poniedziałek, 13 maja 2013

"Przegląd końca świata: Feed" Mira Grant



Mimo pozytywnych opinii na temat „Przeglądu końca świata” długo zwlekałem z nabyciem pierwszego tomu z cyklu „Newsflash” Miry Grant. Z jednego powodu – tematyki zombie. Muszę bowiem się do czegoś przyznać. Jestem wielkim fanem „Nocy…” i „Świtu Żywych Trupów” Romero, ale mimo mojego uwielbienia dla tych filmów nie jestem fanem zombie, które uważam za najmniej ciekawe i mające najmniej do zaoferowania z klasycznych horrorowych monstrów. Co więcej, nie wiem skąd współczesna moda na zombie, które jak można odnieść wrażenie są w tej chwili dosłownie wszędzie. Od razu przyznam się do czegoś jeszcze – zwlekanie to był bardzo duży błąd, bo dawna nie bawiłem się przy lekturze tak dobrze jak przy „Przeglądzie końca świata”. 

 
A kluczem do tego okazał się być fakt, że Mira Grant wykorzystała zombie zaledwie jako tło. Oddajmy na chwilę głos jednej z głównej bohaterek, którą jest Georgia Mason.

„Zombie są tutaj i nigdzie się nie wybierają, ale nie są tematem. Byli przez jedno gorące, okropne lat na początku wieku, ale teraz są tylko kolejnym elementem krajobrazu. Odegrali swoją rolę – zmienili świat. Absolutnie wszystko.”

A wszystko zaczęło się w 2014 roku. Dzięki postępowi medycyny, ludzkość przestała mieć problemy z rakiem oraz przeziębieniem. Niestety wystąpiły skutki uboczne i okupiono to epidemią żywych trupów. Teraz mamy rok 2040. Epidemii nie udało się wyleczyć, ale nauczono się funkcjonować i żyć z cieniem zombie w tle. Rodzeństwo Georgia i Shaun Mason oraz ich przyjaciółka Georgette Meissonier tworzący ekipę bloggerów, stają przed ogromną szansą zawodową. Dostają się bowiem do sztabu dziennikarskiego Senatora Rymana, który ma spore szanse na wybór na stanowisko Prezydenta Stanów Zjednoczonych. Wkrótce kampania senatora zaczyna się borykać z różnymi problemami, a ekipa „Przeglądu końca świata” wpada na trop politycznego spisku.
 
Samo otwarcie mnie nie powaliło, a ucieczka przed zombie trąciła mi taniochą rodem z „Resident Evil”. Ale nie dajcie się zwieźć tym horrorowym początkiem, bo „Feed” to przede wszystkim precyzyjnie poprowadzony i wciągający polityczny dreszczowiec, poruszający także kwestię odpowiedzialności mediów. Siłą książki jest fantastycznie skonstruowany świat przedstawiony. W większości przypadków obserwujemy epidemię zombie w rozkwicie. W tym przypadku można mówić o swoistej literaturze post-apokalitptycznej. Mirze Grant udało się stworzyć kompleksowy, dogłębnie przemyślany i w 100% wiarygodny świat. I widać to począwszy od testów na obecność wirusa (których liczba na stronach książki przekracza chyba cyfrę z trzema zerami), poprzez koncepcję systemu prawnego, a skończywszy na wizji świata mediów po apokalipsie. Można odnieść wrażenie, że autorka pomyślała o wszystkim.

Sama opowieść także zasługuje na uznanie. Nie jest to możne odkrywanie przysłowiowej Ameryki, ale intryga polityczno-sensacyjna prowadzona jest bardzo sprawnie, mknie od jednego zwrotu akcji do drugiego i do tego niesie za sobą spory ładunek emocjonalny. Całość dziennikarskiego śledztwa i rosnące poczucie zagrożenia przypominają zaś takie klasyki gatunku jak „Wszyscy ludzie prezydenta”. Gwarantuję, że od pewnego momentu trudno od powieści się oderwać i nawet może nieco zbyt hollywoodzki finał nie psuje dobrego wrażenia. 

Ale tak jak wcześniej wspomniałem wątek polityczny to nie wszystko. „Przegląd końca świata” to także powieść o sile mediów (to dzięki niezależnym mediom w dużej mierze udało się opanować epidemię zombie) i mediach jako takich. Ci, którzy otworzyli szeroko oczy na moją wzmiankę o filmie Alana J. Pakuły niech się przesadnie nie dziwią. W obu przypadkach jesteśmy świadkami dziennikarskiego śledztwa prowadzonego na przekór otoczeniu i ludziom Władzy. Śledztwa prowadzonego w imię odpowiedzialności mediów, w imię prawdy i z poczuciem misji. Powiem Wam, że moim zdaniem powieść młodej amerykanki powinna być obowiązkową lekturą na studiach dziennikarskich. Żyjemy pod dyktando newsów, których trwałość w Internecie to czasem kilka minut. Jesteśmy zalewani potopem informacji. Niestety co raz trudniej o wartościowe dziennikarstwo z prawdziwego zdarzenia. O pisanie, jak to ujęto w powieści, aby prawda wyszła na jaw, a ludzie nauczyli się myśleć. Chciałbym żeby dziennikarze nie traktowali czytelników jak idiotów i starali się dociec sedna zdarzeń, a nie tylko szukali chwytliwego newsa. I o tym także jest ta książka. 

„Przegląd końca świata” to dla mnie największe pozytywne zaskoczenie ostatnich miesięcy. Wciągająca i grająca na emocjach opowieść, w fantastycznie wykreowanym post-apokaliptycznym świecie i do tego poruszająca bardzo intrygujące tematy. Czy można chcieć więcej od powieści popularnej? Ja z niecierpliwością czekam na kolejne tomy i mam nadzieję, że wydawnictwo SQN, któremu zawdzięczamy sprowadzenie „Feed” na polski rynek nie da mi długo czekać.

piątek, 3 maja 2013

Księżycowy duet



Trafiły w mojej ręce dwa filmy science fiction, czyli z gatunku, który bardzo lubię, a niestety gości u mnie dość rzadko. Filmy, oprócz gatunkowej przynależności łączy niewielki budżet (ok. 5 milionów dolarów) oraz miejsce akcji czyli Księżyc, postanowiłem zatem zrobić sobie podwójny seans tematyczny. Okazało się jednak, że „Moon” oraz „Apollo 18” dzieli zdecydowanie więcej niż łączy.

„Apollo 18” Gonzalo Lopez-Gallego

Na wstępie muszę się przyznać do jednej rzeczy – nie lubię found footage. „Blair Witch Project”, choć mogę docenić jako kinowy fenomen, ledwo przetrwałem z nudów. Zmusiłem się do obejrzenia „Paranormal activity” i do dziś się zastanawiam jak ten film dorobił się trzech kontynuacji. Mógłbym wymieć długo swoje porażki przy próbie przekonania się do mockumentary, ale konkluzja jest jedna -  póki co nie obejrzałem nic co by do mnie przemówiło. Dlatego też kiedy zobaczyłem, że „Apollo 18” to found footage byłem mocno sceptyczny.

 
Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że w końcu trafiłem na film, w którym konwencja found footage sprawdziła się bardzo dobrze. Film prezentuje nam „ujawnione” w 2011 roku nagrania z misji Apollo 18, która miała miejsce w 1974 roku. Misja nie była oficjalnie potwierdzona, ze względu na jej tajny charakter (była misją na zlecenie Departamentu Obrony) oraz tragiczny przebieg.  

„Apollo 18” spotkał się z (delikatnie rzecz ujmując) chłodnym przyjęciem. Będąc po seansie przyznam, że nie wiem dlaczego. Trzeba wyraźnie zaznaczyć, fabuła nie jest przesadnie oryginalna i powiela wiele schematów horroru sf, ale dzięki talentom Gonzalo Lopeza-Gallego i stronie technicznej przedsięwzięcia, tę dość wtórną historię ogląda się bardzo przyjemnie. A ja, po filmie rozrywkowym więcej nie oczekuję. Hiszpański reżyser bardzo umiejętnie wykorzystał efekt kręcenia przez różne kamery jakie załoga misji ze sobą zabrała. Dzięki temu, po seansie odniosłem wrażenie, że konwencja miała sens, a nie tylko maskowała brak pomysłów i niewielki budżet. Twórcy sprawnie radzą sobie także z budowaniem napięcia, a parę rozwiązań nawet mnie zaskoczyło.

Spodziewałem się kolejnej porażki, a dostałem całkiem nieźle opowiedzianą opowieść i naprawdę solidne kino gatunkowe. Nic przełomowego, ale jak dla mnie przypadek to o tyle ciekawy, że uwierzyłem, że mockumentary może być czymś więcej niż nadużywaną metodą na szybkie zbicie kasy.

„Moon” Duncan Jones
 
O „Moon” usłyszałem pierwszy raz przy okazji jednego z odcinków Dziennika Pokładowego (polecam), gdzie film doczekał się bardzo pozytywnej recenzji. Kiedy więc nadarzyła się okazja postanowiłem sprawdzić tę wielokrotnie nagradzaną produkcję na własnej skórze. 

 
Bohaterem jest tutaj Sam Bell (rewelacyjna rola Sama Rockwella), który pracuje dla korporacji Lunar, wydobywającej na księżycu gaz helium-3 mający być remedium na problemy energetyczne Ziemi. Praca na Księżycu nie należy do lekkich głównie ze względu na jedną rzecz – samotność. Bo po podpisaniu trzyletniego kontraktu dany inżynier obsługuje całość działalności stacji samotnie, przy wsparciu tylko obdarzonego sztuczną inteligencją robota Gerty’ego (głos Kevina Spacey). Bella poznajemy na finiszu kontraktu, kiedy minione lata odcisnęły na nim wyraźne piętno, a dodatkowo zaczynają go niepokoić dziwne wizje. 

Film Duncana Jonesa to kino o zupełnie odmiennym klimacie i przesłaniu od wcześniej omawianego. „Apollo 18” miało głównie bawić, „Moon” ma ambicje zdecydowanie większe. Celowo nie zdradzam szczegółów fabuły, aby nie odbierać Wam przyjemności jej odkrywania. „Moon” to kino kameralne, skupione i z pewnością nie łatwe w odbiorze, ale świetnie zrealizowane. Bardzo przypadła mi do gustu wizja księżycowej bazy, a zdecydowanie na największe oklaski zasługuje Sam Rockwell, który dźwiga na swoich barkach cały film. Twórcom udało się w ramach niewielkiego budżetu nakręcić bardzo interesujące, poruszające ciekawe tematy kino science fiction, które z pewnością skłoni Was do refleksji. Miłośnikom gatunku zdecydowanie polecam.