Od dłuższego czasu chodził mi po
głowie artykuł poświęcony Robertowi Rodriguezowi. Trzy wydarzenia spowodowały,
że w końcu pomysł postanowiłem zrealizować. Lady Gaga w „Machete Kills”,
opowieść o gatunku grindhouse Jacka Rokosza przed „Czarnym Samurajem” oraz
powtórny seans „Drive Angry”. Ale po kolei.
Zacząć muszę od swojej dozgonnej
miłości do kina klasy B. Czym jest kino klasy B każdy miłośnik sztuki filmowej
podskórnie czuje. W myśl szkolnych definicji „B movies” to niskobudżetowe kino
popularne, które często cierpi także na niedostatki realizacyjne. Moja osobista
definicja jest trochę inna, bo ja za kino klasy B uznaję w zasadzie całość
gatunkowego kina popularnego – horror, science-fiction, western, kino gangsterskie
itp. Budżet i poziom realizacji w tym przypadku nie ma tak wielkiego znaczenia,
a to co jest dla mnie wyznacznikiem kina klasy B jest jego rozrywkowy charakter.
Bo widzicie, choć może wstyd o tym mówić, ja w kinie poszukuję głównie
rozrywki. Jeżeli film skłoni mnie do myślenia tylko lepiej, ale nadrzędnym
celem ma być dobra zabawa. I kino klasy B, które nie kryje, że jest robione dla
zapewnienia rozrywki (niekoniecznie masowej) i oczywiście kasy ma, za swą
szczerość, mój bezgraniczny szacunek.
Ale miało być o Robercie
Rodriguezie, więc do rzeczy. Pierwszym jego filmem na jaki trafiłem było
oczywiście „Desperado” (sequelo-remake jego debiutu „El Mariachi”) z popisową
rolą Antonio Banderasa. I powiem szczerze po pierwszym seansie jedyne co
przypadło mi do gustu to genialna ścieżka dźwiękowa (kliknijcie teraz w link
niech i Wam towarzyszy). Kupiłem soundtrack na którym były też ścieżki
dialogowe. I tak słuchając kasety zakochałem się w filmie. Wróciłem do „Desperado”
i do dziś jest to jeden z moich ulubionych filmów. Kocham western, a dla mnie „Desperado”
jest takim nowoczesnym spaghetti westernem. Bezimienny bohater, przemoc,
muzyka, no i przede wszystkim banalnie prosta, ale świetnie poprowadzona
opowieść. Opowieść, bo mimo, że wielu wspomina ten film jako swoisty krwawy
balet dla mnie to co najlepsze dzieje się w dialogach. Przypomnijcie sobie
fantastyczny dialog Steve’a Buscemi z barmanem, albo scenę z Quentinem
Tarantino. Czysta poezja.
Moje oczekiwania wobec Rodrigueza
wzrosły zatem bardzo, ale niestety szybko zostały dość mocno ostudzone. „Cztery
pokoje” to mimo gwiazdorskiej obsady i znanych reżyserów moim zdaniem klapa na
całej linii. Już w tym filmie widać pierwsze oznaki czegoś w czym niestety
Rodriguez mam wrażenie wkrótce utonie czyli sztuczności. „Cztery pokoje” to przykład
filmu, który nieźle wyglądał „na papierze”, ale zarejestrowany na taśmie
filmowej okazuje się nudnym, nieciekawym i nieszczerym konceptem.
Cóż, pomyślałem, że to wpadka. I
faktycznie złe wrażenie po „Czterech pokojach” duet Tarantino-Rodriguez
zrekompensował mi z nawiązką w rewelacyjnym „Od zmierzchu do świtu”. Dla mnie
ten film powinien zastąpić „Planet terror” w projekcie „Grindhouse”, bo to jest
dla mnie kwintesencja tego jak pojmuję tę estetykę. Komiksowa wręcz brutalność,
perwersyjna erotyka oraz nieprzebrana ilość dziwaczności. Jednym słowem rewelacja
i to nie tylko dzięki Pani Satanico Pandemonium.
To, że Rodriguez nierównym twórcą
jest pokazał jednak już kolejny film. Sympatyczny, ale mocno wtórny „Faculty”,
który porusza (po raz nie wiem który) motyw inwazji obcych na Ziemię. Dla mnie
to taka trochę wariacja na temat „Inwazji porywaczy ciał”, która niestety
wypada słabiej od oryginału. I nie był to tylko chwilowy spadek formy. Serią „Mali
Agenci” zajmować się nie będę, bo nie ja byłem jej grupą docelową, ale kolejne
firmy Teksańczyka (z wyjątkiem bardzo dobrego, ale świecącego blaskiem odbitym „Sin
City”) to równia pochyła. W stosunku do „Pewnego razu w Meksyku” oczekiwania
miałem ogromne i jak musi być źle skoro mimo usilnych prób nie udało mi się
tego filmu zmęczyć? „Planet Terror” ratowało tylko jedno – stanowiło połowę projektu „Grindhouse”, a „Death proof” Tarantino filmem rewelacyjnym
jest i basta. „Maczeta” zaś, w co trudno może uwierzyć, to blisko dwie godziny
śmiertelnej nudy. A jaka to obelga w mych ustach zmierzcie tym, że lepiej się
bawiłem na „Boa kontra Pyton”.
Od dłuższego czasu już nurtowało
mnie co się stało z tym błyskotliwym, rozkochanym w B klasowym kinie reżyserem?
I olśnienia doznałem po seansie „Drive angry” z Nicholasem Cage’em. Film ten
przeszedł bez echa, recenzje miał słabe i zabierałem się do niego oczekując
niewiele. A co do dostałem? Rewelacyjne kino klasy B i grindhouse w czystej
postaci. Dwie godziny nieskrępowanej, szczerej i bezpretensjonalnej rozrywki. I
tak doszedłem w czym tkwi chyba mój
problem z Rodriguezem. Jak sam wspomina po „Desperado” i „Od zmierzchu do świtu”
stać go było na samodzielną produkcję swoich filmów, co zaowocowało pełną
wolnością twórczą. Niestety w mojej ocenie zapomniał, że tworząc filmy
chce dostarczać ludziom rozrywkę. Siłą jego pierwszych dzieł była
bezkompromisowość i szczerość. Te filmy niczego nie udawały. Dla mnie „Planet
Terror” i „Maczeta” to w pełni sztuczne twory, które w sposób (mam wrażenie)
niezamierzony stają się parodią i kpiną z tak przez Teksańczyka kochanego kina
klasy B.
Mam ogromną tolerancję na filmowy chłam.
Jestem wstanie przełknąć bzdury fabularne i potknięcia realizatorskie, ale pod
dwoma warunkami. Film ma mnie bawić, a twórcy mają być ze mną szczerzy. W jego
ostatnich filmach bawi się dobrze jedynie ekipa (co widać po nazwiskach w
obsadzie i tego jak kolejne gwiazdy do niego ciągną) i sam Rodriguez, a
szczerości w nich nie ma za grosz. Jak dla mnie filmy te miernie udają coś czym
nie są. Filmowa niezależność amputowała chyba Rodriguezowi wyczucie twórcze, co
widać jaskrawo także na świeżutkim przykładzie doskonałego B-klasowca jakim są „Niezniszczalni
2”, gdzie łatwo było przeszarżować, a wyszło świetnie. Zatem nie dajcie się
złapać na Lady Gagę w „Machete kills”. Ja już złapać się na pewno nie dam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz