niedziela, 29 grudnia 2013

Rok drugi



Z końcem roku kończy się także drugi rok działalności bloga i trzeba przyznać, że był to rok dla mnie bardzo ciekawy. Poczułem się trochę pewniej w pisaniu, dzięki czemu oprócz recenzji i wrażeń na temat różnych dzieł (pop)kultury udało mi się zaserwować także kilka wpisów ogólniejszych, które chodziły za mną od bardzo dawna (link) Do tego kończący się rok stał pod znakiem seriali. Przeprosiłem się z telewizyjną rozrywką i można powiedzieć, że odkryłem ją na nowo. Cieszę się z tego niezmiernie, bo wartościowych produkcji w ostatnich latach pojawiło się mnóstwo i na pewno w najbliższym czasie możecie spodziewać się więcej tego rodzaju wpisów (link)

Patrząc wstecz na inne notki, jak choćby krótki cykl o bollywoodzkim horrorze, ogólnie jestem naprawdę zadowolony z tego co w mijającym roku udało mi się na blogu napisać. Jednej rzeczy jednak osiągnąć mi się nie udało. Utrzymać regularności wpisów na poziomie jednego tygodniowo. I pewnie byłby to poważny powód do narzekań gdyby nie przyczyna jaka stoi za tym stanem rzeczy. A tu jest tak naprawdę z czego się cieszyć bo ku mojemu zaskoczeniu w 2013 roku udało mi się mocno rozszerzyć działalność.

Już na początku marca po raz pierwszy pojawiłem się w charakterze gościa w podcaście Radio SK ("The Thing") Wtedy nie przypuszczałem, że będę miał okazję się tam zadomowić. Mando i Skura pewnie tez nie sądzili, że nie pozbędą się mnie tak łatwo, ale dzięki ich uprzejmości w tym roku pojawiłem się w podcaście łącznie 10 razy, a odcinek na temat "Nocnej zmiany" jest jednym z moich ulubionych tegorocznych dokonań. Dziękuję ekipie Radia SK, bo dzięki nim nabrałem pewności jeżeli chodzi o nagrywanie, co okazało się bezcenne w przypadku moich innych projektów. I mam nadzieję, że w 2014 roku także uda się nam parę ciekawych audycji wspólnie zrobić.

Także w marcu rozpocząłem współpracę z Carpe Noctem. Pamiętam portal jeszcze sprzed wielu lat (w tym roku kończyli stateczne 10 lat) i czytając ich felietony i recenzje wtedy nie przypuszczałem, że kiedyś będzie mi dane go współtworzyć. Bardzo mnie ta sytuacja cieszy, tym bardziej, że oprócz klasycznych recenzji w tym roku na łamach Carpe Noctem ukazało się także kilka moich tekstów w ramach cyklu Złota Era Horroru poświęconego tak bardzo przeze mnie lubianej literackiej grozie klasy B. A nawet udało się nagrać dyskusję do Karpiowego Podcastu. Całej redakcji jestem wdzięczny za szansę współpracy, bo choć pewnie o tym nie wiedzą, systematycznie mobilizują mnie do poprawy warsztatu. I patrząc w kierunku półki z książkami do recenzji życzyłbym sobie tylko większej ilości wolnego czasu, aby móc częściej się udzielać na łamach portalu.

Bodaj najbardziej zaskakująca możliwość współpracy pojawiała się jednak na Pyrkonie. Udało mi się wtedy poznać ekipę podcastu Masy Kultury, a Chłopaki opromienieni nagrodą za Najlepszy Nowy Podcast 2012, zaproponowali mi cykliczną audycję w ramach ich podcastu. I tak powstały Horrory Jerrego. Cieszę się, że mogę gościć na Masie Kultury, bo choć podcast cały czas się zmienia, to nadal pozostaje jednym z moich ulubionych, łącząc czasem absurdalne i szalone odcinki z ciekawymi gośćmi i interesującymi tematami.

Wszystkie zdobyte doświadczenia jeżeli chodzi o podcasting musiałem wykorzystać w ramach projektu, który niestety okazał się póki co jednorazowym strzałem (niestety, bo po pozytywnym odzewie myśleliśmy o dalszych odsłonach, ale póki co czas nam nie pozwolił) czyli dyskusji o serii „Koszmar z Ulicy Wiązów” jaką nagraliśmy wraz z Filipem z Anti Expert Horror Blog. Mimo pewnych niedoróbek natury technicznej mam wrażenie, że wyszło to bardzo fajnie od strony merytorycznej i ten niespełna 2 godzinny podcast słucha się bardzo przyjemnie. Jeżeli nie mieliście okazji się z nim zapoznać serdecznie polecam (link).

A i to nie koniec. Rok 2013 to prawdziwa eksplozja działalności podcastowej i we wrześniu z pomysłu Misiaela z Mistycyzmu Popkulturowego ruszyliśmy z projektem Alchemia Gier. Omawiamy  w nim, naszym zdaniem, najciekawsze produkcje z branży gier video. Udało się nagrać 5 odcinków i nie ukrywam, że jestem z nich bardzo zadowolony. Misiael odwala całą czarną robotę związaną z montażem (dzięki!), a nasze dyskusje, ze względu na różne podejście do gier i różne co do nich oczekiwania wypadają ciekawie i są czymś więcej niż prostą recenzją. Mamy już rozpiskę tytułów na kolejne odcinki i oby tylko czas pozwolił grać i nagrywać.

Jak widać, choć ilość wpisów na blogu spadła, to tylko w związku z rozwojem projektów pobocznych. A nawet jeżeli systematycznie zmniejszająca się ilość czasu wolnego miałaby spowodować, że wpisów będzie mniej to trudno. Będę walczył, aby wszystkie projekty utrzymać i starał się też poprawiać systematycznie swój warsztat. A co nowy rok przyniesie zobaczymy. Może się uda ruszyć mocniej z Kombinatem, a może pojawi się zupełnie nowy projekt. W tym miejscu chciałbym jeszcze raz podziękować wszystkim z którymi w tym roku współpracowałem. Dużo się od nich nauczyłem, a każdy z projektów był dla mnie niczym wyjątkowy zastrzyk energii. To był dobry rok i mam nadzieje, że kolejny gorszy pod tym kątem nie będzie. Czekam z niecierpliwością co przyniesie.

sobota, 21 grudnia 2013

„Top of the Lake” Jane Campion, Gerard Lee



“Top of the Lake”, produkcja autorstwa duetu Jane Campion („Fortepian”, „Tatuaż”) i Gerarda Lee, wywołała ponoć spore poruszenie na tegorocznym festiwalu w Cannes i zdobyła aż osiem nominacji do nagrody Emmy. W ciągu ostatnich tygodni w kilku różnych miejscach przeczytałem sporo zachwytów i pochwał pod adresem tego mini serialu, a w niektórych entuzjastycznych recenzjach pojawiały się stwierdzenia porównujące (co osobiście uważam za strzał kulą w płot) serial nawet do kultowego „Twin Peaks”. Jako, że nagromadzenie tych informacji zbiegło się z emisją serialu na „Ale kino +” postanowiliśmy się z nim zapoznać.


Kryminał to jeden z moich ulubionych gatunków. Wychowałem się na klasycznych (obecnie wydaje się, że może nieco sterylnych) historiach Conana Doyle’a i Aghaty Christie i choć nadal darzę je estymą, to od jakiegoś czasu zafascynował mnie typ kryminału, kojarzy głównie z jego skandynawską odmianą. Połączenie standardowych dla gatunku motywów z rozbudowanym tłem społeczno-obyczajowym, a często także z miastem (trylogia marsylska Izzo, cykl Wallanderowski) jako jednym z bohaterów opowieści. „Top of the Lake” zaliczyłbym dokładnie do tego podgatunku, i nie ukrywam, że początkowo właśnie tym serial mnie kupił.

W nowozelandzkim mieście Laketop młoda dziewczyna próbuje się utopić w miejscowym jeziorze. Po jej odratowaniu okazuje się, że dwunastolatka jest w ciąży. Do sprawy zostaje przydzielona specjalistka od przemocy seksualnej pani detektyw Robin Griffin (mieszkająca na stałe w Australii), która szczęśliwym trafem przebywa w swym rodzinnym mieście na krótkiej wizycie. Teoretycznie nieskomplikowana sprawa zaczyna zataczać co raz szersze kręgi, a w toku postępowania zaczynają wychodzić liczne, skrzętnie skrywane małomiasteczkowe tajemnice. A panią detektyw dopada przeszłość.

Po pierwszych czterech odcinkach (z siedmiu) nie kryłem entuzjazmu. Serial zrealizowany jest bowiem znakomicie. Zdjęcia (za którą został nagrodzony jedyną statuetką Emmy jaką otrzymał) są absolutnie zachwycające. Peter Jackson udowodnił, że Nowa Zelandia jest fotogeniczna, ale tutaj mamy całe sekwencje od których po prostu nie można oderwać wzroku. Aktorsko to także bardzo wysoka półka, z Elizabeth Moss („Mad Men”), Davidem Wenhamem („Władca pierścieni”), czy Hollu Hunter (‘Fortepian”) na czele. Trudno mi nawet szczególnie kogoś wyróżnić, bo wszyscy grają na porównywalnie dobrym poziomie, wiarygodnie kreując ciekawe postacie. Co ważne, w tych pierwszych odcinkach udało się twórcom wykreować świetny, gęsty klimat. Umiejętnie mylą tropy, podkręcają atmosferę, grają na niedopowiedzeniach. Całość po prostu wypadła bardzo interesująco i zachęciła do odkrycia całości tej historii.

Niestety w mojej ocenie, choć pod kątem realizacyjnym serial do końca wypada świetnie, to fabularnie im dalej tym jest gorzej, a finałowy odcinek to moim zdaniem totalna porażka. Mam wrażenie, że ekipie w pewnym momencie zabrakło trochę „pary” i całość zyskałaby bardzo gdyby ją nieco skrócić. Nie umiem powiedzieć z czego to może wynikać, ale już od piątego odcinka obserwujemy wręcz skokowy spadek jakości scenariusza. I to na kilku poziomach. Po pierwsze duet Campion/Lee aby zagęścić atmosferę zaczyna stosować bardzo telenowelowe chwyty. Po drugie odnosi się wrażenie jakby stracili wyrzucie, bo to co było ich siłą (umiejętne granie na niedopowiedzeniach) przeradza się w opowieść szytą tak grubymi nićmi, że szykowane „Wielkie” zaskoczenia zaczynają zbyt szybko wychodzić na jaw. Po trzecie odniosłem wrażenie jakby część bardzo fajnie nakreślonych wątków (sprawa sprzedaży Paradise, działalność Matta i wiele innych) została po prostu porzucona. 

Ale wspomniałem jeszcze o odcinku finałowym i musze powiedzieć, że to chyba największa wada całego serialu. Dialogi, które przez większość czasu były bardzo ciekawie napisane, w ostatnim odcinku wołają o pomstę do nieba. Nie mogłem uwierzyć co poszczególni bohaterowie dramatu w tym kluczowym momencie wygadują. Co gorsze nagle te świetnie budowane przez cały serial postacie, zaczynają się zachowywać zupełnie inaczej niż wcześniej. A same spuentowanie poszczególnych wątków wypada również słabo, ze szczególnym uwzględnieniem rozwiązania głównej zagadki, które jest podane w najgorszy z możliwych sposobów. Nawet jeżeli pod pewnymi względami jest zaskakujące to tylko dlatego, że twórcy po prostu nas oszukali nie dając niemal żadnych tropów w tym kierunku i nie próbując nawet wyjaśnić dlaczego akurat tak się to potoczyło. 

Stąd po obejrzeniu napisów końcowych mam bardzo mieszane uczucia. Po początkowym zachwycie, mój zapał systematycznie malał, by w finale zostawić mnie mocno zirytowanym. Z drugiej strony wiele wątków i przede wszystkim bohaterów tej opowieści, wypada bardzo ciekawie. Chyba po prostu duet Campion/Lee powinien się jeszcze trochę podszkolić u Skandynawów jak rozgrywać takie opowieści. Póki co otrzymaliśmy serial dobry, ale moim zdaniem mocno przereklamowany. I mówię to z pełną świadomością, bo jakiś czas temu przez zupełny przypadek obejrzeliśmy dwie części szwedzkich „Łowców”, które to filmy bardzo mocno mi „Top of the Lake” przypominały (małe miasteczko, policjant wracający po latach w rodzinne strony, z pozoru banalna sprawa, która okazuje się beczka prochu) a które mimo, ze uważam za zdecydowanie lepsze, nieznane są niemal zupełnie. Jak w wielu przypadkach kwestia szczęścia. A Wy drodzy czytelnicy może sami sprawdźcie, jak Wam się spodoba wycieczka do Laketop. Obniżcie może trochę poprzeczkę, a wtedy myślę, że czas tam spędzony nie będzie czasem straconym.

Ps. A jeżeli lubicie ten rodzaj kryminału sprawdźcie koniecznie "Łowców". Warto.

czwartek, 12 grudnia 2013

"Żywe trupy" wersje nieklasyczne



Podejrzewam, że rozpoczynając serię „The Walking Dead” (wydawaną u nas jako „Żywe trupy”), jej ojciec czyli Robert Kirkman nie spodziewał się jaki statut ona osiągnie. A to właśnie popularność jaką zdobyła ta wielokrotnie nagradzana historia, jest jednym z najważniejszych czynników tryumfalnego powrotu tematyki zombie do szerokiego obiegu. Seria jest nieprzerwanie kontynuowana od 10 lat i sama w sobie stała się rozpoznawalną marką. Powstał serial, wykreowany świat pojawił się w grze przygodowej od Telltale Games, a niedawno wydano słuchowisko na motywach pierwszych albumów. Podejrzewam też, że to tylko wierzchołek góry lodowej jaką jest aktualnie „The Walking dead”. Mimo wielu pozytywnych opinii o komiksie, moja niechęć do tematyki spowodowała, że swą przygodę z uniwersum zacząłem niejako od końca. Najpierw zapoznałem się z grą, a ostatnio przesłuchałem pierwsze dwa tomy słuchowiska. I to właśnie zestawienie tych dwóch mediów skłoniło mnie do podzielenia się wrażeniami.

 
Z racji, że komiksu nigdy nie czytałem, po zagraniu w „Żywe trupy” postanowiłem to zmienić. Traf chciał, że zanim sięgnąłem po wersję papierową, dzięki promocji halloweenowej na Publio.pl pobrałem za darmo właśnie pierwsze dwa tomy, czyli „Dni utracone” oraz „Wiele mil za nami”. Dystrybuowane przez Wydawnictwo Anakonda słuchowisko od Studia Sound Tropez to dla mnie kolejny dowód jak prężnym segmentem rynku są obecnie audiobooki i kolejny przykład adaptacji, którą śmiało poleciłbym każdemu kto z tym medium chciałby się zapoznać. W nagraniach wzięło udział przeszło 14 osób, w tym tak uznane grono aktorów jak Anna Dereszowska, Jacek Rozenek, czy Maria Seweryn. I trzeba przyznać, że grają swoje role przekonująco i odwalili kawał naprawdę porządnej roboty. A jak w każdym słuchowisku same aktorstwo to jedynie część tego co otrzymujemy i moim zdaniem udźwiękowienie, wszystkie efekty oraz muzyka stoją na bardzo wysokim poziomie. Szczególnie przypadła mi do gustu muzyka, klimatyczna, nieco w stylu country, która świetnie współgra z opowieścią. I wrażenia miałbym bliskie ideału gdyby nie „drobna”, ale istotna kwestia, czyli fabuła. 

Ku mojemu zaskoczeniu okazało się bowiem, że mimo iż pomysł na uniwersum jest znakomity w swej prostocie, to do samego scenariusza mam sporo zastrzeżeń. Koncepcja Kirkmana skupienia się na tych, którzy przeżyli i dynamice relacji pomiędzy nimi, jest świetna i daje spore pole do snucia ciekawych opowieści, niestety w praktyce nie jest już tak różowo. A wszystko przez rozkład i jakość punktów kulminacyjnych jakie autor nam serwuje. Nie wiem jak sytuacja wygląda w pozostałych 18 tomach, ale w pierwszych dwóch momentami robi się jak na mój gust nazbyt telenowelowo („cudowne” spotkanie Ricka z rodziną, kwestia na linii Rick-Shane-Lori i jej konsekwencje), a taka kwestia obory na farmie Herschela choć efektowana wydaje mi się po prostu głupia. Było to dla mnie pewnym zaskoczeniem, bo po skończeniu przygody z grą od Telltale Games spodziewałem się scenariusza o większym ciężarze gatunkowym. I tu dochodzimy do gry „The Walking dead”, która w 2012 roku została przez wielu okrzyknięta grą roku, a mnie osobiście skłoniła aby się serią bardziej zainteresować. 


Produkcja od Telltale Games to typowa dla tego developera, epizodyczna gra przygodowa, w której jednak elementy rozgrywkowe zostały sprowadzone do minimum. Aby naświetlić o co chodzi czytelnikom, którzy nie interesują się grami video można powiedzieć, że uczestniczymy w interaktywnym video, w którym możemy wybrać ścieżki dialogowe w trakcie rozmów pomiędzy postaciami, a oprócz tego musimy wykonywać proste czynności (znaleźć przedmiot, połączyć go z innymi, rozwiązać prostą zagadkę vide „jak odpalić lokomotywę” itp.). Cały haczyk i fenomen tej wersji „Żywych trupów” polega na dwóch banalnych wydawałoby się rozwiązaniach. Po pierwsze każdy z 5 epizodów (którego przejście zajmuje ok. 2-3 godzin i które możemy traktować niczym interaktywny serial)  posiada kilka punktów kulminacyjnych, z których niemal każdy, nawet ten najmniejszy wydał mi się ciekawszy, niż te napotkane w komiksie. Po drugie, podejmowane przez nas decyzje (komu pomóc, z kim trzymać wspólny front) stwarzają genialną iluzję tego, że układamy swoją własną opowieść. Mówię o iluzji, bo wydarzenia związane z głównymi postaciami i tak będą miały miejsce, ale już choćby to w jakim składzie skończymy nasza opowieść zależy od naszych własnych decyzji. I wypada to znakomicie. Osobiście uważam, że jeżeli lubicie to uniwersum to warto z grą się zapoznać choćby w postaci filmów z youtube’a. Z tego co słyszałem o serialu to może być to dla Was ciekawsze doświadczenie. 

Grę video w świecie „Żywych trupów” uważam za świetny produkt (abstrahując od tego na ile to w ogóle gra, ale to temat bardziej dla „Alchemii gier”), a opowieść wydała mi się ciekawsza, mocniejsza, intensywniejsza i lepiej poprowadzona niż w komiksie. Oczywiście może to herezja oceniać serię po słuchowisku (nie papierowym pierwowzorze) i zaledwie po dwóch tomach (z dwudziestu). A może to po prostu kwestia poczucia budowania własnej opowieści  w grze, ale mówiąc szczerze mimo, że w trakcie słuchania bawiłem się wyśmienicie to sama historia Ricka Grimesa i jego grupy mnie nie porwała. Zważywszy na to, że jest on także protagonistą w serialu chyba to medium sobie odpuszczę i pozostanę przy grze. Tym bardziej, że drugi sezon „The Walking Dead: The game” już w drodze. I nie wykluczam, że sięgnę po dalsze tomy słuchowiska, bo to po prostu świetna rzecz.

Ps. A jeżeli chcecie posłuchać więcej o słuchowisku (szczególnie jak wypada w porównaniu do komiksu) zapraszam do Karpiowego Podcastu w którym "Żywe trupy" omawia Mando (link).

poniedziałek, 25 listopada 2013

Seria "Ginger snaps"



Droga, która przywiodła mnie ostatecznie do zapoznania się z serią „Ginger snaps” (jako, że uważam polskie tłumaczenie czyli „Zdjęcie Ginger” za idiotyczne będę się posługiwał tytułem oryginalnym) była zaiste przedziwna. Bodaj w 2005 roku w trakcie wyjazdu służbowego na Ukrainę, trafiłem w nocy w lokalnej telewizji na horror o wilkołakach. Był to „Ginger Snaps Back: The Beginning”. Obejrzałem (co było o tyle zabawne, że rosyjskiego nie znam wcale) i przypadł mi niezmiernie do gustu. Po powrocie poszperałem i okazało się, że to trzecia odsłona serii i od tamtej pory wielokrotnie próbowałem zapoznać się z całością. Nigdy mi się ta sztuka nie udała. Do teraz. A wszystko dzięki Myszy znanej bloga Myszamovie oraz podcastu Myszmasz, która przypomniała mi o „Ginger snaps” przy okazji swego wpisu o ulubionych halloweenowych filmach. Postanowiłem w końcu nie czekać aż znów zapomnę i zabrać się od razu do dzieła. I była to świetna decyzja, bo po seansie przestałem się dziwić skąd taki kult tego niskobudżetowego i w gruncie rzeczy chyba dość zapomnianego cyklu.

 
„Ginger snaps” to kanadyjska produkcja, która choć ujrzała światło dzienne w 2000 roku, pod wieloma względami nosi jeszcze cechy charakterystyczne dla horrorów lat 90-tych. Akacja filmu przenosi nas do małej mieściny, gdzieś w Stanach Zjednoczonych. Miasto nie wyróżniałoby się pewnie niczym gdyby nie fala ataków na psy, jaka w ostatnim czasie je nawiedziła. W takich okolicznościach poznajemy siostry Brigitte i Ginger Fitzgerald. Outsiderki, zafascynowane śmiercią, co widać nie tylko w ich nieco gotyckim stylu ubierania, ale choćby w wizjach artystycznych jakie prezentują na zajęciach w szkole. Jako szkolne „dziwadła” popadają w konflikt z jedną z uczennic, a kiedy w ramach zemsty chcą ją nastraszyć porywając jej psa, Ginger zostaje zaatakowana przez niezidentyfikowane stworzenie. Uchodzi z życiem, ale to wydarzenie inicjuje ciąg zmian, których nie sposób zatrzymać.

Początek filmu ogląda się niczym standardowy film młodzieżowy rodem z USA, jednak dość szybko z tej z pozoru prostej opowieści twórcom udaje się stworzyć nie tylko naprawdę porządny horror, ale także solidny dramat. Jego twórcy, Karen Walton i John Fawcett (postacie głownie kojarzone z telewizją, o których warto wspomnieć choćby ze względu na fakt, że w ostatnim czasie powrócili ze świetnie przyjętym serialem „Orphan Black”), bardzo zmyślnie wykorzystali bowiem klasyczny motyw likantropii. Sam wątek wilkołaka jest tu oczywiście istotny, ale jeżeli ja miałbym powiedzieć co wydaje mi się najważniejsze, to chyba kwestia transformacji. Na pierwszym planie mamy oczywiście transformację Ginger w wilkołaka, co zostało bardzo ciekawie zestawione z jej wchodzeniem w dorosłość i walką z burzą hormonów. Ale równie ważna jest transformacja jaką przechodzi Brigette. Od zahukanej, szarej myszy, pozostającej w cieniu i pod silnym wpływem bardziej przebojowej Ginger do świadomej i zdeterminowanej młodej kobiety.  A i to nie wszystko, bo w tle mamy także nieźle nakreślony wątek Pani Fitzgerald, dla której sytuacja córek także staje się katalizatorem zmian. Nie chcę jednak za bardzo wchodzić w fabularne szczegóły, żeby nie zepsuć Wam zabawy, tym bardziej, że mimo pewnych klisz fabularnych myślę, że sposób poprowadzenia tej historii i sam jej finał naprawdę potrafią zaskoczyć.

Co więcej, ta bardzo fajna opowieść została wyjątkowo sprawnie zrealizowana. Mając niewielki budżet, ekipa postawiła na klasyczne efekty specjalne, które mimo upływu lat starzeją się naprawdę dobrze, a sam wygląd wilkołaków potrafi zrobić wrażenie. Do tego Emily Perkins oraz Katherine Isabelle jako siostry Fitzgerald są rewelacyjne (co potwierdzą także w kolejnych odsłonach), a i reszta aktorów nieźle wywiązuje się ze swoich ról. No i muzyka, idealnie dopełnia to co widzimy na ekranie. 


 
„Ginger snaps” doczekało się po czterech latach aż dwóch kontynuacji, ale dość nietypowych. Po obejrzeniu całości stwierdzam, że to podobny przypadek jak „Obcy”, czy „Mission Impossible”, czyli serie w których sequele bardzo silnie różnią się od siebie i opowiadają historie o innej wymowie. „Ginger snaps 2: Unleashed” kontynuuje wątki z pierwszego filmu, ale w mojej ocenie akcenty porozkładane są zupełnie inaczej. Tam na pierwszym miejscu mimo wszystko był dramat, tutaj skręcamy bardziej w stronę horroru. Tam motyw likantropii był wykorzystany w dużej mierze jako swoista metafora, tutaj twórcy chcą nas nastraszyć i dostarczyć nam porządnej rozrywki.

Odnoszę wrażenie, że przede wszystkim jest dużo mroczniej, za co odpowiadają moim zdaniem dwie kwestie. Główny wątek skupiony wokół walki Brigette, walki z czasem i pościgiem jaki próbuje ją dopaść, ale także tej toczonej wewnętrznie oraz umieszczenie akcji (znacznej części) filmu w ośrodku psychiatrycznym. Wszystkie elementy, które chwaliłem w poprzednim filmie, w „Ginger snaps 2” są równie udane, a nawet lepsze. Emily Perkins daje tutaj prawdziwy popis, spece od efektów specjalnych odwalili kawał porządnej roboty, a muzyka, która drażni cały czas nasze uszy buduje świetny, gęsty klimat. Ale to co mi w przypadku tego filmu najbardziej przypadło do gustu to finał tej opowieści. Mimo iż nie wszystkie jego elementy nie są idealne (niektóre tropy pozostają nazbyt czytelne) to i tak wypada on bardzo ciekawie, zaskakująco i stanowi pomysłowe i zgrabne zamknięcie wszystkich wątków. W horrorze, który jako gatunek często boryka się z problemem odpowiedniego spuentowania historii zawsze takie rzeczy należy docenić. 

 
Wspomniałem jednak o nietypowości serii nie bez powodu. Pierwsza i druga odsłona różnią się znaczenie, ale trzecia to już zupełnie niezależna historia. „Ginger Snaps Back: The Beginning” przenosi nas bowiem w realia XVII wiecznych Stanów Zjednoczonych. Obserwujemy położony w głuszy fort, w którym niewielka załoga złożona z wojskowych, traperów i Indian czeka na powrót swych kompanów mających dostarczyć uzupełnienie dla szybko kurczących się zapasów. W takich okolicznościach pojawiają się w forcie siostry Fitzgerald. Jednak ku ich zaskoczeniu nie zostają powitane z otwartymi ramionami, ale otwartą niechęcią i wrogością. Uzasadnioną po części tym, że fort stał się w zasadzie oblężoną twierdzą atakowaną przez wilkołaki.

Historia opowiedziana jest w konwencji mrocznej legendy, a całość swym klimatem przypomina mi świetnych „Drapieżców” z Guy’em Pearcem (jeżeli nie widzieliście koniecznie się zainteresujcie). Moim zdaniem ta radykalna zmiana stylistyki sprawdziła się bardzo dobrze. Do strony realizacyjnej absolutnie nie można mieć zastrzeżeń, bo jak w przypadku wcześniejszych odsłon cała oprawa audiowizualna stoi na wysokim poziomie. Jedyne do czego mam delikatne zastrzeżenia to niektóre kreacje aktorskie, które wydają mi się nieco nazbyt przeszarżowane. Ale to nie psuje moich pozytywnych wrażeń. A po raz kolejny to co zasługuje na szczególne uznanie to finał. Ta dość konwencjonalna opowieść poprzez ciekawie rozegrane końcowe partie filmu (ze znakomitą sekwencją „powrotu”) zdecydowanie zyskuje, stanowiąc bardzo interesujące zwieńczenie tej nietypowej trylogii.

Trylogii, z którą zdecydowanie warto się zapoznać. Tym bardziej, że to przykład kina, które nie gości zbyt często na naszych ekranach. Z silnymi i interesującymi postaciami kobiecymi, ciekawie poprowadzoną historią i świetną realizacją przy niewielkim budżecie. No i oczywiście wilkołakami. Nie wiem czemu te klasyczne monstra przegrywają ostatnio z zombie i wampirami, bo mam wrażenie że choć goszczą na ekranach rzadziej to jak już się pojawiają potrafią nieźle namieszać (aż mnie naszła ochota na powtórkę z „Dog soldiers”). Sprawdźcie zresztą sami dlaczego siostry Fitzgerald cieszą się takim kultem. Nie pożałujecie.