Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wydawnictwo SQN. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wydawnictwo SQN. Pokaż wszystkie posty

środa, 24 sierpnia 2016

Fakty i fikcja w "Black Sails"



Dobry serial kostiumowy lub historyczny zawsze potrafi we mnie wywołać chęć weryfikacji,  które z przedstawionych postaci lub wydarzeń są prawdziwe oraz w jakim stopniu. W końcu oprócz wątków opartych na faktach, często pojawią się elementy, bohaterowie, czy zdarzenia stricte fikcyjne. Co zatem jest prawdą, a co wytworem wyobraźni scenarzystów? Odkąd zacząłem oglądać „Black Sails”, serial rozgrywający się w czasie Złotej Ery Piractwa i wykorzystujący  pewne motywy z „Wyspy Skarbów” R. L. Stevensona, temat zaczął mnie prześladować. W końcu postanowiłem się z nim zmierzyć i ku mojemu zaskoczeniu, serial który i tak uważałem za bardzo dobry, jeszcze zyskał w moich oczach. Postaram się odpowiedzieć dlaczego, ale ze względu na fakt, że będę opisywał wydarzenia historyczne, ich odwzorowanie w serialu, a także elementy z książki Stevensona, cały tekst będzie pełen spojlerów. Bardzo polecam zatem zabrać się za serial, a do tekstu wrócić po seansie.

Zanim przejdę jednak do serialu, chciałbym przedstawić parę kwestii ogólnych związanych z realiami historycznymi epoki. Przyjmuje się, że Złota Era Piractwa trwała zaledwie dziesięć lat od 1715 do 1725 roku. Oczywiście piractwo istniało dużo wcześniej, lecz splot wielu różnych okoliczności doprowadził do tego, że w tamtym okresie kolonia New Providence i jej stolica Nassau były uznawane za Piracką Republikę, a piracka flota skutecznie paraliżowała wymianę handlową pomiędzy Ameryką a Europą. Dwa najistotniejsze wydarzenia, które się do tego przyczyniły, to zakończenie Hiszpańskiej Wojny Sukcesyjnej oraz pewien tropikalny huragan z lipca 1715 roku. 

W trakcie Hiszpańskiej Wojny Sukcesyjnej po jednej stronie konfliktu występowała Hiszpania i Francja, po drugiej zaś Wielka Brytania, Holandia i Portugalia. Jednym z istotnych elementów prowadzonych działań wojennych było zaś korsarstwo. Władze wydawały prywatnym przedsiębiorcom specjalne zezwolenia na działalność polegającą na atakowaniu jednostek handlowych drugiej strony konfliktu, oczywiście za odpowiedni procent łupu przekazany rządzącym. Miało to sparaliżować wymianę handlową pomiędzy Europą a Koloniami i doprowadzić gospodarkę adwersarzy (której istotnym składnikiem były właśnie dochody z handlu) do zapaści. A także zapewnić wpływy do własnego budżetu. Działania te doprowadziły do wzmożonej rekrutacji zarówno do Marynarki Wojennej, cierpiącej na permanentny brak rąk do pracy, jak i korsarzy. 

Warto w tym miejscu wskazać na różnicę pomiędzy korsarzami działającymi poniekąd na zlecenie swojego Władcy, a piratami zwanymi również bukanierami - marynarzami wyjętymi spod prawa i napadającymi na okręty, bez względu na ich banderę. Wielu słynnych żeglarzy parało się w tamtym okresie korsarstwem, w tym tak istotne w późniejszym okresie postaci jak Henry Jennings, czy Woodes Rogers (o którym zdecydowanie więcej opowiem w dalszej części). Zakończenie działań wojennych poskutkowało tym, ze wielu ludzi morza, pływających na statkach wojennych oraz korsarzy działających na Karaibach i całym terenie Indii Zachodnich (Kuby, Jamajki, Bahamów, czy Florydy), zostało praktycznie z dnia na dzień bez pracy. Pośród nich znaleźli się między innymi Benjamin Hornigold oraz Edward Thach (znany później pod przydomkiem „Czarnobrody”), a także wspomniany wcześniej Henry Jennings. O ile jednak pierwsza dwójka obrała od razu kurs na piractwo, o tyle Jennings w lecie 1715 roku został mianowany dowódcą jednego z prywatnych okrętów „korsarskich”, wchodzących w skład floty zgromadzonej przez Gubernatora Jamajki Archibalda Hamiltona. A w skład jego załogi wchodził miedzy innymi nie kto inny jak sam Charles Vane. Jennings teoretycznie działał zatem w ramach prawa, ale jako, że Hamilton spiskował w tamtym okresie przeciw ówczesnej Władzy w Wielkiej Brytanii, sytuacja ta była zatem dość mocno niejednoznaczna. Formalnie jednak flota miała bronić brytyjską kolonię przed szerzącym się piractwem oraz hiszpańskimi okrętami. Kiedy planowano ruszyć na ocean, doszło do drugiego wydarzenia, które dramatycznie zmieniło sytuację w regionie – tropikalny huragan spustoszył Bahamy.

Potężny sztorm spowodował znaczne zniszczenia, a także zmiótł Hiszpańską Flotę Skarbów. Po dziś dzień, zdarzenie to uchodzi za jedną z największych katastrof morskich w dziejach. 13 lipca 1715 roku, armada złożona z 11 okrętów, w tym galeonu Urca de Lima (na który polują Flint i spółka w pierwszym sezonie „Black Sails”) wiozła z Hawany do Hiszpanii skarby o łącznej wartości ponad miliona siedmiuset pięćdziesięciu tysięcy funtów (dla uświadomienia skali, książę Newcastle pobierał pensję w wysokości 25.000 funtów rocznie). Po katastrofie, na wybrzeżu Florydy zaległy skarby o wartości tysięcy funtów. Wieść o tym nie dość, że obiegła Świat lotem błyskawicy to spowodowała, że w regionie zaroiło się od rządnych przygód i gotowych na wszystko poszukiwaczy skarbów. Jennings, wykorzystując listy kaperskie uprawniające go do korsarstwa, zaatakował obozowisko hiszpańskich rozbitków z floty skarbów i przejął łup znacznej wartości. Jeżeli oglądaliście pierwszy sezon serialu, widzicie zapewne podobieństwo polowania na Urcę de Lima, jej katastrofy i późniejszego przejęcia skarbów przez Rackhama. 

Tak przecinają się losy Hornigolda i jego gangu (zwanego „Latającą Bandą”), który w tamtym okresie obrał sobie za lokum zniszczone przez działania wojenne Nassau oraz Jenningsa, który uznał, że właśnie na New Providence będzie mógł spokojnie podzielić łupy. I w tym miejscu chciałbym się zatrzymać nieco przy samym Nassau. Twórcy „Black Sails” wiernie starali się oddać realia tam panujące i to w różnych aspektach. 


Poczynając od tak istotnego dla piratów handlu. W dwóch pierwszych sezonach istotną rolę odgrywa klan Guthrie, który zajmuje się paserstwem złupionych dóbr. I choć raczej nie jest to rodzina autentyczna, to mechanizm został sportretowany dość wiernie. Piraci sami nie zajmowali się wprowadzeniem na rynek zagrabionych dóbr, tym zajmowali się właśnie handlarze, którzy kupowali od nich łupy, a także co oczywiste dostarczali potrzebne zaopatrzenie. Wiernie przedstawiono także klimat i specyficzną, panującą w mieście atmosferę. W Nassau w tamtym okresie, większość mieszkańców stanowili piraci, marynarze i oczywiście dziwki. Załogi często wypływały na polowania na kupieckie statki, ale równie wielu  marynarzy (między innymi Charles Vane) cieszyło się po prostu błogim lenistwem i funkcjonowaniem w „wolnej” strefie, gdzie żadne władze do niczego ich nie próbowały zmuszać.

Zapytacie się jak to możliwe, że żyli z łupów, bez konieczności powrotu na morze? W tym miejscu zatrzymajmy się na chwilę na funkcjonowaniu pirackich statków i marynarki w ogóle. A trzeba zacząć od tego, że praca na statkach to był bardzo ciężki kawałek chleba. Głodowe stawki (w Marynarce Wojennej żołd często nie był wypłacany w ogóle albo mocno ograniczany), rejsy trwały miesiącami, panoszyły się choroby (europejczycy nie byli przystosowani do karaibskich klimatów, a brak świeżego pożywienia wywoływał osłabienie, czy choćby postrach marynarzy - szkorbut), a kapitanowie (znów, szczególnie w Marynarce) byli dla swych podwładnych bezwzględni, czasem traktując ich po prostu jak bydło. Nie ma się zatem co dziwić, że życie korsarzy i piratów wydawało się wieli marynarzom tak pociągające. Na statkach panowała bowiem równość, kapitan był wybierany w głosowaniu i w głosowaniu mógł swą pozycję stracić (poza wyjątkiem w czasie walki, kiedy to jego władza była absolutna). Łupami dzielono się po równo (z odpowiednio wyższą częścią łupu dla kapitana, ale i tak często łup z jednego napadu umożliwiał marynarzowi, jeżeli taka była jego wolna, bezstresowe życie w Nassau przez kilka tygodni), prace wykonywano wspólnie, posiłki wyglądały tak samo dla wszystkich członków załogi, a kwatermistrz zapewniał stały dostęp do gotówki na życzenia marynarzy. Co więcej, na statkach pirackich załogi były bardzo często mieszane, a w ich skład wchodzili Brytyjczycy i Irlandczycy, który zdezerterowali z armii, Francuzi, Holendrzy, lokalni mieszkańcy Bahamów, a także zbiegli niewolnicy (choć trzeba też zaznaczyć, że czasem niewolników, którzy byli przejmowani w ramach napadów, traktowano jako „zwykły” towar). Zobaczcie teraz jak poszczególne elementy tego „systemu” były zmyślnie wykorzystywane w serialu. Coś, co wielu krytykowało, czyli te liczne podchody pomiędzy Flintem i próbującymi pozbawić go funkcji kapitana ludźmi, rozgrywki wokół wyboru kwatermistrza, dyskusje nad podziałem łupów. To wszystko był chleb powszedni pirackiej braci.  

Tak jak inny element wykorzystany w serialu, czyli systematyczny karenaż okrętów. Budowane z drewna statki wymagały bowiem systematycznego oczyszczania kadłuba z pasożytów i roślinności, które mogły nadwyrężyć poszycie statku, a wręcz doprowadzić do jego zatonięcia. Ten proces odbywał się na wybrzeżu lub w płytkiej wodzie i często wspomagano się w jego trakcie (wciągnięcie okrętu na brzeg – zwodowanie) jednostkami, które wcześniej zostały złupione. Fascynujące dla mnie jest, że nawet tak pozornie błahy i prozaiczny element został przez scenarzystów wykorzystany. I na koniec przedstawienia realiów, chciałbym wspomnieć o jednej rzeczy, która zapewne interesuje Was wszystkich. Jak to było z tym rumem? Otóż faktycznie alkohol (rum, piwo, wino) stanowił podstawowy trunek na okrętach. Słodka woda była towarem deficytowym, szybko się kończyła lub psuła w trakcie rejsów, a to powodowało, że niejako z konieczności pito właśnie „wodę przetworzoną” czyli alkohol.


Przejdźmy jednak do bohaterów serialu oraz ich losów. Postaci możemy podzielić na trzy grupy. Historyczne (Benjamin Hornigold, Charles Vane, Jack Rackham, Anne Bonny, Edward Thach, Woodes Rogers), stworzone przez scenarzystów serialu (Eleanor Guthrie, Max, Pan Scott, Gates, Miranda i Thomas Hamilton) oraz postacie stworzone przez Stevensona w „Wyspie Skarbów” (Długi John Silver, Billy Bones, James Flint). I od tej ostatniej grupy, oraz odniesień do książki chciałbym zacząć. Z prostego powodu, choć niektórzy mówią, że „Black Sails” jest swoistym prequelem powieści Stevensona, to samych nawiązań do niej jest mało. 

Choć to może jest złe określenie. Jest praktycznie tyle ile tylko można było z książki wyciągnąć. Po prostu Stevenson o piratach wspomniał niewiele. To co wykorzystano z książki to przede wszystkim pięć podstawowych kwestii związanych z Silverem. Dowiadujemy się jak stracił nogę, widzimy w jakich okolicznościach stał się „jedynym, którego bał się sam Kapitan Flint”, mamy zasygnalizowane – co na razie jest małym foreshadowingiem – że Silver miał czarnoskórą żonę, widzimy, że zaczynał jako kucharz okrętowy, którą to rolę odgrywa także w „Wyspie skarbów” oraz w końcu dowiadujemy się kto i w jakich okolicznościach nadał mu przydomek „Długi John”. Oprócz tego pojawiają się dwie postaci stworzone przez Stevensona, czyli Billy Bones oraz Flint, ale w powieści ten pierwszy ma relatywnie małą rolę (poza tym, że najprawdopodobniej ukradł swym dawnym kompanom mapę skarbu), a Flint jest tylko wzmiankowany jako największy postrach mórz.

I na przykładzie tego jak z paru drobnych elementów scenarzyści stworzyli pełnokrwistych bohaterów, najlepiej widać jak wyśmienitą produkcją jest „Black Sails”. John Silver to jedna z najciekawiej napisanych postaci w tym serialu, która co ważne ewoluuje nie tracąc przy tym ani przez moment na wiarygodności. Fascynująca jest droga, którą przechodzi. Od drobnego cwaniaczka, który po prostu próbuje wykorzystywać okazje jakie przynosi mu los, przez postać zyskującą stopniowy szacunek załogi, do człowieka, który potrafi udźwignąć odpowiedzialność za losy całej pirackiej ekipy i zyskać szacunek nawet samego Flinta.


Flinta, który jest równie ciekawie napisaną postacią. Legendarny kapitan, postach mórz, budzący grozę i szacunek także pośród członków załogi. A do tego człowiek z mroczną tajemnicą, napędzany chęcią zemsty nad Koroną i misją zbudowania silnej Pirackiej Republiki ze stolicą w Nassau. W kreacji tej postaci widać, że scenarzyści inspirowali się losami i działaniami autentycznych kapitanów, ale co ciekawe, bodaj najważniejszym z nich był wspominany wcześniej  Woodes Rogers. Człowiek, który zakończył pirackie rządy na Karaibach. Zapytacie, ale jak to?! I tu dochodzimy do kontrowersji związanych z tajemnicą Flinta. 

Otóż Flint, a raczej James McGraw, był w przeszłości oficerem Królewskiej Marynarki wojennej, który wdał się w miłosny trójkąt z arystokratą Thomasem Hamiltonem i jego żoną. Hamilton był promotorem śmiałej wizji na to, jak pozbyć się problemu piractwa i przywrócić New Providence Koronie. Plan budził kontrowersje, bo jego podstawowym elementem było powszechne ułaskawienie piratów, pod warunkiem definitywnego zakończenia nielegalnych działań. James i Miranda wspierali działania Thomasa w tym kierunku, podzielając opinię, że to jest najlepszy sposób na rozwiązanie narastającego na Karaibach problemu. Jednak polityczni przeciwnicy Hamiltona, wykorzystując romans z Filntem (dla przejrzystości, będę operował jego pirackim imieniem), doprowadzili do jego zniknięcia i zmusili Mirandę i Jamesa do ucieczki z Anglii. Pałając rządzą zemsty Flint rozpoczął wtedy swą prywatną wojnę z Koroną… 

I gdzie tu inspiracje Rogersem? Otóż plan Hamiltona i Flinta to w zasadzie plan Woodesa Rogersa. Tylko on, co widzimy na początku trzeciego sezonu, swój plan zaczął skutecznie realizować. Z tego też względu jedną z najlepszych, najbardziej dramatycznych oraz nasyconych podtekstami scen w całym serialu jest rozmowa Flinta i Rogersa na plaży. Flinta, który (w świecie przedstawionym) współtworzył plan realizowany teraz przez Rogersa. Flinta, który gdyby nie zdrada, mógłby być na miejscu Rogersa, a który obecnie stał się największą przeszkodą na drodze do odzyskania Nassau dla Korony. Fantastycznie zbudowany i poprowadzony wątek.


I jeżeli jesteśmy przy Rogersie, to proponuję zatrzymać się na chwilę, bo to kolejna rewelacyjnie sportretowana w serialu postać. Do tego szalenie autentyczna, której wątek jest poprowadzony niemalże w 100% w zgodzie z faktami. Sam Rogers to człowiek, którego życiorys sam w sobie mógłby posłużyć za kanwę dla serialu. Tak jak wspomniałem wcześniej, rozpoczął swą karierę na morzu jako słynny korsarz (to w trakcie jednej z potyczek doznał obrażeń twarzy, o których opowiada Eleanor) i jeden z członków ekskluzywnego klubu tych, którzy opłynęli kulę ziemską dookoła. To odnaleziony przez niego w trakcie tego rejsu Alexander Selkirk zainspirował Daniela Defoe do stworzenia postaci Robinsona Crusoe.  Sam Woodes, po powrocie z wyprawy, napisał zresztą książkę o podróży dookoła świata, która stała się bestsellerem (i jest wzmiankowana w serialu choćby w rozmowie Rogersa z Rackhamem – kolejna wyśmienita scena). W końcu, po burzliwym okresie związanym z problemami finansowymi, namówił Władze aby wydały Akt Łaski dla piratów, wsparli (także zbrojnie) jego wyprawę na Karaiby i ruszył do Nassau aby objąć funkcję Gubernatora. 

Serial świetnie przedstawia wiele wydarzeń i problemów z jakimi zmierzył się na miejscu. Z jednej strony wiele załóg i kapitanów, z Benjaminem Hornigoldem i Jenningsem na czele, przyjęło Akt Łaski (sam Hornigold faktycznie został zresztą łowcą piratów), z drugiej strony zastał na miejscu zrujnowany fort, groźbę inwazji Hiszpanii (choć nie związanej z zagrabionym z galeonu Urca de Lima złotem), tropikalne choroby i niechęć lokalnych mieszkańców. Ale scenarzyści nie ograniczyli się do tak wiarygodnego przedstawienia realiów. Sekwencja ucieczki Charlesa Vane’a z Nassau (co prawda nie przy współpracy z Czarnobrodym, który wtedy pływał w innym rejonie) z pomocą podpalonego okrętu jest autentyczna. Problemy zdrowotne Rogersa to też fakt. I co najciekawsze, umocnienie władzy nowego Gubernatora na wyspie, faktycznie nastąpiło po tym jak dokonał egzekucji. W rzeczywistości nie powieszono wtedy jednak Vane’a, ale ośmiu innych piratów. I ekstrapolując nieco to co może się wydarzyć w kolejnym sezonie, zdecydowanie i zaangażowanie Woodesa Rogersa, zaowocowało stopniowym wyplenieniem piractwa i zaprowadzeniem porządku na Karaibach. I to pomimo kolejnych problemów finansowych i uwięzienia go w miedzy czasie za długi. Ale to już inna historia, do której poznania bardzo Was zachęcam.

Jeżeli jesteśmy jednak przy postaciach autentycznych, to przejdźmy może do Charlesa Vane’a. Ten niesławny pirat, choć przez znaczną część Złotej Ery Piractwa cieszył się wygodnym życiem w Nassau, kiedy w końcu zebrał swoją załogę wsławił się wyjątkową brutalnością i niechęcią do Korony. To on był jednym z ważniejszych kapitanów, który nie przyjął Aktu Łaski (czy raczej przyjął, ale tylko po to aby nadal uprawiać swą profesję). Faktycznie Vane znał się z Jackiem Rackhamem, lecz ich relacja była nieco inna. To bowiem Rackham, w którymś momencie otwarcie się sprzeciwił swojemu kapitanowi, porzucił go wraz z paroma ludźmi na wybrzeżu i rozpoczął działalność na własną rękę. To zdarzenie było o tyle brzemienne w skutkach, że Vane wkrótce został pojmany, uwięziony i w jakiś czas później stracony na Jamajce.


Twórcy wykorzystali także elementy prawdziwej historii w przypadku wątku Jacka Rackhama i Anne Bonny. Rackham, po porzuceniu Vane’a, powrócił do Nassau, przyjął ułaskawienie i prowadził wygodne życie. Dopóki nie zakochał się w cieszącej się niezbyt dobrą sławą mężatce Anne Bonny. Kiedy nie udało się im legalnie unieważnić małżeństwa Bonny, zdecydowali się porzucić wygodne życie i powrócić na morze jako piracka para. Wspierani zresztą przez przyjaciółkę Anne, Mary Reed (która mogła stanowić inspirację dla trójkąta miłosnego Anne, Max, Jack). Czy żyli „długo i szczęśliwie”?

Zostawmy jednak barwną menażerię z Nassau. Jednym z często krytykowanych w serialu elementów jest jego „przegadanie”, skupienie się na politycznych rozgrywkach wokół Nassau, niesnaskach kapitanów i braku epickich bitew morskich. Czy po tym wszystkim co napisałem wcześniej, zdziwi Was moi drodzy, że wszystkie te wątki i elementy czerpią pełnymi garściami z historii? Zacznijmy może od tych epickich bitew morskich, które są nieodłącznym elementem kina pirackiego. Rzeczywistość wyglądała jednak nieco inaczej np. tak:

„Bellamy szybko ocenił sytuację. Miał pewność, że dadzą radę pokonać sporych rozmiarów okręt, ale obawiał się, iż długa bitwa morska może zakończyć się poważnymi zniszczeniami wszystkich trzech jednostek. Spróbował wobec tego wojny psychologicznej. Postawili swoich ludzi przy burtach i kazali im stroić groźne miny i wymachiwać przy tym muszkietami, szablami i dzidami. (...) Price, po oddaniu zaledwie dwóch strzałów poddał statek. "Czarny Sam" Bellamy uprowadził okręt godny Henry'ego Avery'ego. Ubogi chłopak z zachodniej Anglii sam był teraz pirackim królem."

Colin Woodard „Republika Piratów”, s. 179-180

Większość piratów, na czele z Czarnobrodym, uprawiała swój fach bazując na strachu. Rozpoczęcie walki było w niczyim interesie. W szczytowym okresie piracka flota była w stanie skutecznie rywalizować z okrętami wojennymi Anglii czy Hiszpanii, co powodowało, że zwykły statek handlowy nie miał z nią najmniejszych szans. A nawet jeśli podjęto by walkę, to była ona raczej skazana na porażkę. Z kolei piratom zależało na przejęciu towaru w nieuszkodzonym stanie, a załoga wraz ze splądrowanym statkiem bardzo często była po prostu puszczona wolno (stąd zresztą tak dużo wiemy o napadach najsłynniejszych kapitanów). A jeżeli mówimy o taktyce opartej na strachu, to faktycznie jeden okręt wojenny lub dobrze uzbrojony statek wzbudzał samą możliwością ataku na miasto paraliżujący lęk. W serialu wykorzystano ten motyw choćby w przypadku wątku Flinta grożącego atakiem na Nassau, a taki proceder uprawiał choćby Czarnobrody, który splądrował w ten sposób (bez praktycznie jednego wystrzału) Charleston i okolice.

Co do konfliktów wokół Nassau oraz rozgrywek pomiędzy piratami, to także są rzeczy bardzo mocno zakorzenione w rzeczywistości. Ojcowie założyciele Pirackiej Republiki czyli Hornigold i Jennings, nie pałali (delikatnie rzecz ujmując) do siebie sympatią. Na porządku dziennym było podkradanie łupów, czy wartościowych (lekarze) załogantów. Także sam interes Nassau był różnie postrzegany. Spójrzmy choćby na kwestię fortu. W serialu fort stanowi nie tylko jedną z ważniejszych lokalizacji, ale także jest przedmiotem rozgrywek i konfliktów. Został mocno nadwyrężony w czasie hiszpańskich ataków z okresu Wojny Sukcesyjnej i to czy go odbudować, jak uzbroić i kto ma nim zarządzać było przedmiotem realnych sporów. Część pirackiej braci uważała odbudowę fortu za priorytet na wypadek ataku na wyspę, części zaś w ogóle takie strategiczne decyzje nie obchodziły. Śmiało można powiedzieć, że ten brak jednolitości i odgórnych struktur zarządzania, stał się w końcu jedną z ważnych przyczyn kresu piractwa.

Jak widzicie, scenarzyści naprawdę napracowali się przy źródłach. Z jednej strony wiele wątków i motywów zostało wprost przeniesionych z kart historii. Inne wydarzenia zostały przedstawione zgodnie z realiami, ale faktycznie były udziałem innych postaci (plan Hamilitona i Flinta), nie pokrywają się czasowo (trio Vane/Rackham/Bonny) lub miały inny przebieg (Hornigold faktycznie zginął, lecz nie z ręki Flinta, a na hiszpańskim stryczku). A ja tak naprawdę nie zaprezentowałem Wam wielu, wielu innych ciekawostek. Trochę jednak celowo. Przed nami czwarty, finały sezon „Black Sails”. Wyczuwany kres Nassau jako Pirackiej Republiki staje się pomału faktem. Ale fascynuje mnie jak twórcy serialu zakończą poszczególne wątki. Jak wykorzystają Czarnobrodego (stanowiący jedno z największych odstępstw od faktów w całym serialu)? Czy Rackham i Bonny skończą na stryczku? Co stanie się Flintem i jego załogą? Co stanie się z kolonią byłych niewolników (które w rzeczywistości także istniały)? I w końcu, czy zobaczymy ostateczny triumf Rogersa? Przekonamy się za jakiś czas, ale ja śmiało mogę powiedzieć, że będzie mi bardzo brakować piratów. Siadając do „Black Sails” nie sądziłem, że dostanę serial tak fascynujący, rozbudowany i wielowątkowy. Serial, który na nowo obudził we mnie zainteresowanie tamtym okresem historycznym, skłonił do sięgnięcia po klasyczne pirackie powieści i z miejsca wskoczył na listę moich ulubionych produkcji. Szkoda, że nieuchronny koniec widać już na horyzoncie.

I jako swoiste post scriptum bardzo polecam Wam dwie pozycje, które stały się bazą dla tego tekstu. „Wyspę skarbów” Stevensona, którą można znaleźć choćby na Wolnych Lekturach i która mimo swego zacnego wieku nadal potrafi bawić, o czym wspomina choćby Mando w niedawnym podcaście. Oraz „Republikę Piratów” Colina Woodarda, książkę popularnonaukową, którą dzięki gawędziarskiemu stylowi i talentowi autora, czyta się jak najwspanialszą książkę przygodową.

Edit: Mando zwrócił mi uwagę na jeszcze jeden element z "Wyspy Skarbów", który w serialu możemy znaleźć. Otóż w trzecim sezonie poznajemy Bena Gunna. Tego samego, na którego Silver, Hawkins i spółka trafiają w dżungli na tytułowej wyspie. Kolejny świetny smaczek.


środa, 17 czerwca 2015

"Dopóki nie zgasną gwiazdy" Piotr Patykiewicz



Kiedy wchodziłem na pyrkonowe stoisko Wydawnictwa SQN, nie spodziewałem się, że wyjdę z niego z premierową książką autora, którego wcześniej nie dane mi było poznać. Życie jednak zaskakuje i tak w me ręce trafiła okolicznościowa koszulka i przede wszystkim sama powieść Piotra Patykiewicza „Dopóki nie zgasną gwiazdy”. Przyznam się szczerze, że choć to szósta książka autora nie tylko nie znam jego wcześniejszych powieści, ale także nigdy nie trafiłem na jego twórczość. Pewnym usprawiedliwieniem niech będzie jednak fakt, że Patykiewicz na kilka lat niemal całkowicie zniknął z naszego rynku wydawniczego. Dlaczego o tym wspominam? Rzadko zdarza mi się bowiem podejść do książki tak kompletnie bez oczekiwań. I nieco na marginesie powiem Wam, że to nadzwyczaj odświeżające doświadczenie.


Akcja powieści rozgrywa się w postapokaliptycznym świecie po Upadku. Ztechnologizowany świat jaki znamy przestał istnieć, ziemię opanowały mróz i śnieg, a niedobitki ludzkości, jedyne w miarę bezpieczne schronienie odnalazły wysoko w górach. Życie na nizinach nie jest bowiem możliwe ze względu na permanentne zagrożenie ze strony pozostałości po Upadku, tak zwanych „ogników”. W ten świat wprowadza na Kacper, młody chłopak, który stoi na progu dorosłości. I jak się wkrótce okaże przyjdzie mu podjąć wiele trudnych wyborów i zmierzyć się z ich konsekwencjami. Po prostu dorosnąć.

Ja bardzo lubię góry, w których od czasów wczesnej młodości czuję się trochę jak u siebie i ucieszyłem się niezmiernie na takie umiejscowienie akcji książki. Nie zawiodłem się, a świat przedstawiony i sposób prowadzenia historii to w ogóle najmocniejsze strony tej powieści. Widać niemal od pierwszej strony, że Patykiewicz miał wizję tego co doprowadziło do katastrofy i tego jak nowoutworzone społeczeństwo będzie starało sobie radzić w nowej rzeczywistości. Widzimy więc ludzkość pozbawioną technologii, cofniętą do czasów myślistwa i zbieractwa, próbującą ujarzmić mroźne otoczenie i przeżyć zachowując przynajmniej cząstkę cywilizacji. A całość jest podszyta dodatkową warstwą mistycyzmu i specyficznej mitologii wyrosłej na fundamencie zrodzonym z legend dotyczących Upadku i tego co (a może kto) za nim stało. Patykiewicz pokazuje społeczeństwo, które z jednej strony bazuje na pierwotnych instynktach, a z drugiej szuka ukojenia w Kościele, który stał się najważniejszą instytucją, spełniającą funkcje religijne, ale także administracjo-urzędnicze.

Autor wrzuca czytelnika od razu na głęboką wodę, nie tłumacząc praktycznie nic, ale dzięki prostemu zabiegowi jakim jest uczynienie protagonistą wchodzącego w życie młodego chłopaka, szybko razem z nim poznajemy podstawowe zasady rządzące światem. To oczami Kacpra będziemy widzieli życie ludzi, poznawali zwyczaje, mechanizmy działania i legendy. I to z nim przeżyjemy podróż, która zmieni nie tylko jego życie, ale która także może wpłynąć na całą, pozostałą przy życiu ludzkość. Brzmi sztampowo? Na szczęście dzięki pomysłowości w kreacji świata i doprawieniu całości mistyką czyta się powieść z niesłabnącym zainteresowaniem.

Tym bardziej, że sama historia jest pełna zwrotów akcji i kiedy już wydaje się czytelnikowi, że poznał wszystkie zasady, nagle okazuje się, że jednak dużo przed nami. I co ważne sprawdza się w tym momencie ta perspektywa „młodego odkrywcy”, któremu przyszło skonfrontować wyuczoną wiedzę z rzeczywistością. Tu pojawią się jednak moje pierwsze zastrzeżenia. W trakcie lektury w którymś momencie złapałem się na tym, że przestaję ogarniać co jest prawdą, a co tylko jedną z wersji prawdy. Oczywiście samo to nie jest wadą, ale mam pewne wątpliwości czy Patykiewicz nie przedobrzył z ilością nagłych zwrotów i prób zaskoczenia czytelnika. Szczególnie mocno odczułem to w finale, w którym z poszczególnych elementów możemy sobie teoretycznie ułożyć większa całość i dojść z naszymi bohaterami do prawdy. Tylko, że ja odkładając książkę zamiast zrozumienia osiągnąłem stan dość dużej konsternacji. Nie chcę wchodzić w tym miejscy w spojlery, ale mam nieodparte wrażenie, że kilka rozwiązań fabularnych, kluczowych z perspektywy finału, bardzo mocno zgrzyta. To z resztą była główna przyczyna dlaczego zwlekałem z recenzją. Chciałem sobie to poukładać w głowie i podejść do tematu na chłodno. Z lekkiej perspektywy wydaje mi się, że widzę co mogło stać za takim rozwiązaniem fabularnym, ale przyznam się, ze i tak zakończenie mnie nie kupiło.

Rozwiązania fabularne to w ogóle jest kwestia z którą mam pewne problemy. Odniosłem bowiem wrażenie, że oprócz świetnych pomysłów dostajemy parę efekciarskich scen, które mają być widowiskowe i wywoływać silne emocje, ale niestety momentami kosztem logiki i spójności świata (upadek do rzeki, czy zejście do jaskini pod koniec książki). Paradoksalnie nie psuje to jednak przyjemności płynącej z lektury. Ta powieść bowiem dla mnie do przede wszystkim klimat. Całość, mimo że momentami dość mroczna, czytało mi się po prostu jak klasyczną powieść przygodową jakimi zaczytywałem się za dzieciaka. A lekki język i wartka akcja powodują, że czytelnik płynie przez kolejne strony i nawet pewne oklepane rozwiązania fabularne, czy schematyczne postaci nie rażą. Tu na każdym kroku czuć bowiem klimat tej wielkiej przygody. Z resztą na marginesie to nie wiem, czy z dzisiejszej perspektywy „Dopóki nie zgasną gwiazdy” nie można zaliczyć po prostu do nurtu literatury młodzieżowej/young adult.


Patykiewicz w wywiadach wspomina, że książka powstała już jakiś czas temu, ale trafiła do szuflady. Wydawnictwo SQN uwierzyło jednak w tę powieść i nie tylko zdecydowało się ją wydać, ale także postawiło na parę nietypowych rozwiązań marketingowych. Książka ukazała się bowiem z ilustracjami Rafała Szłapy, twórcy komiksu „Bler”, które świetnie współgrają i podkręcają klimat opowieści. Ale to nie wszystko. Udostępniono także czytelnikom w Internecie grę paragrafową autorstwa Tomasza Kreczmara, w której możemy się zmierzyć z rzeczywistością tuż po Upadku. I to jest w mojej ocenie bardzo fajna rzecz, a co więcej z perspektywy ukończenia gry i lektury sugeruję przed sięgnięciem po książkę, zapoznanie się z grą. Sama gra stanie się moim zdaniem z jednej strony trudniejsza (i jeszcze ciekawsza), a z drugiej zasiadając do lektury będziemy mieli pewne podstawy świata.

„Dopóki nie zgasną gwiazdy” pozostawiło mnie z mieszanymi uczuciami. Kapitalny świat przedstawiony i wiele świetnych pomysłów, nie przełożyło się na w pełni satysfakcjonującą opowieść. I choć książce momentami sporo brakuje do ideału to według mnie, szczególnie w tym letnim okresie kiedy za oknem zaraz rozpanoszą się upały, choćby dla tego unikatowego przygodowego klimatu śmiało możecie po nią sięgnąć.  I pamiętajcie aby sprawdzić także grę paragrafową, która zapewni Wam dodatkową zabawę.