Zniechęcony rosnącą
przewidywalnością i ujednoliceniem mainstreamowego kina gatunkowego
postanowiłem powrócić do zaniedbanych przeze mnie mocno produkcji
telewizyjnych. Powrócić, bo przez ostatnie lata ograniczyłem ilość oglądanych
seriali do minimum. Serial kojarzył mi się z dużą inwestycją czasową, a
dodatkowo przerażała mnie postępująca tasiemcowość, która często rozmywa
totalnie świetny pomysł wyjściowy (tak odpadłem choćby z „Dextera”). Na
szczęście powstaje co raz więcej produkcji o dość zamkniętej formule, a jednym
z wyjątkowo mocno chwalonych projektów tego typu jest „American Horror Story”.
Zabierając się do serialu
podchodziłem do niego z zupełnie czystą kartą. Nie znałem ani osi fabularnej,
ani nawet ogólnych założeń. Ale po
seansie doszedłem do wniosku, że nawet jakbym miał jakieś wyobrażenia to chyba
twórcom udałoby się mnie zaskoczyć. „American Horror Story” to moim zdaniem
twór bardzo specyficzny. Mamy tu horror czerpiący pełnymi garściami z klasyki
gatunku oraz bawiący się ogranymi schematami, ale nie on jest tu najważniejszy.
Na pierwszym poziomie „American
Horror Story” opowiada o nawiedzonym domu. Poznajemy go w momencie kiedy
wprowadza się tam rodzina Harmonów. Pani Harmon, Vivien straciła właśnie
dziecko, a krótko po tym przyłapała męża Bena w łóżku ze studentką. Aby
poskładać swoje życie po traumatycznych wydarzeniach przeprowadzają się wraz z
lekko wyalienowaną córką Violet z Bostonu do Los Angeles. Ale szybko się
okazuje, że spokój i ukojenie to ostatnie co znajdą w nowym środowisku.
Dom został pobudowany w latach
20-tych i jak dowiadujemy się w toku opowieści od samego początku swego
istnienia był milczącym świadkiem tragicznych wydarzeń. Morderstwa, samobójstwa,
gwałty, perwersje. A każdy kto rozstał się z życiem na terenie posiadłości
staje się domownikiem na wieki. O tyle to ważne, że przy tak burzliwej historii
okazuje się, że nowy dom Państwa Harmon ma wielką liczbę nieproszonych lokatorów.
Odcinek pilotowy jest bardzo dobry i wyjątkowo umiejętnie wrzuca nas w sam
środek wydarzeń. Ma tylko jedna małą wadę. Bardzo mocno sugeruje (podobnie zresztą jak mimo wszystko świetna czołówka), że stężenie
horroru w tej opowieści będzie wysokie. A moim zdaniem jako horror „American
Horror Story” sprawdza się średnio i w czystej postaci jest go relatywnie mało.
Ale nie jest to minus. Twórcy bowiem bardzo zmyślnie grają naszymi
oczekiwaniami i zgranymi motywami z horrorów tworząc wyjątkowo smakowitą
mieszankę. Dla miłośnika horrorów samo wyłapywanie nawiązań i odniesień będzie
pewnie stanowiło przyjemność. Jak dla mnie jednak po filmach pokroju „Krzyku”,
czy „Nowego Koszmaru Wesa Cravena” taka
trochę autotematyczna zabawa z gatunkiem, choć sympatyczna nie wyniosłaby
serialu na wyższy poziom. Ale jak wspomniałem nie groza jest tu sednem sprawy.
Wykorzystano bowiem dekoracje
rodem z horroru, aby stworzyć wiarygodny dramat psychologiczny najwyższej
próby. Twórcy zaludnili „morderczy dom” tabunem postaci. I trudnej sztuki
radzenia sobie z takim tłumem mogą się uczyć od nich wszyscy. Pomstowałem w
ostatnim wpisie na kompletne niewykorzystanie większości bohaterów w „Hannibalu”.
Tu, choć liczba ważnych postaci dochodzi do dwudziestu, wszyscy bohaterowie
mają swoje miejsce i rolę do odegrania. Dzięki temu z ogromną przyjemnością możemy nie tylko
próbować rozwikłać zagadkę domu, ale przede wszystkim śledzić misterną sieć relacji
międzyludzkich.
A czego tu nie mamy? Skomplikowane
relacje w związkach (świetnie rozegrany wątek Państwa Harmon, bardzo dobry
wątek gejowskiej pary poprzednich właścicieli, doskonały wątek Tate'a i Violet), problemy z dziećmi (lub ich
brakiem), zawiedzione nadzieje, nastoletni bunt i oczywiście przemoc w
przeróżnych jej formach. Nie tylko poruszana tematyka, ale przede wszystkim
sposób jej ujęcia budzą mój podziw. Chyba w żadnym serialu nie spotkałem się z
tak wiarygodną psychologią postaci i to podbudowaną bardzo dobrymi dialogami. Oczywiście
można się zżymać, że często nie są to kwestie specjalnie odkrywcze, ale moim
zdaniem sam fakt, że zostały poruszone zasługuje na uwagę. Ale ten dramat
psychologiczny nie byłby tak udany gdyby nie wyśmienite aktorstwo.
Wspomniałem już, że liczba
ważnych postaci oscyluje w okolicy dwudziestu i choć trudno w to uwierzyć, to w
mojej ocenie naprawdę wszyscy aktorzy wywiązali się ze swych zadań
rewelacyjnie. Począwszy od Jessici Lange, której występ w serialu odbił się
szerokim echem (jako tajemnicza sąsiadka Constance jest zaiste znakomita), a na
młodych aktorach (świetni Evan Peters i Tarissa Farmiga) skończywszy. Trudno mi
nawet określić ulubioną postać, choć oprócz wyżej wymienionych polecam zwrócić
uwagę choćby na doskonałego Zacharego Quinto, który wciela się w rolę Patricka,
jednego z dwójki poprzednich właścicieli.
Czy zatem pierwszy sezon „American
Horror Story” to perła bez żadnych wad? Nie do końca. Po znakomitych pierwszych
odcinkach historia w okolicach połowy trochę grzęźnie. I choć szybko wskakuje
na właściwy tor to mam osobiście problem z zakończeniem. A raczej z jego
podwójnym charakterem. Otóż mam wrażenie, że finałowy odcinek nie przystaje ani
wydźwiękiem, ani klimatem do całości. Jest dużo lżejszy, wręcz humorystyczny i
sprawia wrażenie trochę doklejonego epilogu. Epilogu do wydarzeń przedstawionych
w przedostatnim odcinku, który dużo lepiej domyka główne wątki. A i sama
finałowa scena pozostawiła mnie w niejakiej konsternacji. Chyba niepotrzebnie, tak
umiejętnie rozgrywana na niedomówieniach historia, została domknięta tak dosłownie. No i jeszcze raz podkreślę, że
to produkcja naprawdę nietypowa. Ja chyba nigdy nie spotkałem się z tego
rodzaju miksem gatunkowym i mam wrażenie, że nie każdemu taka mieszanka może
przypaść do gustu. Ja się rozsmakowałem i w planach na wakacje mam obowiązkowo
nadrobienie drugiego sezonu, który przenosi nas do szpitala psychiatrycznego. Osobiście
polecam gorąco i to nie tylko fanom grozy, tym bardziej, że pierwszy sezon wydano niedawno u nas. Warto.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz