poniedziałek, 24 września 2012

Midnight Movies – „Dziwolągi” Tod Browning



W krótkim czasie trafiłem na dwa filmy, które uznawane są za jedne z najbardziej typowych tzw. „midnight movies” – „Głowę do wycierania” Davida Lyncha oraz „Kreta” Alejandro Jodorowskiego. Czym były „midnight movies”? W latach 70-tych i 80-tych w wielu miastach Ameryki prezentowano w ramach nocnych seansów niezależne, niskobudżetowe kino gatunkowe. Seanse o północy stały się szybko kulturowym fenomenem. Wiele filmów oglądano wielokrotnie (ponoć niektórzy obejrzeli „Rocky Horror Picture Show” ponad 100 razy), a same seanse zamieniały się w imprezę fanów (fanatyków?) poszczególnych filmów. Postanowiłem sprawdzić aktualną siłę rażenia klasyków i tak rozpoczynamy dziś cykl spotkań z „Midnight movies”. 


Na pierwszy ogień wybrałem film, o którym przyznam szczerze nie wiedziałem, że w ramach seansów o północy był prezentowany. Film wybitny, a ciągle mało znany – „Dziwolągi” Toda Browninga z 1932 roku. Wydawało się, że ogromny sukces „Draculi” z Belą Lugosim stanie się dla Browninga trampoliną do wielkiej kariery. Ciesząc się zaufaniem hollywoodzkich włodarzy, w rok po swym największym sukcesie nakręcił „Dziwolągi”. Niestety, film okazał się zbyt szokujący (wycięto blisko 30 minut nakręconego materiału!) jak na ówczesne standardy i stał się gwoździem do trumny kariery reżysera, który po nim nakręcił zaledwie parę obrazów.

Co wzbudziło takie kontrowersje i spowodowało, że w niektórych krajach zakazano emisji filmu na ponad 30 lat? „Dziwolągi” opowiadają historię specyficznej grupy cyrkowej. Specyficznej, bo działającej w okresie kiedy pokazy cyrkowe nie wyglądały tylko tak jak to obecnie rozumiemy – klowni, akrobaci, iluzjoniści oraz pokazy ze zwierzętami. Grupa ta prezentowała oprócz „klasycznych” numerów także „cyrk osobliwości” w ramach którego pokazywano występy ludzi z różnymi deformacjami. Mamy więc Kobietę z brodą, Pół-Kobietę Pół- Mężczyznę, rodzinę „Stożkogłowych”, karły, bliźniaczki syjamskie, ludzi bez rąk i nóg itd. Uwierzcie, stopień zaprezentowanej w „Dziwolągach” odmienności mimo upływu lat nadal potrafi wbić w fotel, tym bardziej, że wszystkie postacie zagrane były przez żywych aktorów, a cała historia zrealizowana jest niemal w dokumentalnej tonacji.

Ale podejrzewam, że gdyby tylko o zaprezentowanie wspomnianych odmienności chodziło film nie wzbudziłby aż takich emocji. To co moim zdaniem najbardziej szokowało i w ciąż w zdominowanym przez polityczną poprawność świecie szokuje to fabuła. Historia oparta na najstarszych motywach świata miłości – zazdrości – zemście została umiejscowiona w świecie tytułowych Dziwolągów. Świat się zmienił, ale nadal społeczeństwo ma problem z postrzeganiem niepełnosprawności. Z jednej strony dążymy do równouprawnienia, z drugiej w ramach politycznej poprawności dominuje obraz szlachetnego niepełnosprawnego walczącego z przeciwnościami losu. Takie postrzeganie odbiera inwalidom ludzki wymiar. A przecież poza fizyczną ułomnością to przede wszystkim normalni ludzie. Z normalnymi potrzebami i normalnymi emocjami. Nie zawsze tylko tymi dobrymi. Czy takich tematów poruszać nie można?

Mimo 80-lat od premiery „Dziwolągi” to nie stetryczały staruszek, ale prawdziwa petarda. Nadal wywołuje dyskusje i nie pozostawia widza obojętnym. Doskonale rozumiano to włączając ten film w ramach cyklów Midnight Movies. Szokuje, zmusza do refleksji i przeraża.  Polecam gorąco, nie tylko na nocny seans.

poniedziałek, 17 września 2012

„Coś na progu” – Wydanie specjalne



Od momentu kiedy pojawiły się pierwsze informacje o pomyśle na wydawanie numeru specjalnego „Coś na progu” zapełnionego opowiadaniami, ostrzyłem sobie na to wydawnictwo zęby. Kiedy okazało się, że w numerze pojawią się opowiadania Roberta E. Howarda, Artura Conan Doyle’a czy Brama Stokera nie posiadałem się wprost z radości, a moje oczekiwania jeszcze urosły. Lista nazwisk na okładce to bowiem w dużej mierze lista pisarzy na jakich się wychowałem. Z drugiej jednak strony miałem lekkie obawy, bo jak wiadomo nadmierne oczekiwania mogą zepsuć odbiór finalny dzieła. 

 
Uspokajam od razu. Wydanie specjalne „Coś na progu” broni się naprawdę dobrze, na przebogatym w ostatnim czasie w Polsce rynku antologii. Tematem przewodnim numeru jest Weird Fiction i w związku z powyższym na otwarcie otrzymujemy esej Ann i Jeffa VanderMeer (redaktorów bardzo dobrej strony poświęconej tematowi - link poniżej). Powiem szczerze, że ja nadal czuję się nieprzekonany czy jest sens w ogóle wydzielać takowy gatunek literacki skoro w zasadzie każde opowiadanie można sklasyfikować w ramach „bardziej precyzyjnych” gatunków. Przykładem jest wspomniany w tekście genialny zbiór Barkera „Księga krwi”, który dla mnie jest kwintesencją horroru, a autorzy traktują go jako ważny punkt współczesnego Weird Fiction. Niemniej esej sprawdza się wyśmienicie jako argument w dyskusji o tym „gatunku”.

Po akademickim otwarciu przyszła kolej na dział horror. Mamy tu opowiadanie Howarda z cyklu o Salomonie Kane (ciekawe, szczególnie dla fanów prozy twórcy Conana, którzy nie znali go z innych dokonań). Tekst Augusta Derletha, który choć horrorem raczej nie jest, to jako opowieść niesamowita wypada bardzo dobrze. No i oczywiście jedno z opowiadań na które czekałem najbardziej „Gościa Draculi” Brama Stokera. Historia bardzo spodobała mi się ze względu na klimat i atmosferę, która kojarzyła mi się mocno z filmami wytwórni Hammer. Finał jednak troszkę mnie rozczarował – odniosłem bowiem wrażenie, że powinna być to cząstka większej całości. Ogólna ocena części poświęconej grozie i tak wypada bardzo na plus.

Druga część to opowieści niesamowite. I od razu mamy tu prawdziwą perełkę – „Maszynę dezintegrującą” Artura Conan Doyle’a. Historia opowiedziana przez twórcę Sherlocka Holmesa jest zabawna i interesująca i stanowi zdecydowanie jeden z najjaśniejszych punktów zbioru. Także drugi z tekstów – „Zielona księżyc” Fritza Leibera to naprawdę wyśmienite opowiadanie rozgrywające się w postapokaliptycznym świecie i w tym przypadku o wyjątkowo ciężkim i lekko onirycznym klimacie.

Dział science fiction przynosi nam teksty dwóch klasyków i oba nie zawodzą. Przygodowe „Brakujące ogniwo” twórcy Diuny stanowi przyjemną odskocznię przed dość ciężkim w temacie, ale doskonałym opowiadaniem i kolejną perełką numeru. „Koszt życia” Sheckleya to według mnie science fiction najwyższej próby. W mojej ocenie jest to chyba najlepszy (chyba też przez zaskoczenie) tekst w zbiorze i choćby tylko dla niego warto sięgnąć po nowe „Coś na progu”.

Na zakończenie części z opowiadaniami mamy kryminał. „Podpalenie oraz…” Dashiella Hammetta dobitnie dowodzi, że twórca „Sokoła Maltańskiego” w pełni zasłużenie jest uznanym klasykiem „czarnego kryminału”.  A lekka i dowcipna wariacja Pawła Orłowca na temat Sherlocka Holmesa jest godnym zwieńczeniem numeru. 

Zwieńczeniem? Trochę się pośpieszyłem. W numerze specjalnym mamy bowiem jeszcze trzy elementy. Interesujący wywiad z sir Arturem Conan Doylem, kolejny bardzo dobry komiks Krzysztofa Chalika (według mnie ilustrator i twórca komiksów w „Cosiu” to jeden z najmocniejszych punktów ekipy Łukasza Śmigla) i coś za co należy się redakcji „Coś na progu” szacunek – wersja „Perfekcjonisty”, opowiadania Pawła Pollaka z poprzedniego numeru, bez poprawek. Należy się szacunek, bo trzeba mieć mówiąc kolokwialnie jaja aby przyznać się do błędu i w ten sposób zadośćuczynić prośbie autora (co ciekawe tekst czytało mi się lepiej w tej wersji, choć może to wrażenie, bo skali zmian, przyznam bez bicia, nie sprawdzałem).

Podsumowując cieszy mnie niezmiernie, że wydawnictwo Dobre Historie w krótkim czasie zbudowało naprawdę dobry magazyn dla miłośników fantastyki i kryminału. Co ważniejsze widać, że nie zamierza spocząć na laurach i nadal zamierza się rozwijać. Oby tak dalej, ja czekam z niecierpliwością na kolejną odsłonę „Coś na progu” (i inne projekty wydawnictwa), a wszystkim polecam zarówno numer specjalny, jak i wcześniejsze odsłony. Warto.

Dodatek:
Strona Ann i Jeffa VanderMeer gdzie można znaleźć między innymi opowiadania takich tuzów jak Algernon Blackwood czy Thomas Ligotti http://weirdfictionreview.com/

Jako, że „Księga krwi” jest obecnie dość trudno w Polsce dostępna polecam podcast Tchnienie Grozy, w którym Jacek Brzezowski czyta między innymi wzmiankowane w eseju o Weird Ficiton „W górach i miastach”. Można się przekonać na własnej skórze o przynależności gatunkowej tego wybitnego tekstu http://www.tchnieniegrozy.pl/

poniedziałek, 10 września 2012

Muzyka filmowa




Słoń nadepnął mi na ucho więc zagrać potrafię tylko na nerwach, dla dobra ludzkości nie śpiewam nawet pijany, a do tego nie cierpię rozdrabniania gatunków muzycznych na setki odmian (kto u licha wie co to UK garage i czym się różni od grime’u, albo czy stoner rock to to samo co desert rock?). Mając takie predyspozycje widać jak na dłoni, że jestem ostatnią osobą kompetentną do wydawania sądów o muzyce. Pewnie tak, ale mimo wszystko opowiem Wam o jednej z moich fascynacji – muzyce filmowej. Znaczy się ja opowiem trochę mniej, a dam więcej mówić muzyce.

Ścieżka dźwiękowa oraz wykorzystanie muzyki od zawsze zwracało moją uwagę w kinie. Nie bez znaczenia był pewnie fakt, że „za dzieciaka” przyszło mi zapoznać się z „Gwiezdnymi wojnami”, serią o doktorze Jonesie, czy rozkochać się w westernach, a  do tego jak ważną rolę odgrywała w tych filmach muzyka nikogo chyba nie trzeba przekonywać. Myśląc o muzyce filmowej przychodzą mi do głowy trzy tematy: wybitni twórcy, wykorzystanie muzyki oraz piosenki filmowe.

Mam nieodparte wrażenie, że współcześnie co raz częściej ścieżka dźwiękowa traktowana jest po macoszemu i ogranicza się do wyboru kilkunastu piosenek w myśl klucza – popularny zespół/popularny kawałek. Jest to prosta metoda promocji, ale niestety traci na tym często sam klimat filmów. Dla mnie osobiście dobra muzyka filmowa spełnia trzy warunki – oddaje klimat poszczególnych scen w których jest wykorzystana, jest obrazowa czyli w oderwaniu od filmu możemy sobie zwizualizować ilustrowaną sekwencję, a dodatkowo nie stara się wyjść na pierwszy plan. Na szczęście przez lata (nawet teraz) cały czas możemy trafić na twórców, którzy świetnie czują jak powinna wyglądać ścieżka dźwiękowa Do moich ulubieńców należą:

Jerry Goldsmith twórca muzyki do „Strefy mroku”, czy „Obcego”, który zafascynował mnie kiedy obejrzałem pierwszy raz „Planetę małp” z 1968 roku, która okraszona była dość minimalistyczną, ale perfekcyjną ścieżką dźwiękową. Prawdziwe mistrzostwo Goldsmith zaprezentował jednak komponując absolutnie genialną muzykę (nagrodzoną Oscarem) do filmu „Omen” z 1976 roku. Muzykę, której nie jestem w stanie słuchać bez ciarek na plecach.


Elmer Bernstein, który skomponował muzykę do takich klasyków jak „Pogromcy duchów”, „Blues Brothers”, kultowego „Heavy Metal”, czy motywu z jednego z moich ulubionych filmów -  „Siedmiu Wspaniałych”.  Posłuchajcie, ale przygotujcie się na to, że poczujecie chęć wyruszenia na prerie.


Ennio Morricone – autor muzyki do niezliczonej liczby filmów, który dla mnie zawsze będzie kojarzony głównie ze współpracy z Sergio Leone przy jego spaghetti westernach. Tematy z „Trylogii dolarowej” to mimo upływu lat klasa sama w sobie (co udowodnili też „Niezniszczalni 2” „pożyczając” jego temat do sceny z Chuckiem Norrisem).


John Williams – „Gwiezdne wojny”, „Indiana Jones”, „ET” czy muszę mówić coś więcej?


Michael Kaman, czyli człowiek, który odpowiada za muzykę do kolejnych dwóch filmów mojego dzieciństwa „Robin Hood: Książę złodziei” oraz „Nieśmiertelnego”.


Hans Zimmer – twórca ostatnio modny (i płodny), bo odpowiadający miedzy innymi za muzykę do Nolanowskiego Batmana, czy serii „Piraci z Karaibów”. Dla mnie jednak kompozytor głównie genialnej muzyki do filmów Ridleya Scotta –  „Helikopter w ogniu” oraz przede wszystkim „Gladiatora” (widziałem film dziesiątki razy, a i tak finałowy utwór zawsze łapie mnie za gardło).


Ale wybitni twórcy to tylko jedna strona medalu i nawet najznamienitszy kompozytor nie zawsze jest w stanie przesądzić o sukcesie muzyki w filmie. Liczy się bowiem umiejętne jej wykorzystanie. Są reżyserzy, którzy doskonale potrafią wykorzystać zarówno muzykę instrumentalną, jak i piosenki tak aby stały się integralną częścią obrazu. Pierwszym z nich jest Micheal Mann, o którym kiedyś pisałem więcej. W jego filmach muzyka zawsze odgrywa istotną rolę i doskonale współgra z obrazem, czego świetnym przykładem jest „Zakładnik”. Mimo, że widziałem ten film tylko jeden raz słuchając ścieżki dźwiękowej jestem w stanie przywołać prawie każdą scenę. Doskonała robota. Drugim jest John Carpenter – twórca znany przede wszystkim miłośnikom horroru. I choć każdy kojarzy go z reżyserią, nie wszyscy wiedzą, że odpowiada on za muzykę w większości swoich filmów z genialnym motywem  do „Halloween” na czele. Osobiście najbardziej lubię muzykę w innym jego filmie. Niech przemówi „Coś”.


Najciekawszym przykładem świadomego muzycznie twórcy jest jednak moim zdaniem Quentin Tarantino. Jego każdy film to prawdziwy popis wykorzystania muzyki. Uwielbiam przede wszystkim jego umiejętność wynajdywania interesujących i niebanalnych, a często nieznanych lub zapomnianych kawałków pasujących idealnie do filmu. Nigdzie nie zagrało to tak dobrze jak w „Kiil bill”.


Jest jeszcze trzeci aspekt muzyki filmowej – wykorzystanie piosenek. I nie chodzi mi o wykorzystanie piosenek ale produkcje made in TVN, ale dziś dość zapomnianą sztukę pisania piosenek do filmów. Sztukę, bo według mnie dobra filmowa piosenka nie musi być po prostu znanym i ogranym kawałkiem. Musi pasować do filmu i oddawać jego ducha i to dzięki temu stanowić jego integralną całość i źródło promocji. Najlepszą możliwą ilustrację stanowią tu piosenki do filmów z serii o Jamesie Bondzie. Wystarczy spojrzeć na listę wykonawców tych utworów i ich klasę – Shirley Bassey, Duran Duran, Madonna, Tina Turner to tylko wierzchołek góry lodowej. Moim zdaniem to między innymi dzięki słynnym czołówkom z podkładem muzycznym ludzie tak pokochali filmy o agencie 007. 


Przykłady z każdego poletka można mnożyć. Nie wspomniałem wybitnych kompozytorów z polskiego podwórka – Wojciecha Kilara („Dracula”) oraz Krzysztofa Komedy („Dziecko Rosemary”). Pominąłem Erica Serra, którego soundrack to „Piątego elementu” to prawdziwa perła, czy ścieżkę dźwiękową do „Robina z Sherwood” Clannadu, która stanowi jeden z najdoskonalszych przykładów wykorzystania muzyki w serialu. A Elton John pewnie się na mnie obrazi, że nie wymieniłem jego piosenek do „Króla Lwa”. Cóż, muzyka filmowa to szeroki i wdzięczny temat, i nie było moją intencją go wyczerpać. Chciałem Was za to trochę zarazić fascynacją do tej formy sztuki. Zwróćcie na nią uwagę oglądając kolejny film i eksplorujcie fonograficzne archiwa ubiegłych lat. Wiele skarbów czeka tam na odkrycie.




poniedziałek, 3 września 2012

Kino klasy B, Grindhouse, Robert Rodriguez



Od dłuższego czasu chodził mi po głowie artykuł poświęcony Robertowi Rodriguezowi. Trzy wydarzenia spowodowały, że w końcu pomysł postanowiłem zrealizować. Lady Gaga w „Machete Kills”, opowieść o gatunku grindhouse Jacka Rokosza przed „Czarnym Samurajem” oraz powtórny seans „Drive Angry”. Ale po kolei. 

Zacząć muszę od swojej dozgonnej miłości do kina klasy B. Czym jest kino klasy B każdy miłośnik sztuki filmowej podskórnie czuje. W myśl szkolnych definicji „B movies” to niskobudżetowe kino popularne, które często cierpi także na niedostatki realizacyjne. Moja osobista definicja jest trochę inna, bo ja za kino klasy B uznaję w zasadzie całość gatunkowego kina popularnego – horror, science-fiction, western, kino gangsterskie itp. Budżet i poziom realizacji w tym przypadku nie ma tak wielkiego znaczenia, a to co jest dla mnie wyznacznikiem kina klasy B jest jego rozrywkowy charakter. Bo widzicie, choć może wstyd o tym mówić, ja w kinie poszukuję głównie rozrywki. Jeżeli film skłoni mnie do myślenia tylko lepiej, ale nadrzędnym celem ma być dobra zabawa. I kino klasy B, które nie kryje, że jest robione dla zapewnienia rozrywki (niekoniecznie masowej) i oczywiście kasy ma, za swą szczerość, mój bezgraniczny szacunek. 


Ale miało być o Robercie Rodriguezie, więc do rzeczy. Pierwszym jego filmem na jaki trafiłem było oczywiście „Desperado” (sequelo-remake jego debiutu „El Mariachi”) z popisową rolą Antonio Banderasa. I powiem szczerze po pierwszym seansie jedyne co przypadło mi do gustu to genialna ścieżka dźwiękowa (kliknijcie teraz w link niech i Wam towarzyszy). Kupiłem soundtrack na którym były też ścieżki dialogowe. I tak słuchając kasety zakochałem się w filmie. Wróciłem do „Desperado” i do dziś jest to jeden z moich ulubionych filmów. Kocham western, a dla mnie „Desperado” jest takim nowoczesnym spaghetti westernem. Bezimienny bohater, przemoc, muzyka, no i przede wszystkim banalnie prosta, ale świetnie poprowadzona opowieść. Opowieść, bo mimo, że wielu wspomina ten film jako swoisty krwawy balet dla mnie to co najlepsze dzieje się w dialogach. Przypomnijcie sobie fantastyczny dialog Steve’a Buscemi z barmanem, albo scenę z Quentinem Tarantino. Czysta poezja. 


Moje oczekiwania wobec Rodrigueza wzrosły zatem bardzo, ale niestety szybko zostały dość mocno ostudzone. „Cztery pokoje” to mimo gwiazdorskiej obsady i znanych reżyserów moim zdaniem klapa na całej linii. Już w tym filmie widać pierwsze oznaki czegoś w czym niestety Rodriguez mam wrażenie wkrótce utonie czyli sztuczności. „Cztery pokoje” to przykład filmu, który nieźle wyglądał „na papierze”, ale zarejestrowany na taśmie filmowej okazuje się nudnym, nieciekawym i nieszczerym konceptem. 

Cóż, pomyślałem, że to wpadka. I faktycznie złe wrażenie po „Czterech pokojach” duet Tarantino-Rodriguez zrekompensował mi z nawiązką w rewelacyjnym „Od zmierzchu do świtu”. Dla mnie ten film powinien zastąpić „Planet terror” w projekcie „Grindhouse”, bo to jest dla mnie kwintesencja tego jak pojmuję tę estetykę. Komiksowa wręcz brutalność, perwersyjna erotyka oraz nieprzebrana ilość dziwaczności. Jednym słowem rewelacja i to nie tylko dzięki Pani Satanico Pandemonium.

To, że Rodriguez nierównym twórcą jest pokazał jednak już kolejny film. Sympatyczny, ale mocno wtórny „Faculty”, który porusza (po raz nie wiem który) motyw inwazji obcych na Ziemię. Dla mnie to taka trochę wariacja na temat „Inwazji porywaczy ciał”, która niestety wypada słabiej od oryginału. I nie był to tylko chwilowy spadek formy. Serią „Mali Agenci” zajmować się nie będę, bo nie ja byłem jej grupą docelową, ale kolejne firmy Teksańczyka (z wyjątkiem bardzo dobrego, ale świecącego blaskiem odbitym „Sin City”) to równia pochyła. W stosunku do „Pewnego razu w Meksyku” oczekiwania miałem ogromne i jak musi być źle skoro mimo usilnych prób nie udało mi się tego filmu zmęczyć? „Planet Terror” ratowało tylko jedno – stanowiło połowę projektu „Grindhouse”, a „Death proof” Tarantino filmem rewelacyjnym jest i basta. „Maczeta” zaś, w co trudno może uwierzyć, to blisko dwie godziny śmiertelnej nudy. A jaka to obelga w mych ustach zmierzcie tym, że lepiej się bawiłem na „Boa kontra Pyton”.


Od dłuższego czasu już nurtowało mnie co się stało z tym błyskotliwym, rozkochanym w B klasowym kinie reżyserem? I olśnienia doznałem po seansie „Drive angry” z Nicholasem Cage’em. Film ten przeszedł bez echa, recenzje miał słabe i zabierałem się do niego oczekując niewiele. A co do dostałem? Rewelacyjne kino klasy B i grindhouse w czystej postaci. Dwie godziny nieskrępowanej, szczerej i bezpretensjonalnej rozrywki. I tak doszedłem w czym tkwi chyba mój problem z Rodriguezem. Jak sam wspomina po „Desperado” i „Od zmierzchu do świtu” stać go było na samodzielną produkcję swoich filmów, co zaowocowało pełną wolnością twórczą. Niestety w mojej ocenie zapomniał, że tworząc filmy chce dostarczać ludziom rozrywkę. Siłą jego pierwszych dzieł była bezkompromisowość i szczerość. Te filmy niczego nie udawały. Dla mnie „Planet Terror” i „Maczeta” to w pełni sztuczne twory, które w sposób (mam wrażenie) niezamierzony stają się parodią i kpiną z tak przez Teksańczyka kochanego kina klasy B.

Mam ogromną tolerancję na filmowy chłam. Jestem wstanie przełknąć bzdury fabularne i potknięcia realizatorskie, ale pod dwoma warunkami. Film ma mnie bawić, a twórcy mają być ze mną szczerzy. W jego ostatnich filmach bawi się dobrze jedynie ekipa (co widać po nazwiskach w obsadzie i tego jak kolejne gwiazdy do niego ciągną) i sam Rodriguez, a szczerości w nich nie ma za grosz. Jak dla mnie filmy te miernie udają coś czym nie są. Filmowa niezależność amputowała chyba Rodriguezowi wyczucie twórcze, co widać jaskrawo także na świeżutkim przykładzie doskonałego B-klasowca jakim są „Niezniszczalni 2”, gdzie łatwo było przeszarżować, a wyszło świetnie. Zatem nie dajcie się złapać na Lady Gagę w „Machete kills”. Ja już złapać się na pewno nie dam.