemy pod uwagę jakimi zdolnościami Will został w serialu obdarzony. 

Wspomniałem, że główny wątek jest nafaszerowany głupotami. Jeden najbardziej jaskrawy przykład. Sprawa protegowanej Jacka Crawforda, Miriam, która prowadziła dla niego pewien wątek śledztwa w sprawie Rozpruwacza z Chesapeake. Określiła, że musi on być chirurgiem. Na liście chirurgów podejrzanych w sprawie znalazło się nazwisko Lectera. Dziewczyna padła ofiarą Rozpruwacza. I NIKT nie sprawdził tej listy. NIKT nie podjął tego wątku. NIKT też widzi podejrzanej zbieżności pomiędzy Lecterem, a śmiertelnością jego pacjentów. Scenarzyści! Proszę nie obrażać mojej inteligencji!

Ale najgorsze jest to jak źle to wszystko jest prowadzone. Po pierwsze kwestia Abigail Hobbs. Kiedy oglądaliśmy nieemitowany w stanach odcinek Œuf (nawiasem mówiąc wyjątkowo tandetna próba podbicia oglądalności), w którym sporo pojawiło się motywów budujących relację pomiędzy nią a Lecterem nie mogłem zrozumieć dlaczego Fuller twierdzi, że historia bez tego odcinka nic nie traci. Ale tak faktycznie jest, bo to co zapowiadało się ciekawie, czyli walka o duszę Abigail pomiędzy Hannibalem, a Willem szybko rozmienia się na drobne (a Will wychodzi na idiotę i to podwójnie – Jack Crawford od razu ją przejrzał), by w końcu utknąć na mieliźnie. Twórcy wprowadzili w ramach głównych wydarzeń dużą ilość postaci, co do których mam wrażenie albo nie mieli pomysłu jak je wykorzystać, albo ich udział jest planowany na kolejne sezony. Jak motyw Freddie Lounds, który zapowiadał się interesująco, a później zostaje sprowadzony do pewnej chorej operacji. Jak motyw dr Alany Bloom. Początkowo obstawiałem, że Lecter zabije ją, jako osobę bliską Willowi. Kiedy tak się nie stało jej obecności nic moim zdaniem nie tłumaczy, bo nie odgrywa w wydarzeniach żadnej roli. A bodaj najbardziej kuriozalnym motywem w ramach głównej osi fabularnej jest terapia na którą uczęszcza Lecter do dr Bedelii Du Maurier. Po co wprowadzono wątek terapii skoro Hannibal odwiedza Panią doktor i zajmuje się tylko sprzedawaniem kłamstw i matactw? Po co w finale najpierw Pani doktor sugeruje FBI jak to Lecter może uzdrowić Willa, by potem zasugerować Hannibalowi, że wie o nim jako o mordercy? 

Mógłbym się pastwić nad serialem jeszcze długo (nie wspomniałem np. w ogóle o wizjach jakie ma Will Graham, a które są skrajnie głupie, nieuzasadnione i doprowadzały mnie do szału przez cały serial albo o wątkach kanibalistycznych, które zamiast straszne były albo idiotyczne albo niesmaczne), ale niech tam. Okażę się wielkoduszny. Ja zawiodłem się na serialu bardzo mocno. Okazał się być piękną wydmuszką. Twórcy starają się nas przekonać, że mają coś do powiedzenia, ale im to po prostu nie wychodzi. A przynajmniej ja tego nie kupuję. Mysza (z podcastu Myszmasz – polecam na marginesie) zwróciła mi uwagę, że Fuller zaplanował „Hannibala” na siedem sezonów (jak doczytałem wliczając w to serialową wersję „Czerwonego smoka”, „Milczenia owiec” i „Hannibala”). Patrząc jak oglądalność leci na łeb i to jaką porażką z mojej perspektywy serial się okazał nie wierzę aby przetrwał do trzeciego sezonu. Co chyba dla seriali Bryna Fullera jest normą. Jeżeli jesteście fanami dr Lectera możecie sprawdzić na swoją odpowiedzialność. Jak dla mnie zapowiadało się wykwintne danie, a dostaliśmy fast food i to podłej jakości.

wtorek, 2 lipca 2013

"Magazyn 13"

Świat jest pełen dzieł o których istnieniu się nie słyszało, a kiedy w końcu na nie wpadniemy pierwsza refleksja to „Ależ to genialne w swej prostocie! Jak to się stało, że nikt wcześniej na to nie wpadł?”. „Magazyn 13”,serial produkcji (nie)sławnej stacji SyFy, polecony mi przez Misiaela z Mistycyzmu Popkulturowego świetnie wpisuje się w ten schemat.

Opowiada o ekipie zatrudnionej w tajnej, rządowej jednostce, tytułowym Magazynie 13, której celem jest przechwytywanie i neutralizacja artefaktów. Czyli przedmiotów posiadających silne, bardzo często niekontrolowane i stwarzające zagrożenie właściwości magiczne. I choć oczywiście fabuła stopniowo staje się co raz bardziej rozbudowana to z grubsza taki jej opis w zupełności wystarcza. 

 
„Magazyn 13” debiutował w stacji Syfy latem 2009 roku i kiedy zobaczyłem datę produkcji i to jak się prezentuje byłem w sporym szoku. Po prostu ten serial zarówno od strony wizualnej (efekty specjalne!), jak i jeżeli chodzi o pewne rozwiązania fabularne jest bardzo mocno osadzony w latach 90-tych. Czy to źle? W moim odczuciu niekoniecznie. Z prostego powodu. To serial na tyle specyficzny, że albo się go kupi z dobrodziejstwem inwentarza, a wtedy szybko Was wciągnie, albo po paru odcinkach dacie sobie spokój i już do niego nie wrócicie. Specyfika objawia się tym, że patrząc na działanie niektórych artefaktów, lub wątki konspiracyjno-szpiegowskie można by się spodziewać mrocznych klimatów, ale tutaj takich próżno szukać. To produkcja, którą gdybym miał określić jednym słowem to byłoby to słowo „przyjemna”, ewentualnie „familijna”. I z znów to nie jest źle (choć osobiście trochę cięższych klimatów chętnie bym tu zobaczył). Paradoksalnie mi się ten serial ogląda dobrze, ale póki co niekoniecznie dla fabuły, ale dla zabawnych dialogów, popkulturowych nawiązań i dysfunkcyjnej rodziny Magazynu 13.

Największą siłą tej historii jest bowiem w mojej ocenie ekipa Magazynu oraz relacje jakie między nimi są budowane. Od początku towarzyszymy dwójce agentów Secret Service. Myka Bering to skrupulatna i ambitna kobieta z zaszłościami rodzinnymi i pewną skazą na karierze Agenta. Pete Lattimer to kobieciarz i wesołek, który posada swoisty dar lub przekleństwo „przeczucia”, że coś się wydarzy. Na pierwszy rzut oka widać, że postacie są mocno archetypiczne i podejrzewałem, że ich relacje będą budowane dość podobnie do tych pomiędzy Mulderem i Scully. Od nieufności, poprzez wzajemny szacunek, do intymności i pełnego zrozumienia. Tu szybko wszystko zaczyna skręcać w zupełnie inną stronę, układu kumpelsko-braterskiego. Szefem Pete’a i Myki jest Artie Nielsen, zarządzający Magazynem od przeszło 30-lat. I jest on dla nich niczym surowy Ojciec. Czasem skarci, czasem przymknie oko, a zawsze będzie ich wspierał. Nawet kosztem poświęceń. Ale czym byłaby dysfunkcyjna rodzina bez Nestora rodu i jego czarnej owcy. Pierwszym jest tajemnicza Pani Frederic, która sprawuje pieczę nad całym wydziałem i jest chyba jedną z niewielu osób przed, którą Artie czuje respekt. Drugą jest Claudia Donovan, genialny haker i wynalazca. Dziewczyna o niepokornym charakterze wnosząca spory powiem świeżości w skostniałą strukturę Magazynu. 

Każda z postaci ma swoje pięć minut i jest umiejętnie rozbudowywana, a twórcy pomysłowo rozgrywają wątki pomiędzy poszczególnymi bohaterami. Z resztą tak różnorodna ekipa daje im w tym względzie spore możliwości. Świetnie się ogląda całą tę szaloną rodzinkę, tym bardziej, że wydaje mi się, że główne role zostały wyjątkowo trafnie obsadzone. Widać chemię między bohaterami, a barwne i niegłupie dialogi stanowią dodatkowy plusik produkcji. Dodatkowy ale nie ostatni. Tym jest klimat całości. Agenci Magazynu posługują się steampunkowym sprzętem, a wiele z artefaktów bazuje na bardzo ciekawych skojarzeniach. Mamy pióro Poe’go, grzebień Lukrecji Borgia, czy lustro Levisa Carolla. Twórcy nie poprzestają tylko na cytacie, a często starają się stworzyć spójną mitologię danego przedmiotu. Nie zawsze to się udaje, ale mnie ten przygodowy klimat bardzo przypadł do gustu. 

Nie wiedziałem czego się spodziewać po "Magazynie 13", a dostałem przyjemną produkcję przygodowo-fantastyczną z ponadprzeciętnie sympatyczną ekipą bohaterów. Pierwszy sezon wciągnął mnie na tyle, że nadrobiłem go dość szybko i bardzo chętnie będę śledził losy bohaterów dalej. Tym bardziej, że serial zamyka się w pięciu sezonach po 13 odcinków, co jak dla mnie jest jeszcze do zaakceptowania. Z drobnymi wyjątkami nie cierpię rozwlekania takich opowieści w nieskończoność. Zaczyna się lato i wiele dużych seriali ma przerwę. Jeżeli poszukujecie niezobowiązującej, inteligentnej rozrywki myślę, że śmiało możecie zajrzeć do Magazynu 13. Może Was też wciągnie.