Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Mick Garris. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Mick Garris. Pokaż wszystkie posty

środa, 9 października 2013

"Lśnienie" Stephen King



W związku z premierą powieści „Doktor Sen”, głośno reklamowanej jako sequel „Lśnienia”, postanowiłem w końcu odświeżyć tę dość powszechnie wielbioną książkę Kinga. Osobiście czytałem „Lśnienie” ostatni raz z dobre 15-17 lat temu, jeszcze w wersji wydawnictwa Iskry, które wypuściło książkę pod tytułem „Jasność”. 

 
King, będąc wielkim fanem „Nawiedzonego” Shirley Jackson (wzmiankowanego także w „Lśnieniu”) i „Piekielnego domu” Mathesona, postanowił stworzyć swoją wariację na temat jednego z klasycznych motywów powieści grozy, czyli nawiedzonego miejsca. Patrząc z perspektywy czasu i tego jak mocno książka odcisnęła swoje piętno w (pop)kulturze podjęta przez niego próba zakończyła się sporym sukcesem. Oczywistym jest, że wiele zawdzięcza ekranizacji Kubricka, ale nie ma to moim zdaniem większego znaczenia dla odbioru samej historii. 

Wspominam o genezie powieści dlatego, że „Lśnienie” jest uznawane przez wielu za jeden z najlepszych literackich horrorów. I właśnie jako horror tę książkę zapamiętałem. To „Panorama” i wydarzenia w hotelu najsilniej wryły mi się w pamięć. Ale wykorzystanie przez Kinga klasycznych motywów spowodowało, że mając za sobą lekturę wielu książek z gatunku, nigdy nie uważałem tej powieści za ponadprzeciętną. Wywarła na mnie dobre wrażenie, ale nigdy nie trafiła do mojej prywatnej czołówki dokonań Kinga. Ot, przyzwoity i bardzo sprawnie napisany straszak. Okazało się jednak, że nie w tym tkwi jej siła.

 
Rzadko wracam do książek raz przeczytanych. A jeżeli już to zawsze z obawami, czy ten kolejny raz będzie udany. Nie inaczej było tym razem. I mówiąc szczerze początek lektury okazał się dla mnie dość traumatyczny. Czytając książkę za dzieciaka, po pierwsze nie znałem autobiograficznego tła powieści, a po drugie zaskakująco długiej, początkowej części obyczajowej powieści zupełnie nie zapamiętałem. I co także ważne w między czasie dorobiłem się własnej rodziny. Biorąc to wszystko pod uwagę, pierwsze rozdziały „Lśnienia” niemiłosiernie wydrenowały mnie psychicznie. Ta książka ocieka jadem, złością i frustracją. A sytuację pogorsza to, że tych postaci nie sposób polubić. Jack na przestrzeni powieści zmienia się mocno, ale już od pierwszych stron to postać wyjątkowo nieprzyjemna. Wendy, w swojej apatii, naiwności i uległości irytuje na każdym kroku. I nawet Danny z którym powinniśmy sympatyzować nie potrafił mnie do siebie przekonać. 

Kiedy zatem trafiamy w końcu do „Panoramy” i zaczyna się horror bardziej nadnaturalny jakoś to na mnie tym razem nie działało. Ta opowieść jest interesująca, ale po tak mocnym początku nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że tych wątków nadprzyrodzonych mogłoby nie być. Tym bardziej, że moim zdaniem znając Jacka, nie musiałby on wcale zostać opanowany przez Hotel aby finał tej historii był podobny. Prawdziwym horrorem było dla mnie śledzenie rozpadającej się rodziny, a nie kobieta z pokoju 217. Co więcej, główny wątek moim zdaniem nie jest najlepiej poprowadzony. Bo czyż „Panorama” mając taką władzę (vide choćby zwierzęta na placu zabaw) nie powinna załatwić sprawy Dannego szybko i sprawnie? Po co było posługiwać mu się Jackiem? 

Tym sposobem ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że ponowna lektura „Lśnienia”, zupełnie zmieniła mi odbiór tej powieści. Horror, który zapamiętałem najlepiej, teraz nie powalił mnie na kolana (choć nadal momenty ma, jak kapitalna scena z żyletkami). Ale książka paradoksalnie dużo zyskała w moich oczach dzięki całej otoczce dramatycznej, którą odkryłem na nowo. Nie była to lektura lekka i łatwa, ale to, że Kingowi udało się wzbudzić we mnie całą masę emocji, także tych nieprzyjemnych zaliczam na duży plus.

Ponowna lektura zmieniła mi także spojrzenie na filmy. Należę do tych osób, które poszczególne wersje tej historii poznawały w niecodziennej kolejności. Najpierw książka, później telewizyjna wersja Garrisa, a dopiero po latach film Kubricka. I uznajcie to za herezję, ale nigdy nie byłem fanem tej ostatniej. Odświeżenie pierwowzoru spowodowało zaś, że jeszcze bardziej doceniłem i polubiłem mini serial Garrisa (który zawsze mi się podobał), a jeszcze mniej wersję Kubricka. Doceniam kunszt reżysera, jego pomysłowość i realizacyjną perfekcję, ale ten film to zła ekranizacja, a jako horror do mnie zupełnie nie trafia. I niestety winę ponoszą moim zdaniem w równej mierze aktorzy (jeżdżący na rowerku Danny Torrence z tej wersji doprowadza mnie do furii, o Wendy nie wspomnę) i nietrafione zmiany (czy jestem jedyną osobą, która uważa, że młotek do roque’a jest ciekawszym narzędziem niż siekiera?).

Podsumowując, ponowna lektura „Lśnienia” okazała się odświeżającym doświadczeniem i pozwoliła mi spojrzeć na powieść i jej filmowe wersje z nowej perspektywy. Cieszę się z tego powrotu. I nurtują mnie jeszcze tylko dwa pytania. Rzuciło mi się w oczy, że trakcie ucieczki przed Jackiem, Wendy wchodzi po 19 stopniach. Czy to możliwe, że już wtedy King igrał z czytelnikiem w ten sposób? I już na sam koniec kwestia nietypowa, czyli polskie tłumaczenie. Pierwsze wydanie było zatytułowane „Jasność” a w obecnym, sformułowanie lśnienie pojawia się chyba tylko w tytule. Wszędzie indziej jest mowa właśnie o jasności. Ciekawi mnie która forma jest bliższa oryginalnemu znaczeniu. I skąd ten dualizm.

wtorek, 31 stycznia 2012

Masters of Horror

W 2005 roku Mick Garris, twórca kojarzony w tamtym czasie w środowisku fanów horroru głównie z telewizyjnych ekranizacji książek Stephena Kinga („Bastion”, „Lśnienie”) stworzył wyjątkową antologię grozy – serial Masters of Horror. Koncepcja była prosta. Garris zaprosił trzynastu znanych twórców kojarzonych z horrorem do wyreżyserowania godzinnych opowieści, dając im przy tym naprawdę dużą swobodę jeżeli chodzi o tematykę. Na liście twórców udało się zgromadzić iście imponującą liczbę znanych nazwisk, m.in.  John Carpenter, Dario Argento, Tobe Hooper, John Landis, czy Takashi Miike.  Projekt zakończył się na dwóch seriach i od samego początku budził moje spore zainteresowanie. Czy tego rodzaju projekt mógł zakończyć się sukcesem?

Powiem szczerze, że ja osobiście jestem dość bezkrytycznym fanem serialu. Całość zamknięto w 25 odcinkach, z czego udało mi się obejrzeć 20 i większość trzyma naprawdę  wysoki poziom. Największą zaletą serii jest różnorodność podejmowanej tematyki i sposób podejścia do schematów i gatunkowych klisz. Na pierwszy rzut oka mamy w serialu typowy zestaw horrorwych tematów – nawiedzony dom („Valerie na schodach”, „Sny w domu wiedźmy”), wampiry („Słowo na V”), zombie („Powrót do domu”), potwory („Kobieta jeleń”), czy seryjni mordercy („Autostopowiczka”, „Incydent na górskiej szosie”), ale uwierzcie, nie jeden raz twórcom uda się Was zaskoczyć.

Scenarzyści naprawdę się postarali aby wciągnąć nas w wykreowany świat, a puenty w niektórych odcinkach („Cigarette Burns”, „Sny w domu wiedźmy”, „Opowieść Haeckel’a”) widzów o słabszych nerwach zwalą z nóg.  Według mnie różnorodność podejmowanych tematów (w tym także dość kontrowersyjnych) oraz różna stylistyka to wielki plus, choć twórcom zarzucano, że historie nie spełniają podstawowego założenia horroru – nie straszą.  Mi to nie przeszkadza, bo nawet te mniej straszne odcinki nadrabiają ciekawą opowieścią. Z drugiej zaś strony nawet w „spokojniejszych” nie brakuje mocnych scen. Duet odpowiadający za efekty specjalne G. Nicotero & H. Berger odwalił kawał naprawdę świetnej roboty. Co oznacza tyle, że w zasadzie w każdym odcinku mamy jedną lub więcej scen, które mniej odpornym widzom dadzą się we znaki. Ogólnie poziom realizacji serialu to pierwszoligowa robota -  w tym także efekty dźwiękowe oraz muzyka. Już czołówka świetnie buduje klimat. Z resztą sami się przekonajcie…
Nazwiska znanych reżyserów były z pewnością magnesem dla widzów. Większości udało się nadać odcinkom własny, niepowtarzalny styl co w szczególności widać było w historiach wyreżyserowanych przez Carpentera, Argento, Stuarta Gordona  czy Landisa. Niestety nie wszyscy sprostali wymaganiom - w moim prywatnym rankingu najsłabszym odcinkiem okazał się „Taniec umarłych” wyreżyserowany przez Tobe Hoopera, po którym (z resztą nie tylko ja) wiele oczekiwałem. Jeden słabszy odcinek nie jest w stanie jednak zepsuć ogólnego dobrego wrażenia. Tym bardziej, że w ramach serialu mamy co najmniej dwie perły, które moim zdaniem okazały się najlepszymi dokonaniami tych twórców w ostatnich latach. Są to „Cigarette burns” Johna Carpentera oraz „Futerka” Dario Argento.  

Jestem wielkim zwolennikiem zbiorów opowiadań i filmowych antologii. W prywatnym rankingu serial stworzony przez Micka Garrisa zajmuje bardzo wysoką lokatę, a myślę, że każdy fan kina grozy znajdzie w nim coś dla siebie. Nadchodzą mroźne, zimowe wieczory, więc zachęcam do nadrobienia filmowych zaległości. Mick Garris i Mistrzowie Horroru zapraszają!