sobota, 20 lipca 2013

American Horror Story



Zniechęcony rosnącą przewidywalnością i ujednoliceniem mainstreamowego kina gatunkowego postanowiłem powrócić do zaniedbanych przeze mnie mocno produkcji telewizyjnych. Powrócić, bo przez ostatnie lata ograniczyłem ilość oglądanych seriali do minimum. Serial kojarzył mi się z dużą inwestycją czasową, a dodatkowo przerażała mnie postępująca tasiemcowość, która często rozmywa totalnie świetny pomysł wyjściowy (tak odpadłem choćby z „Dextera”). Na szczęście powstaje co raz więcej produkcji o dość zamkniętej formule, a jednym z wyjątkowo mocno chwalonych projektów tego typu jest „American Horror Story”.  

Zabierając się do serialu podchodziłem do niego z zupełnie czystą kartą. Nie znałem ani osi fabularnej, ani nawet  ogólnych założeń. Ale po seansie doszedłem do wniosku, że nawet jakbym miał jakieś wyobrażenia to chyba twórcom udałoby się mnie zaskoczyć. „American Horror Story” to moim zdaniem twór bardzo specyficzny. Mamy tu horror czerpiący pełnymi garściami z klasyki gatunku oraz bawiący się ogranymi schematami, ale nie on jest tu najważniejszy. 

 
Na pierwszym poziomie „American Horror Story” opowiada o nawiedzonym domu. Poznajemy go w momencie kiedy wprowadza się tam rodzina Harmonów. Pani Harmon, Vivien straciła właśnie dziecko, a krótko po tym przyłapała męża Bena w łóżku ze studentką. Aby poskładać swoje życie po traumatycznych wydarzeniach przeprowadzają się wraz z lekko wyalienowaną córką Violet z Bostonu do Los Angeles. Ale szybko się okazuje, że spokój i ukojenie to ostatnie co znajdą w nowym środowisku.

Dom został pobudowany w latach 20-tych i jak dowiadujemy się w toku opowieści od samego początku swego istnienia był milczącym świadkiem tragicznych wydarzeń. Morderstwa, samobójstwa, gwałty, perwersje. A każdy kto rozstał się z życiem na terenie posiadłości staje się domownikiem na wieki. O tyle to ważne, że przy tak burzliwej historii okazuje się, że nowy dom Państwa Harmon ma wielką liczbę nieproszonych lokatorów. Odcinek pilotowy jest bardzo dobry i wyjątkowo umiejętnie wrzuca nas w sam środek wydarzeń. Ma tylko jedna małą wadę. Bardzo mocno sugeruje (podobnie zresztą jak mimo wszystko świetna czołówka), że stężenie horroru w tej opowieści będzie wysokie. A moim zdaniem jako horror „American Horror Story” sprawdza się średnio i w czystej postaci jest go relatywnie mało. Ale nie jest to minus. Twórcy bowiem bardzo zmyślnie grają naszymi oczekiwaniami i zgranymi motywami z horrorów tworząc wyjątkowo smakowitą mieszankę. Dla miłośnika horrorów samo wyłapywanie nawiązań i odniesień będzie pewnie stanowiło przyjemność. Jak dla mnie jednak po filmach pokroju „Krzyku”, czy „Nowego Koszmaru Wesa Cravena” taka trochę autotematyczna zabawa z gatunkiem, choć sympatyczna nie wyniosłaby serialu na wyższy poziom. Ale jak wspomniałem nie groza jest tu sednem sprawy. 

Wykorzystano bowiem dekoracje rodem z horroru, aby stworzyć wiarygodny dramat psychologiczny najwyższej próby. Twórcy zaludnili „morderczy dom” tabunem postaci. I trudnej sztuki radzenia sobie z takim tłumem mogą się uczyć od nich wszyscy. Pomstowałem w ostatnim wpisie na kompletne niewykorzystanie większości bohaterów w „Hannibalu”. Tu, choć liczba ważnych postaci dochodzi do dwudziestu, wszyscy bohaterowie mają swoje miejsce i rolę do odegrania. Dzięki temu z ogromną przyjemnością możemy nie tylko próbować rozwikłać zagadkę domu, ale przede wszystkim śledzić misterną sieć relacji międzyludzkich.



A czego tu nie mamy? Skomplikowane relacje w związkach (świetnie rozegrany wątek Państwa Harmon, bardzo dobry wątek gejowskiej pary poprzednich właścicieli, doskonały wątek Tate'a i Violet), problemy z dziećmi (lub ich brakiem), zawiedzione nadzieje, nastoletni bunt i oczywiście przemoc w przeróżnych jej formach. Nie tylko poruszana tematyka, ale przede wszystkim sposób jej ujęcia budzą mój podziw. Chyba w żadnym serialu nie spotkałem się z tak wiarygodną psychologią postaci i to podbudowaną bardzo dobrymi dialogami. Oczywiście można się zżymać, że często nie są to kwestie specjalnie odkrywcze, ale moim zdaniem sam fakt, że zostały poruszone zasługuje na uwagę. Ale ten dramat psychologiczny nie byłby tak udany gdyby nie wyśmienite aktorstwo.

Wspomniałem już, że liczba ważnych postaci oscyluje w okolicy dwudziestu i choć trudno w to uwierzyć, to w mojej ocenie naprawdę wszyscy aktorzy wywiązali się ze swych zadań rewelacyjnie. Począwszy od Jessici Lange, której występ w serialu odbił się szerokim echem (jako tajemnicza sąsiadka Constance jest zaiste znakomita), a na młodych aktorach (świetni Evan Peters i Tarissa Farmiga) skończywszy. Trudno mi nawet określić ulubioną postać, choć oprócz wyżej wymienionych polecam zwrócić uwagę choćby na doskonałego Zacharego Quinto, który wciela się w rolę Patricka, jednego z dwójki poprzednich właścicieli.

Czy zatem pierwszy sezon „American Horror Story” to perła bez żadnych wad? Nie do końca. Po znakomitych pierwszych odcinkach historia w okolicach połowy trochę grzęźnie. I choć szybko wskakuje na właściwy tor to mam osobiście problem z zakończeniem. A raczej z jego podwójnym charakterem. Otóż mam wrażenie, że finałowy odcinek nie przystaje ani wydźwiękiem, ani klimatem do całości. Jest dużo lżejszy, wręcz humorystyczny i sprawia wrażenie trochę doklejonego epilogu. Epilogu do wydarzeń przedstawionych w przedostatnim odcinku, który dużo lepiej domyka główne wątki. A i sama finałowa scena pozostawiła mnie w niejakiej konsternacji. Chyba niepotrzebnie, tak umiejętnie rozgrywana na niedomówieniach historia, została domknięta  tak dosłownie. No i jeszcze raz podkreślę, że to produkcja naprawdę nietypowa. Ja chyba nigdy nie spotkałem się z tego rodzaju miksem gatunkowym i mam wrażenie, że nie każdemu taka mieszanka może przypaść do gustu. Ja się rozsmakowałem i w planach na wakacje mam obowiązkowo nadrobienie drugiego sezonu, który przenosi nas do szpitala psychiatrycznego. Osobiście polecam gorąco i to nie tylko fanom grozy, tym bardziej, że pierwszy sezon wydano niedawno u nas. Warto.   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz