Przez własną ignorancję nabawiłem
się w stosunku do „Grawitacji” uprzedzeń. Otóż w mojej głowie jej twórca czyli Alfonso
Cuaron z człowieka, który zrobił jeden z moich ulubionych filmów („Wielkie
nadzieje”) oraz jedną z najciekawszych odsłon serii o Harrym Poterze („Więzień
Azkabanu”) stal się gościem, który zrobił jeden z najbardziej pretensjonalnych gniotów
jakie widziałem („Miasto ślepców”). Ot, figle podświadomości. Nie pomogły także
pierwsze zwiastuny, na podstawie których uznałem, że przez 75 minut będzie nam
dane oglądać dryfowanie w kosmosie Sandry Bullock oraz słuchać jej wewnętrznych
monologów. Pojawiła się jednak fala entuzjastycznych recenzji i choć nie
osłabiły mojego sceptycyzmu to obudziły moją ciekawość. Na tyle, że
postanowiłem sprawdzić o co tyle szumu.
Ale jak szaleć to szaleć i tym
sposobem zamiast na nową wersję „Carrie” trafiłem na „Grawitację” do Imax 3D. I
na wstępie warto zaznaczyć, że choć nie mam porównania podejrzewam, że to
naprawdę robi różnicę. Do Imaxa wybrałem się pierwszy raz w życiu i już wejście
na salę spowodowało, że zamieniłem się w małego dzieciaka z rozdziawioną ze
zdumienia gębą. A to był dopiero początek wrażeń. Bo jeżeli miałbym podsumować
seans w dwóch słowach byłyby to „magia kina”.
Stwierdzenie to może wydawać się o
tyle zaskakujące, że opowiedziana w filmie historia, choć zupełnie inna od moich
wyobrażeń jest naprawdę prosta. Inna, bo wbrew moim podejrzeniom to kino akcji,
a nie kameralny dramat. Ale prosta bo dostajemy bardzo klasyczne w konstrukcji
kino katastroficzne, które prowadzi nas z punktu A do punktu B, a po drodze
zgodnie ze schematem wszystko co może pójść nie tak dokładnie tak idzie. Tyle,
że to kino katastroficzne doprowadzone do perfekcji. I to niemal na każdym
możliwym poziomie. Wizualnie (o czym każdy na pewno już słyszał) to co zrobił Emmanuel
Lubezki ociera się o geniusz, a pomysłowość twórców w operowaniu obrazem
(zmiany ustawień kamery, długie ujęcia) zasługuje na najwyższe uznanie. Z
resztą tak jak cała strona techniczna, która oszałamia. Aktorsko Sandra Bullock
(jako Ryan Stone), która ma na swoich barkach niemal cały film po raz kolejny
udowadnia, że jest kimś więcej niż sympatyczną dziewczyną z sąsiedztwa. A
wszystko to jest okraszone absolutnie mistrzowskim udźwiękowieniem (w którym
cisza jest tak samo ważna jak odgłosy) i muzyką Stevena Price’a.
Niestety diament nie jest bez skazy.
Jeżeli słychać delikatne głosy krytyki to głównie narzeka się na monologi doktor
Stone. W mojej ocenie niesłusznie. Za to mam wrażenie, że Alfonso Cuaron w
którymś momencie uznał, że nie wypada zrobić mu po prostu filmu akcji i
nafaszerował film mnóstwem drobnych symboli i motywów. Chyba zostały zrobione
pod krytykę i widzów „festiwalowych”, ale mi wydają się niepotrzebne i
pogarszają moją ocenę. Czy naprawdę musiał się pojawić Marsianin Marvin, albo czy
to naprawdę musiała być ostatnia misja Kowalskiego (szefującego feralnej wyprawie)?
Czy 5 minut po duchowej deklaracji („nigdy się nie modliłam”) musieliśmy dostać
zbliżenie na posążek buddy? A momentami jest jeszcze gorzej jak choćby w jednej
z finałowych sekwencji kiedy doktor Stone nawiązuje kontakt z Ziemią i słyszy…
Uwierzcie chciałem rwać sobie resztkę włosów z głowy. Ja nazywam takie numery
artystycznym bełkotem i będę brutalny, ale powiem, że nie wiem jak ktoś się może
na to łapać.
Bezpośrednio po seansie byłem
jeszcze bardziej zgryźliwy, ale na chłodno zrozumiałem, że to wszystko jest nie
ważne. bo twórcy przypomnieli mi w czym tkwi siła kina. Niemal w każdym z
ostatnich wielkich blockbusterów walą się całe miasta, a świat staje w
płomieniach. Tutaj otrzymujemy kameralną historię, ale Cuaron posadził mnie na krawędzi
fotela i nie odpuścił do końca, serwując widowisko dosłownie zapierające dech w
piersiach. Ostatni raz tak się czułem chyba po seansie „Dnia niepodległości”,
albo „Parku jurajskiego”. O takich emocjach zapomniałem. A przecież to dla nich
chodzi się do kina. Dziękuję za ich przypomnienie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz