Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Graham Masterton. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Graham Masterton. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 23 września 2014

Retelling u Grahama Mastertona



Kiedy przeczytałem temat wyzwania czytelniczego rzucony przez Rusty z bloga Fangirl's Guide to the Galaxy, czyli retelling*. Od razu pomyślałem, o niedawno odświeżonym „Dżinnie” Grahama Mastertona. Zacząłem się jednak bić z myślami, czy tak specyficzną książkę wypada omawiać w ramach tematu. W końcu to horror i to najniższych możliwych lotów. Z drugiej jednak strony jak się głębiej zastanowić to może właśnie horror pasuje w tym miejscu idealnie. Nie wiem czy istnieje gatunek, który tak często odwołuje się bowiem do podań, legend, mitów, a nawet wierzeń religijnych. A wzmiankowany Graham Masterton uczynił z tego rodzaju nawiązań wręcz swój znak rozpoznawczy.


Horror uprawiany przez tak popularnego u nas Brytyjczyka często zamykam w trzech słowach. Mitologia, seks i flaki. Oczywiście proporcje różnie rozkładają się w różnych powieściach, a z racji tematu odpuścimy sobie dziś dwie pozostałe cechy jego twórczości i zajmiemy się mitologią. I na dobry początek weźmy wspomnianego „Dżinna”, o którym ostatnio pisałem na Carpe Noctem. To jedna z pierwszych i zdecydowanie jedna z najgorszych powieści Mastertona. Ale choć książki absolutnie nie polecam (nawet fanom gatunku) to jej element retellingowy jest nie tylko bezsprzecznie najlepszym w całej powieści (o ile nie jedynym dobrym), ale wypada po prostu ciekawie. Masterton wziął na warsztat baśnie arabskie, konkretnie jedną z najbardziej znanych tamtejszych opowieści czyli „Ali Babę i czterdziestu rozbójników” i wywrócił ją do góry nogami. W tej wersji Ali Baba to najpotężniejszy z czarnoksiężników świata arabskiego, zawdzięczający swą potęgę współpracy z najbardziej demonicznym dżinnem, zwanym od różnych form jakie przyjmuje Czterdziestoma Grabieżcami Życia. Dżinn został uwięziony w zaplombowanym dzbanie, ale cały czas próbuje odzyskać wolność. I właśnie jedną z takich prób można śledzić na kartach powieści. 

 
Na przykładzie „Dżinna” widać doskonale pomysł Mastertona na horror. Popularna legenda/mit (czasem już w oryginale zawierająca elementy grozy jak choćby w przypadku historii wykorzystanej w jego „Bazyliszku”) zostaje tak zmodyfikowana (oraz uzupełniona autorskimi legendami/artefaktami/rytuałami) aby zaserwować czytelnikom pełne spektrum horrorowych emocji. Od niepokoju i lęku do obrzydzenia, czy nawet zniesmaczenia (Brytyjczyk nie należy do pisarzy bawiących się w subtelności). I choć taki pomysł na literaturę wydaje się banalny to właśnie takie podejście okazało się w jego przypadku receptą na sukces. Nawet jeżeli jego bohaterowie często są dość szablonowi i nieciekawi („Dżinn” jest tego świetnym przykładem), a słabe rozwiązania fabularne niejednokrotnie są przedmiotem krytyki (na co omawiana książka jest żywym dowodem – tak spektakularnie spapranego zakończenia ze świecą szukać) to dzięki rzemieślniczej sprawności, pomysłowości i łatwości w żonglowaniu znanymi motywami stał się w Polsce (i nie tylko) jednym z najpopularniejszych autorów grozy. 

 
W „Dżinnie” Masterton sięgnął do wierzeń arabskich, ale tak jak wspomniałem ta książka mimo ciekawego ich wykorzystania nie zasługuje na uwagę. Ale Brytyjczyk wyjątkowo często wykorzystuje retelling w swoich książkach i pośród nich znajduje się kilka pozycji, które mogę z czystym sumieniem polecić. Do najbardziej znanych powieści (według samego Mastertona tylko w Polsce sprzedało się jej ok. miliona (!) sztuk) należy „Manitou”, która rozpoczęła cykl o zmaganiach z Misquamacusem, szamanem z plemienia Wampanaug. Na marginesie przypadek Misquamacusa to swoisty retelling do trzeciej potęgi, bo sama postać została wykorzystana wcześniej w książce  „Czyhający w progu” autorstwa Augusta Derletha (będącej z kolei rozwinięciem fragmentów oryginalnie napisanych przez samego H.P. Lovecrafta). Jak można wywnioskować z samego tytułu Masterton sięgnął w tym przypadku do wierzeń indiańskich. Przynajmniej początkowo, bo w późniejszych odsłonach cyklu dochodzą inne elementy takie jak Voo Doo (w świetnym „Duchu zagłady”, w którym mamy najoryginalniejszą i najbardziej pokręconą scenę skalpowania na jaką trafiłem, a wierzcie, że za dzieciaka sporo książek o Indianach czytałem), czy nawet wampiry („Krew Manitou”). Co ciekawe „Manitou” to nie jedyny przypadek kiedy w swej twórczości Masterton nawiązuje do wierzeń rdzennych amerykanów. Innym przykładem jest całkiem udana „Kostnica”, która jednak według mojej wiedzy nie stanowi retellingu prawdziwej legendy, a jedynie bawi się naszymi wyobrażeniami na temat indiańskich wierzeń**. 

 
Wykorzystanie wierzeń lokalnych (których oczywiście znajdzie się więcej, jak choćby w całkiem udanych „Zaklętych” opartych o magię celtycką) to nie jedyny motyw w twórczości Mastertona. Ma on w swoim dorobku książki będące wprost retellingiem znanych dzieł, czy baśni jak choćby „Wizerunek zła” stanowiący wariację na temat „Portretu Doriana Graya”  czy „Zwierciadło piekieł” na motywach „Alicji po drugiej stronie lustra”. Ale moim zdaniem najciekawszą (a ku mojemu kompletnemu zaskoczeniu dość zapomnianą) jego powieścią jest „Zjawa”. Wariacja na temat „Królowej śniegu” Hansa Christiana Andersena. Całość zaczyna się od tragicznego wypadku, w którym pod lodem ginie Peggy, najmłodsza z trzech sióstr. W jakiś czas później przerażające wypadki, w których osoby bliskie pozostałym siostrom zaczynają ginąć w niewyjaśnionych okolicznościach sprawiają, że pojawiają się podejrzenia, że Peggy nie odeszła. To książka w dorobku Brytyjczyka dość specyficzna, bo łącząca elementy horroru z kryminałem i elementami baśniowymi (nie chcę Wam psuć zabawy, jeżeli po powieść sięgniecie, ale te fragmenty i koncepcja jaka w książce się pojawia bardzo mi się spodobały). Co najważniejsze jednak dla czytelników, ta mieszanka sprawdza się wyśmienicie. I jeżeli miałbym polecić coś z dziesiątek powieści Mastertona to zdecydowanie byłaby to „Zjawa” (a na drugim miejscu „Duch zagłady”, ale ja w przypadku tej powieści jestem mocno skażony sentymentem).

Oczywiście te kilka wymienionych przeze mnie powieści nie wyczerpuje tematu retellingu w twórczości Mastertona. Mamy wykorzystanie wierzeń japońskich („Tengu”), nawiązania do mitologii Cthulhu („Studnie piekieł”) i wiele, wiele innych. Nie było moim celem aby rozebrać twórczość Brytyjczyka na części pierwsze, ale raczej zachęcenie Was drodzy czytelnicy do własnych poszukiwań. Poszukiwań ostrożnych zaznaczam, bo nawet pośród fanów literackiej grozy zdania co do jakości jego dokonań są mocno podzielone. Jednego mu jednak odmówić nie można. To wyjątkowo sprawny rzemieślnik, który umiejętnie potrafi grać na oczekiwaniach czytelników. Sięga do znanych i szeroko zakorzenionych w kulturze motywów, ale przefiltrowuje je tak aby otrzymać horror w różnej postaci. Nie jest to oczywiście najoryginalniejszy pomysł na horror, ale tak jak wspomniałem gatunek ten bardzo często odwołuje się do podań i legend. W końcu czy nie najłatwiej wywołać lęk i wybić nas z poczucia bezpieczeństwa odwołując się do pierwotnych strachów na których często baśnie bazują?


*Opowiedzenie na nowo znanej legendy, baśni, podania.

**Zupełnie na marginesie właśnie sobie uświadomiłem, że książki takie jak „Manitou”, „Dżinn” i „Kostnica” łączy nie tylko baza w postaci lokalnych mitów, ale także sugestia, że za rozpętaną grozą stoi swoista sprawiedliwość dziejowa, za krzywdy jakie ludność pierwotnie zamieszkująca dany teren wycierpiała od „białego człowieka”. Zastanawiam się, czy takie zagranie na emocjach nie powoduje dodatkowego dreszczu niepokoju we współczesnych czytelnikach.


Ps. Zastanawiałem się czy nie opowiedzieć jeszcze o innym horrorowym retellingu, czyli „Miasteczku Salem” Stephena Kinga, które jest wariacją na temat „Draculi”. Uzmysłowiłem sobie jednak, że przy okazji naszej ostatniej dyskusji z Mando mówiliśmy o tym na tyle dużo, że powtarzałbym się niepotrzebnie. Zatem jeżeli interesuje Was ten temat zapraszam na Radio SK.


czwartek, 28 marca 2013

Pyrkon 2013 – relacja bardzo subiektywna



Poznański Festiwal Fantastyki Pyrkon systematycznie się rozwija i jak pochwalili się organizatorzy, trzeci rok z rzędu liczba konwentowiczów ulega podwojeniu. W ostatni weekend przewinęło się przez teren MTP przeszło 12000 miłośników fantastyki, a liczba punktów programu była tak przeogromna, że za rok ktoś chyba będzie musiał stworzyć specjalną aplikację aby to ogarnąć. To cieszy, niestety na początek będzie troszkę marudzenia, bo odniosłem wrażenie, że Pyrkon w tym roku nie był przygotowany na taki nawał uczestników. A zaczęło się dla mnie dość optymistycznie…

Piątek 22.03

Udało mi się wyrwać wcześniej z pracy i uradowany tym faktem zmierzałem na Pyrkon, aby wziąć udział w pierwszych prelekcjach na które polowałem. Niestety okazało się, że przed wejściem utknąłem w kolejce na przeszło trzy godziny. Z tego dwie na wolnym powietrzu. W ostatni piątek w Poznaniu? Uwierzcie, mało to przyjemna rozrywka była. Efekt? Wymarzłem i spóźniłem się na planowane spotkania. Cóż, na poprawę nastroju wybraliśmy się z Żoną na koncert zespołu Południca! I tu kolejny zgrzyt. Nagłośnienie na głównej scenie pozostawiało wiele do życzenia i mimo, że zespół naprawdę daje radę (o czym więcej wkrótce) było to widowisko średnio słuchalne. Pomyśleliśmy nie ma co się zrażać, zatankowaliśmy piwko i ruszyliśmy na dwa wieczorne panele. Pierwszym tematem była „Nauka vs magia” z udziałem takich tuzów jak Jarosław Grzędowicz, czy Ewa Białołęcka. Dyskusja w temacie okazała się naprawdę interesująca i pełna smaczków, a ja na listę autorów do sprawdzenia wpisałem sobie Krzysztofa Piskorskiego, którego podejście do tematu bardzo mnie zaintrygowało. Ostatni wykład to niestety znów lekki zawód. Temat ciekawy „Kto jeszcze pisze opowiadania”, ale teorie, które snuła większość prelegentów są według mnie tak mocno naciągane i tak odmienne od mojego myślenia, że nie wytrzymaliśmy do końca. W skrócie. Zaserwowano nam tezę, że opowiadania tak naprawdę się skończyły (ktoś podliczy ile wyszło nowych antologii w 2012 roku?). A przyczyna? Obecną popularność fantasy (jakby w tym gatunku nie było dobrych opowiadań). Podsumowując piątkowy rozruch wypadł cokolwiek średnio.

 
Sobota 23.03

Na teren MTP udało mi się dotrzeć wcześnie, bo już ok. 11. I zacznę znów od narzekania, bo na pierwszy rzut trafiłem na spotkanie ze Stefanem Dardą „Szatan kościelny, a diabeł w wierzeniach ludowych”. Byłem bardzo ciekaw tej prelekcji, bo od dawna przymierzam się do zapoznania się z horrorami tego autora. Okazało się, że zostaliśmy uraczeni stertą komunałów i oczywistości, a ja zostałem odstraszony od Dardy na długo. Dużo lepiej wypadło kolejne spotkanie prowadzone przez Anetę Jadowską „Jak zostać sławnym, choć niekoniecznie bogatym, czyli bądź seryjnym i zalicz groupies”. Śmiało mogę powiedzieć, że od tego momentu Pyrkon dla mnie się zaczął na 100%. Zostaliśmy uraczeni świetną prezentacją o seryjnych mordercach, pełną ciekawostek i anegdot (z których ta o fetyszach związanych z turlaniem jajek na twardo przejdzie do historii). Tak moim zdaniem powinno się robić Pyrkonowe prelekcje. Duże brawa.

Zaraz potem wypadał jeden z gwoździ programu – spotkanie z Grahamem Mastertonem. Przebieg rozmowy potwierdził jak dużo zależy w takich sytuacjach od prowadzącego. Łukasz Orbitowski zaserwował niekoniecznie standardową listę pytań (dość powiedzieć, że bodaj pierwsze pytanie o horror padło po blisko 50 minutach), ale wypadło to znakomicie, a Masterton okazał się być fantastycznym gościem. Uraczył nas wieloma naprawdę doskonałymi opowieściami (jak o pomyśle na „Manitou” lub o ilości sprzedanych egzemplarzy tej książki w latach 90-tych), a ponad 90 minut spotkania minęło niepostrzeżenie. Po spotkaniu udałem się zapolować na autograf Mastertona, a przy okazji zaczęła się seria spotkań na jakie bardzo liczyłem, czyli spotkań z konwentowiczami. W kolejce do Grahama poznaliśmy się z Mando z Radia SK, z którym później trafiliśmy wspólnie na panel poświęcony ekranizacjom prowadzony przez ekipę podcastów Masa Kultury i Małe Filmidło. Chyba przez sporą konkurencję (o tej samej godzinie były prelekcje Jacka Dukaja i Adriana Chmielarza) frekwencja nie była za wysoka, ale dyskusja okazała się bardzo interesująca (mam nadzieję, że pojawi się z niej nagranie). No i co najważniejsze udało mi się poznać i wypić piwo z ludźmi, których znałem wcześniej tylko z wirtualnej rzeczywistości. Rozmowa live to jednak świetna sprawa.

Kolejnym punktem naszego sobotniego planu była długo wyczekiwana premiera esejów i listów Lovecrafta „Koszmary i fantazje” od wydawnictwa SQN i tu niestety nie obyło się bez zgrzytu, bo spotkanie odbyło się w miejscu, gdzie słyszalność była bliska zeru. A o mikrofon organizatorzy konwentu nie zadbali. Spotkanie było krótkie i kameralne, a na zakończenie udało mi się porozmawiać chwilę z Mateuszem Kopaczem, którego podpytałem trochę o „Królestwo cieni” (i nie tylko) oraz poznać ekipę serwisu CarpeNoctem. Jak widać plusy przesłoniły minusy z nawiązką.

 
A to nie koniec sobotnich atrakcji. Doskonale wypadła bowiem kolejna dyskusja na jaką trafiliśmy „Co nas przeraża”, z udziałem między innymi Anny Glomb, Stefana Dardy i Łukasza Orbitowskiego (który w dużej mierze ukradł swoją opowieścią o afroduńczyku całe przedstawienie). A na sam koniec dnia zaserwowano nam prawdziwą wisienkę na tym pysznym torcie, czyli ekranizację opowiadania Lovecrafta „Zew Cthulhu”, z muzyką na żywo w wykonaniu zespołu Południca! Ekranizacja to nietypowa bo to film niemy, stylizowany na lata 20-30-te, który pod kątem formalnym wygląda niczym „Gabinet doktora Caligari”. Ale to co najważniejsze, to fakt, że to chyba najlepsza ekranizacja prozy Lovecrafta jaka powstała. Niezwykle klimatyczna, sugestywna i autentycznie budząca przerażenie. A efekt ten spotęgowany został świetną, autorską ścieżką dźwiękową w wykonaniu zespołu Południca! Doskonałe połączenie, o czym zapewni Was każdy uczestnik seansu. Fantastyczny koniec niezwykle intensywnego dnia.

Niedziela 24.03

O niedzieli krótko, bo rzeczywistość pozwoliła mi dotrzeć tylko na wykład „Śmiać się, płakać, czy krzyczeć, czyli komizmy literackiego horroru klasy B”. Nie dotrwałem do końca. Prelekcja była długa i miejscami zabawna, ale mam wrażenie, że skierowana do zupełnie innej grupy odbiorców. Młodszych i nie specjalnie rozmiłowanych/znających B klasowy horror. Ja się na tych książkach wychowałem i oczekiwałem czegoś więcej niż wyśmiania paru pulpowych okładek i wyciągnięcia paru głupich cytatów z Guya N. Smitha. Stracona szansa. Żałowałem też bardzo, że nie udało mi się dotrzeć, na panel poświęcony Weird Fiction, ale dzięki Karpiowemu Podcastowi ja i wszyscy zainteresowani tematyką mogą posłuchać tej interesującej dyskusji. Polecam!

Tak wyglądał mój Pyrkon. Mój, bo każdy z uczestników zaliczył pewnie inne atrakcje. Ogromnie się cieszę, że mogłem być częścią tej imprezy, bo stopniowo staje się to chyba największe wydarzenie w polskim fandomie. To unikatowe miejsce gdzie, bez ograniczeń można spotkać znanych pisarzy, czy innych twórców fantastyki. Miejsce, gdzie można spotkać dziesiątki przebranych postaci i panuje niezwykle przyjacielska atmosfera i gdzie przede wszystkim można się spotkać i porozmawiać z osobami o podobnych fascynacjach. Świetna sprawa, dzięki której mocno udało mi się podładować akumulatory. Niestety nie można zapomnieć o niedociągnięciach organizacyjnych, które psuły ogólne dobre wrażenie (kolejki do kas, za małe i przepełnione sale, za mała ilość stołów jadalnych na terenie konwentu) i słabszych prezentacjach (ale z takim ryzykiem zawsze trzeba się liczyć). Ale ja traktuję to trochę jako rysy na nieoszlifowanym diamencie. Mam nadzieję, że za rok organizatorzy podejmą wysiłek dalszego rozwoju, i dostaniemy jeszcze lepszą imprezę, a mi znów dane się będzie spotkać z fantastycznymi ludźmi. Tego sobie i Wam życzę.