Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Teksańska Masakra Piłą Mechaniczną. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Teksańska Masakra Piłą Mechaniczną. Pokaż wszystkie posty

środa, 17 grudnia 2014

Seanse nadobowiązkowe - horror



Zwierz popkulturalny zaproponował zabawę – stworzyć listę dziesięciu filmów, które należy pokazać osobie, którą chcielibyśmy wprowadzić w świat filmu. Pomysł prosty, ale ciekawy bo dający szerokie pole do popisu. Przyznam się też, że mam słabość do takich wyliczanek. Nawet jeżeli sam nie biorę udziału w łańcuszku, to  lubię czytać co różni ludzie polecają (i dlaczego). Tym bardziej, że można w ten sposób trafić na naprawdę fantastyczne rzeczy. Czasem jednak pokusa stworzenia własnej listy okazuje się być zbyt silna, a mój mózg sam zaczyna tworzyć różne takowej warianty. Tak było właśnie tym razem. Ale, że gatunkiem szczególnie mi bliskim jest horror, postanowiłem, że wspólnym mianownikiem będzie właśnie groza. Niekoniecznie będą to filmy najlepsze (takie znajdziecie na setkach innych list), niekoniecznie nawet przeze mnie lubiane, ale wszystkie w mojej ocenie ważne.

 
„Szczęki”

Jestem wyznawcą teorii, że horror to jeden z najbardziej pierwotnych typów opowieści. Podejrzewam, że przerażające historie opowiadane „ku przestrodze” towarzyszyły ludzkości niemal od zarania dziejów. Nie ma co się dziwić, czasem wiedza o tym jak się zachować w starciu z naturą mogła przesądzić o życiu i śmierci. Teraz żyjemy w czasach kiedy zwierzęta i rośliny, co raz rzadziej stanowią realne zagrożenie. Ale twórcy grozy świetnie zdają sobie sprawę z tego, że jakkolwiek nieraz irracjonalny byłby taki lęk, ludzie bardzo często nadal reagują wręcz panicznie na tak niewinne zwierzęta jak pająki, ptaki, czy węże. Cóż, każdy ma jakąś słabość (moją są szczury). Tak naprawdę zastanówcie się więc jakie zwierzę (lub roślina) wywołuje wasz podskórny niepokój i film o nim możecie w tym miejscu wstawić (a niemal pewne, że takowy istnieje – wiem co mówię, były przecież filmy o zabójczych ryjówkach, czy owcach). 

Ja wybrałem jednak jeden z pierwszych filmów Spielberga. Akcję osadzono w słonecznym kurorcie, wakacyjną beztroskę zderzono z narastającym poczuciem zagrożenia, a całość umocniła (a czasem wręcz się zastanawiam czy nie stworzyła) mit rekina – ludojada. Mimo, że kiedy jako dziesięciolatek zasiadałem do pierwszego seansu wiedziałem, że rekiny nie zjadają ludzi, to po 30 minutach na sam widok płetwy grzbietowej miałem gęsią skórkę. Perfekcyjnie rozegrano i wykorzystano tu pierwotne lęki, a sam finał, jako starcie człowieka z nieposkromioną naturą, nadal potrafi zrobić wrażenie. I to mimo blisko czterdziestu lat jakie film na karku.

 
"Psychoza"


To nie jest mój ulubiony film Hitchocka (osobiście z jego klasyków preferuję „Ptaki”), ale „Psychozę” znać po prostu trzeba. Slasher, czyli horror o seryjnym mordercy, to podgatunek liczący aktualnie setki tytułów. Mimo, że jego największe triumfy miały przyjść blisko dwadzieścia lat później, wraz z pojawieniem się Mike'a Myersa w „Halloween” to właśnie „Psychoza” jest przez wielu uważana za protoplastę gatunku. A co ciekawe, pod pewnymi względami film Hitchocka potrafi być bardziej zaskakujący niż późniejsi naśladowcy (wystarczy przypomnieć dość szokujące rozwiązanie z szybkim uśmierceniem „głównej postaci”). Stanowi jednak przede wszystkim świetny przykład przemyślanej sztuki filmowej. Hitchock postawił świadomie na film czarno-biały i dzięki umiejętnemu wykorzystaniu konwencji, bardzo dobrze udało mu się wykreować ten niepowtarzalny klimat „Psychozy”.  Ale nawet jeżeli całość wyda się Wam niedzisiejsza, to trzeba chylić czoło przed rewelacyjnie zmontowaną (50 cięć!), a przez to nadal budzącą grozę, sceną morderstwa pod prysznicem, która na stałe zapisała się w historii kina.

  
„Dziwolągi” 

Zadziwiające jak szybko z twórcy, któremu po ogromnym sukcesie „Draculi’ z Belą Lugosim wieszczono dużą karierę, Tod Browning popadł w zupełne zapomnienie. Wszystko przez „Dziwolągi”, które zostały okrzyknięte filmem zbyt szokującym aby go publicznie prezentować i które w atmosferze skandalu okazały się finansową klapą. Oryginalna wersja filmu niestety zaginęła, ale nawet ta mocno okrojona wersja robi piorunujące wrażenie. Browning wykorzystał swoje doświadczenie z podróży z trupą cyrkową i wykreował unikalny portret typowego amerykańskiego cyrku „osobliwości”, w którym atrakcję stanowili ludzie z różnego rodzaju deformacjami i schorzeniami. Ale przecież, takie przybytki były w tamtych czasach czymś normalnym.  Zapytacie więc, co tak zaszokowało widownię i krytyków, że w niektórych krajach film został zakazany na ponad 30 lat? W moim odczuciu spowodowała to fabuła. Opowieść utkana jest z bardzo pierwotnych motywów (miłość – zazdrość - zemsta), ale sposób jej poprowadzenia i przede wszystkim finał nadal skutecznie wybijają widza z jego strefy komfortu.

Kariera Browninga się załamała, a film na wiele lat popadł w zapomnienie. Należne mu miejsce przywrócono mu w latach 70-tych i 80-tych, kiedy stał się jedną z atrakcji sławetnych „seansów o północy”. I jeżeli jeszcze Was nie przekonałem, że „Dziwolągi” poznać warto, to weźcie pod uwagę, że obraz tak specyficznej trupy cyrkowej wykreowany przez Browninga był i nadal jest inspiracją dla wielu twórców. I to nie trzeba szukać daleko wstecz, bo bardzo silne nawiązania widać choćby w ostatnim sezonie „American Horror Story”. 

 
„Omen”

Jestem wielkim fanem horroru religijnego i okultystycznego. Coś ten konkretny podgatunek w sobie ma co na mnie wyjątkowo silnie działa. Nie inaczej jest z filmem „Omen”, który po pierwszym seansie (a wiedźcie, że nie byłem wtedy już dzieciakiem) zapewnił mi bezsenną noc. Opowieść o przyjściu Antychrysta to obecnie absolutny klasyk, ale ja polecam go każdemu przede wszystkim jako świetny przykład na absolutnie mistrzowskie wykorzystanie muzyki w filmie. Jerry Goldsmith, twórca muzyki do tak kultowych filmów jak „Planeta małp”, czy „Obcy” tutaj przeszedł samego siebie. Doceniła to z resztą Akademia, przyznając mu za ścieżkę dźwiękową do filmu Oscara. Co jest w tym soundtracku tak genialnego? Udało się Goldsmithowi uzyskać równowagę pomiędzy spokojnymi i bardziej stonowanymi sekwencjami filmu ilustrowanymi bardziej liryczną muzyką, a podkreślającą i uwypuklającą sceny grozy muzyką chóralną. Goldsmith poprzez chór i (łamaną łacinę), które brzmią jak obrazoburcza karykatura chórów kościelnych uzyskał niesamowity efekt. Ja nadal nie jestem w stanie słuchać choćby takiego „Ave Satani” bez ciarek na plecach.

 
„Coś”

John Carpenter wykonał tutaj już od pierwszych scen niesamowitą robotę. Uwielbiam otwierającą ten film sekwencję pogoni za psem, która od razu skutecznie zasiewa ziarno niepokoju. Niepokoju, który systematycznie narasta. Nie może być inaczej, w końcu mamy do czynienia z Obcym, który może przybrać dowolną formę organiczną. A czy może być coś bardziej przerażającego, jeżeli na stacji polarnej, która sama w sobie, z racji na swą specyfikę jest miejscem mocno izolowanym, nagle nie możemy zaufać nikomu? Kiedy zagrożenie może przyjść ze strony najbliższego przyjaciela? 

Mógłbym o tym filmie opowiadać długo, bo nigdy nie kryłem, że to jeden z moich ulubionych horrorów wszech czasów, ale to na co chciałbym Wam moi mili zwrócić uwagę to efekty specjalne. Mamy tu do czynienia z horrorem cielesnym, momentami bardzo dosłownym i krwawym. A pracujący przy efektach specjalnych Rob Bottin, dzięki zastosowaniu całego szeregu praktycznych efektów (marionetki, modele, animacja poklatkowa) osiągnął absolutnie niesamowite rezultaty, które (przynajmniej na mnie) działają do dziś. A parę scen (jak choćby słynna scena defibrylacji) weszło na stałe do historii kina grozy.


„Krzyk”

Wes Craven, to reżyser, którego fanom kina grozy przedstawiać nie trzeba. Jeden z młodych gniewnych, którzy szturmem zmienili oblicze horroru w latach 70-tych. Twórca niedocenionego (a przeze mnie bardzo lubianego) klasyka o Voo Doo „Wąż i Tęcza”. Ojciec Freddy Krugera, który „Koszmarem z Ulicy Wiązów” ugruntował pozycję slashera. Jednak przede wszystkim to twórca kochający kino. Widać to już było kiedy zaserwował nam wielopoziomową zabawę w „Nowym Koszmarze Wesa Cravena”, ale dał temu najwyraźniejszy upust w serii „Krzyk”. Serii, która wykreowała jedną z najbardziej charakterystycznych postaci morderców w historii (Ghostface’a) i która stanowi fantastyczną zabawę z konwencją slashera. Z racji na ilość nawiązań do innych filmów grozy i prób rozgrywania na nowo pewnych utartych schematów, zastanawiałem się mocno czy to dobry wybór dla laika. Uznałem jednak, że tak. „Krzyk” (w zasadzie cała seria) to świetny przykład jak z miłości do kina grozy może powstać film, który redefiniuje gatunek, bawi się konwencją, ale udaje mu się zachować równowagę pomiędzy humorem i horrorem. Fani kina grozy powinni bawić się wyśmienicie wyłapując wszelkie smaczki. Dla kogoś kto chciałby spróbować czegoś z gatunku tym bardziej warto. W końcu dzięki Randiemu dowie się jak przeżyć w horrorze.

 
„Paranormal activity”

Niektórzy wiedzą, innym zdradzę wstydliwą prawdę. Nie lubię found footage. Co zatem robi w zestawieniu „Paranormal activity”? Po prostu można tego podgatunku nie lubić, ale należy docenić jego wkład we współczesne kino.  Bo mało kto przypuszczał kiedy na ekrany kin wchodził „Blair Witch Project” reklamowany hasłami o „odnalezionych autentycznych nagraniach”, jak wielki wpływ będzie miał ten film na cały gatunek. A wpływ miał ogromny. Twórcy poczuli, że za niewielkie pieniądze, przy wykorzystaniu mało znanych lub początkujących aktorów i kręceniu z ręki można zrobić film, który osiągnie duży sukces. Sukces wynikający z faktu, że sprzedaje się widzom poczucie autentyczności, a to w filmie grozy doskonale potęguje poczucie zagrożenia i lęku. 

Dlaczego zatem nie „Blair Witch Project”? Ten film się fatalnie zestarzał. Bez otoczki marketingowej, która towarzyszyła premierze to już po prostu nie to samo. A „Paranormal activity” mimo, że obnaża moje problemy z tym podgatunkiem (by wymienić choćby nudę wynikającą z nadmiaru ekspozycji, czy nadużywanie chaotycznego montażu, który ma często zamaskować brak budżetu i pomysłów), potrafi momentami przyprawić o ciarki na plecach. I udaje mu się to najlepiej kiedy stawia na minimalizm i autentyczność. Jak w kapitalnych, nocnych ujęciach z kamer ustawionych w sypialni.

 
„The Ring”

Znów film za którym nie przepadam. Tym razem nie wynika to jednak z faktu, że nie pasuje mi podgatunek horroru. Wprost przeciwnie – opowieści o duchach (bo jednak na bardzo bazowym poziomie to jest właśnie taka historia) wyjątkowo mocno na mnie działają. Niestety z jakichś względów (podejrzewam, że różnic kulturowych) mam często problem z azjatyckim kinem grozy. Nie inaczej jest z „Kręgiem”. Mało tego, powiem coś co dla wielu będzie herezją, ale uważam, że amerykański remake jest filmem lepszym. Mocniejszym i bardziej przerażającym. Ale nie zmienia to faktu, że „The Ring” znać warto, bo jest on jedną z podstawowych przyczyn dla których w ostatnich latach mieliśmy taki wysyp azjatyckiego kina grozy (i ich remakeów). A kino z tego worka stara się jednak straszyć w nieco odmienny i mniej typowy z naszego punktu widzenia sposób. 

 
„W paszczy szaleństwa”

Drugi film Johna Carpentera w zestawieniu i znów jeden z moich absolutnie ukochanych. Boleję nad tym, że tak wyśmienite kino nie cieszy się należytą sławą. A, że zasługuje na taką nie mam najmniejszych wątpliwości. „W paszczy szaleństwa” to kapitalny przykład horroru działającego na dwóch poziomach. Od początku udało się twórcom wykreować nieco oniryczny, niepokojący klimat, a atmosfera paranoi i narastającego szaleństwa stopniowo się nasila, powodując że nie wiemy co się za chwilę wydarzy. I tak do finału, który stawia pod znakiem zapytania wszystko co wcześniej widzieliśmy, nie będąc jednak jedynie tanią zagrywką. Ale mamy tu także drugi poziom, gdzie możemy z przyjemnością bawić się w wyszukiwanie nawiązań i smaczków skierowanych do fanów grozy. Doskonała, a w gruncie rzeczy mało znana produkcja.

 
„Teksańska Masakra Piłą Mechaniczną”

Klasyk i prekursor kina gore jaki wyszedł spod ręki Tobe Hoopera kończy w tym roku 40 lat. I to niezmiennie jeden z moich ulubionych horrorów i przykład, że nawet mikroskopijny budżet może wystarczyć jeżeli ma się dobry pomył. Ten film nie bierze jeńców i od pierwszych scen skutecznie budzi niepokój. Co dla wielu, którzy po niego sięgną będzie zaskakujące, to fakt, że ten film jest zadziwiająco mało krwawy jak na dzieło, którego legalna dystrybucja była zakazana w Wielkiej Brytanii do lat 90tych. To co powoduje, że jest on tak nieprzyjemny w odbiorze to atmosfera jaką się udało na planie stworzyć.  Od samego początku niemalże czuć chory wręcz upał jaki towarzyszy protagonistom w ich podróży. Drobnymi scenami budowana jest gęsta atmosfera degeneracji i szaleństwa, która z każdą kolejną sceną się potęguje. A kiedy trafiamy pod dach jednej z ikon kina grozy, czyli Leatherface’a rozpoczyna się jazda bez trzymanki. 

Dodatkowo na uwagę zasługują dwie kwestie. Po pierwsze postać Leatherface’a oparto na prawdziwej historii Eda Geina, psychopaty, którego proces zakończył się w 1968 roku skazaniem na dożywotni pobyt w zakładzie psychiatrycznym. Geinowi udowodniono tylko dwa morderstwa, jednak w trakcie przeszukania jego farmy wyszło na jaw, że zajmował się bezczeszczeniem grobów i zwłok na masową skalę. Z ludzkich skór i kości robił meble czy lampy (co skrzętnie wykorzystano w filmie). A na jaw wyszły też akty kanibalizmu jakich się (ponoć) dopuścił. Po drugie, choć to może niewiarygodne, „Teksańska masakra piłą mechaniczną” stanowi ciekawe odbicie społecznych i politycznych problemów oraz lęków ówczesnej Ameryki (jak choćby kryzysu paliwowego, do którego Hooper w filmie bezpośrednio nawiązuje). Film niemalże kompletny.

I to tyle. Jak wspomniałem to nie jest lista najlepszych horrorów jakie widziałem. Mam też świadomość, że wielu pozycji zabrakło  (cały czas mocno ze sobą walczyłem, czy nie powinny na listę trafić horrory z wytwórni Hammer, albo cormanowskie ekranizacje Poego). Ale mam nadzieję, że udało mi się Was zainteresować i znajdziecie na liście coś dla siebie.



czwartek, 29 maja 2014

"Piła mechaniczna 3D"



Niespełna 40 lat od premiery „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” Hollywood po raz kolejny sięgnęło do bohaterów stworzonych przez duet Hooper/Henkel. Tym razem zgodnie z nową modą z wykorzystaniem technologii 3D. Już z nadejściem pierwszych zwiastunów miałem mocno mieszane uczucia. Z jednej strony film z 2003 roku osobiście uważam za jeden z niewielu udanych remaków jakie powstały w ostatnich latach na fali recyclingu kultowych klasyków lat 70tych i 80tych, z drugiej strony można się było obawiać czy nie jest to aby jedynie kolejny skok na kasę złaknionych 3D młodych widzów. Będąc zakochanym w oryginale (czemu dałem nawet upust w pierwszym, historycznym wpisie na blogu) planowałem sam sprawdzić film w kinie, ale pierwsze recenzje, które na filmie Luessenhopa nie zostawiały suchej nitki skutecznie mnie odstraszyły. Kiedy jednak nadarzyła się okazja postanowiłem sam sprawdzić jak wypadł kolejny powrót Leatherface’a. I ku mojemu zdziwieniu „Piła mechaniczna 3D” mimo wielu wad okazała się całkiem niezła. 

 
Film otwiera zlepek scen z oryginału z 1974 roku i jest to o tyle uzasadnione, że „Piła mechaniczna 3D” rozpoczyna się dosłownie parę chwil po finałowej ucieczce Sally z łap Leatherface’a. Tym samym ku mojemu zaskoczenia film staje się bezpośrednim sequelem pierwszej „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną”, który wszystkie pozostałe sequele, prequele i remake’i traktuje jako niebyłe. Po bardzo udanym (i dość zaskakującym) prologu, akcja przenosi się jakieś 20 lat, kiedy to niejaka Heather Miller otrzymuje niespodziewany spadek w postaci położonej w teksasie rodzinnej rezydencji. Nie namyślając się długo, zabrawszy ze sobą grupkę znajomych, wyrusza sprawdzić swój majątek i załatwić sprawy spadkowe. Nie wie jednak jak co naprawdę czeka na nią na miejscu.

Ku mojemu zdziwieniu twórcom udało się zaserwować całkiem interesującą historię. Otwarcie jest intrygujące i zmienia dość ciekawie perspektywę, a z pozoru standardowa opowieść w pewnym momencie wykonuje zaskakującą woltę. Do wielu rzeczy można się oczywiście w tej fabule przyczepić. I widziałem wiele narzekań, że historia jest naciągana, mało wiarygodna, a finał krzywdzi Leatherface’a jako ikonę horroru. Moim zdaniem jednak zarzuty te są mocno na wyrost. W ramach slasherowej konwencji opowieść wypada całkiem nieźle, a ilość fabularnych głupot nie wykracza poza gatunkową średnią. Twórcy powielają oczywiście pewne schematy, ale z drugiej strony starają się je dość wyraźnie złamać i przynajmniej po części odwrócić standardową perspektywę. Czy to krzywdzi legendę? Ja takiego wrażenia nie odniosłem, a wydaje mi się, że trzeba docenić rozegranie całości i zdecydowanie nieoczywisty finał. Poza tym w moim odczuciu twórcy "Piły mechanicznej" nie mieli ambicji i ciągot do komentarza społecznego jakim bez wątpienia oryginał był. To kino rozrywkowe, które ani przez moment nie próbuje oszukać widza, że jest czymś innym.

Oprócz dość ciekawej opowieści widać w wielu miejscach coś co ja cenię sobie bardzo, czyli miłość twórców do oryginału. W projekt zaangażowano aktorów pamiętających początki serii (pojawia się między innymi sam Gunnar Hansen, czyli pierwszy odtwórca roli Leatherface’a), a całość napakowano mniej lub bardziej wyraźnymi odniesieniami do oryginału. Przyznam, że bawiłem się wyśmienicie wyłapując kolejne smaczki (pancernik!) i nawiązania. I co ważne, podobnie jak w przypadku remake’u „Martwego zła” nie miałem poczucia, że jest to robione na siłę. Co więcej, realizacja także stoi na dobrym poziomie. Film miał dość skromny jak na obecne standardy budżet (20 mln), ale widać, że sensownie zagospodarowano te środki. Aktorzy wypadają całkiem nieźle i moim zdaniem sprawdzili się, odgrywając slasherowe archetypy. I jeżeli miałbym jakieś wątpliwości co do strony technicznej to byłoby to wykorzystanie 3D. Film widziałem w domowym zaciszu, ale nie byłem w stanie wyłapać ani jednej sceny, która by w istotny sposób uzasadniała konieczność prezentacji filmu w 3D. Jeżeli zatem jesteście miłośnikami tej technologii, to pod tym kątem „Piła mechaniczna” was zawiedzie.

 
Niestety w moim odczuciu twórcy zmarnowali potencjał, który tkwił w wyjściowym pomyśle i bardzo dobrej realizacji. Ich pierwszym i kardynalnym błędem jest problem z tonacją i klimatem filmu. Odnosi się bowiem wrażenie, że twórcy nie do końca wiedzieli czy chcą kręcić ciężki i klimatyczny horror, czy młodzieżowy slasher, z wręcz komediowym zacięciem, a to powoduje, że film jest bardzo nierówny. Na szczęście (co nietypowe w dobie popularności filmów powyżej 2,5 godzin) całość zamyka się w niespełna 90 minutach, co powoduje, że akcja szybko mknie do przodu nie pozwalając zbytnio się nudzić i nieźle maskując scenariuszowe mielizny.

Po drugie film nie straszy. Pojawiają się elementy gore (zrealizowane oczywiście zgodnie z obecnymi standardami, czyli dosadnie zaprezentowane), ale wypadają one dość chłodno. I co gorsza, film będąc bezpośrednim sequelem jest prawie zupełnie odarty z tej gęstej, przygnębiającej atmosfery jaką jest nasycona „Teksańska masakra piłą mechaniczną”. Wielu może mówić, że oryginał z 1974 roku także nie jest w stanie przestraszyć współczesnego widza, ale tamten film nadal potrafi miażdżyć klimatem szaleństwa i beznadziei. 

Jak to więc jest z tą „Piłą mechaniczną 3D”? Film jest dobrze zrealizowany, a scenarzyści zaserwowali naprawdę niezłą historię. Z czystym sumieniem nie jestem w stanie jednak tego filmu polecić. Widzę tu potencjał na naprawdę porządny horror, ale czegoś jednak zabrakło. Może konsekwencji, może umiejętności początkującego reżysera, a na pewno wyraźniejszego pomysłu na całość. Leatherface nie wrócił może w glorii i chwale, ale widziałem remake „Piątku 13-tego” i wiem jak bardzo można zniszczyć legendę. Tutaj tego uniknięto, a ja spędziłem całkiem przyjemnie te 90 minut. Ot średniak. Nic więcej, nic mniej.


piątek, 30 grudnia 2011

Teksańska Masakra Piłą Mechaniczną

Słowo „kultowy” mocno się zdewaluowało w ostatnich latach. Są jednak dzieła, którym statutu kultowych odmówić po prostu nie sposób. Dziś opowiem Państwu o jednym z nich -  „Teksańskiej Masakrze Piłą Mechaniczną” Tobe Hoopera z 1974 roku.

Jak doszło do tego że film zrealizowany przez ekipę młodych twórców niezależnych za kwotę nieprzekraczającą 100 tys. dolarów zarobił w samych Stanach Zjednoczonych ponad 30 mln dolarów odnosząc niebywały sukces komercyjny oraz osiągając ogromną popularność wśród publiczności? Według mnie złożyło się na to kilka podstawowych czynników.

Twórcom  udało się idealnie trafić w swój czas. O przełomie lat 60-tych i 70-tych zwykło się mawiać, że był to okres kiedy Stany Zjednoczone „straciły dziewictwo”. Tocząca się od blisko 10 lat  wojna w Wietnamie powodowała liczne napięcia społeczno-polityczne w kraju. Jednocześnie społeczeństwo borykało się z sytuacją dla niego zupełnie niespotykaną i niewyobrażalną – kryzysem paliwowym (do czego Hooper w filmie bezpośrednio nawiązuje). Dodatkowo, świeżo w pamięci amerykanie mieli głośne morderstwa bandy Mansona. Wszystko to warunkowało narastający niepokój społeczny. Niewinne lata 60-te bezpowrotnie odchodziły do lamusa - sytuacja ta znalazła odzwierciedlenie w kinie. Po dominacji w kinie popularnym lat 60-tych kina science fiction (np. „To przybyło z przestrzeni kosmicznej”) oraz filmów o potworach (np. „Zabójcze ryjówki”) pojawiło się pokolenie młodych twórców, którzy stawili na realizm, a wykorzystując kino gatunkowe (horror, thriller, dramat) nie bali się zadawać pytań o kondycję społeczeństwa. Efektem tej swoistej „nowej fali” w kinie amerykańskim były filmy takie jak „Noc żywych trupów”, „Uwolnienie”, „Ostatni dom po lewej” czy  w końcu „Teksańska masakra piłą mechaniczną”.

Idealne wcelowanie się w społeczny klimat to nie wszystko. Według mnie jedną z kluczowych kwestii jaka przyczyniła się do sukcesu „Teksańskiej Masakry Pila Mechaniczną” był, o ironio - niski budżet. Twórcy mając do dyspozycji niewielkie środki postawili na nieznanych aktorów, naturalistyczną scenografię i minimalistyczną muzykę (stworzoną przez  samego Tobe Hoopera), która pogłębiała grozę. Moim zdaniem zarówno wygląd  głównego nemezis bohaterów, jak jego domostwa to prawdziwy majstersztyk. I to wykonany nadzwyczaj prostymi środkami. Perfekcyjnie wykorzystano też miejsce akcji. W trakcie kręcenia zdjęć temperatura w Teksasie przekraczała 35 stopni i to widać na ekranie. Scenografia, muzyka i zdjęcia odpowiadają za złowieszczy i niepokojący klimat filmu, ale to co najważniejsze to Leatherface!

Postać głównego czarnego charakteru uzyskała szybko statut kultowy, a moim zdaniem gdyby nie popularność Leatherface’a nie pojawiłyby się zapewne takie ikony kina grozy jak Jason Voorhees, Freddy Kruger czy Mike Myers. Co ciekawe postać Leatherface była oparta na prawdziwej postaci Eda Geina, psychopaty, którego proces zakończył się w 1968 roku skazaniem na dożywotni pobyt w zakładzie psychiatrycznym. Udowodniono mu tylko dwa morderstwa, jednak w trakcie przeszukania jego farmy wyszło na jaw, że zajmował się bezczeszczeniem grobów i zwłok na masową skalę. Z ludzkich skór i kości robił meble czy lampy. Na jaw wyszły też akty kanibalizmu jakich się (ponoć) dopuścił. Historia wstrząsnęła opinią publiczną, a osoba Eda Geina posłużyła jako pierwowzór takim bohaterom kina grozy jak Norman Bates z „Psychozy” oraz  Bufflo Bill z „Milczenia owiec”.

Siła rażenia filmu była na tyle duża, że w Wielkiej Brytanii dystrybucja filmu była zakazana przez cenzurę do lat 90-tych. Przy ocenie filmu stwierdzono, że nie można wyciąć jednej konkretnej sceny, która byłaby zbyt brutalna, ale ogólna atmosfera i klimat filmu są na tyle ciężkie, że brytyjskie umysły winny być pod ochroną. Jak można się domyślić dla twórców filmu była to marketingowa woda na młyn. 

„Teksańska masakra piłą mechaniczną” wpłynęła istotnie na rozwój kina grozy. Mówi się, że film jest prekursorem najkrwawszej odmiany horroru – kina gore. Powszechnie jest uznawana za jeden z najważniejszych i najlepszych horrorów wszech czasów, a kopia filmu stanowi eksponat Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Nowym Jorku. Ale jak się sprawdza po latach jako film? Rozpisałem się o filmie celowo pomijając fabułę, bo kto filmu nie widział, a lubi horror koniecznie powinien zapoznać się z tym filmem. „Teksańska masakra piłą mechaniczną” mimo prawie 40-tu lat na karku nie zestarzała się i nadal ma porażającą siłę rażenia. Wiem co mówię, widziałem ją na sali kinowej i na własne oczy mogłem się przekonać, że ten film nadal potrafi działać na widza.