Filmy o piratach to, oprócz
westernów, jedne z pierwszych produkcji jakie pamiętam z dzieciństwa. „Kapitana
Blooda” z Errolem Flynnem, albo „Karmazynowego Pirata” z Burtem Lancasterem widziałem
dziesiątki razy. Nic dziwnego, przygodowy klimat, pojedynki, bitwy morskie i
niesamowite plenery - to wszystko bardzo działało mi na wyobraźnię. Jakie więc
było moje zdziwienie kiedy zorientowałem się, że po boomie na takie kino w
latach 40-tych i 50-tych gatunek mocno podupadł. Jedynymi bardziej znaczącymi
produkcjami były kolejne ekranizacje „Wyspy skarbów” Stevensona, czyli chyba
najbardziej klasycznej książki o piratach w dziejach. Kiedy więc nagle w latach
90-tych w kinach pojawiała się „Wyspa piratów” z Geeną Davies w roli głównej ochoczo
poleciałem na seans. I nie ukrywam, że film bardzo mi się wtedy spodobał. Malo
tego, nawet dziś (a teraz zdaję sobie sprawę jaką spektakularną klapą
komercyjną i jak bardzo objechanym w recenzjach filmem jest „Wyspa piratów”) w
mojej głowie jawi się on jako produkcja dużo przyjemniejsza i szczersza niż
przereklamowani „Piraci z Karaibów”.
Jacka Sparrowa i spółkę
przywołuję nie bez przyczyny. Dla mnie ta seria to chodzący paradoks. Część
pierwsza to przyjemna błahostka jakich wiele. Dobrze zrealizowana i zagrana
(nie bez powodu Sparrow stał się tak kanoniczną postacią dla gatunku), ale oferująca
niewiele ponad to. Ot, dobrze odgrzany kotlet ze złotej ery filmów o piratach.
Patrząc zaś na to jak słabe (mimo całej swej rozbuchanej spektakularności) są w
moich oczach kolejne dwie odsłony, niezrozumiałe jest jakim cudem udało się
Verbinskiemu stworzyć tak prężną markę. I nawet, znów dość przyjemna (ale też i
„letnia”), odsłona czwarta mi w tym nie pomaga. A cały ten przydługi wywód
zmierza do tego, że mimo mojej niechęci do „Piratów z Karaibów” należą się im
podziękowania za jedną rzecz. Podejrzewam bowiem, że właśnie
sukces kasowy cyklu spowodował, że stacja Starz (znana choćby z serialu
„Spartakus”) zdecydowała się wyłożyć pieniądze na serial „Black Sails” (emitowany
w Polsce jako „Piraci”).
Nie wiem jak
to się stało, że ten serial nie odbił się szerszym echem. W dobie szybko
zdobywających popularność średniaków pokroju „Sleepy Hollow” (ja wiem, że ten
serial ogląda się dla bohaterów, ale fantastyczna chemia pomiędzy Abby i
Ichabodem to za mało abym przetrwał 13 odcinków nudy), czy „Muszkieterów”
(wersja BBC mimo fajnej obsady i mojej miłości do książki okazała się tak słaba,
że wytrzymałem cztery odcinki) zastanawia mnie jak tak dobrze napisany, zagrany
i zrealizowany serial nie przebił się nomen omen na szerokie wody.
Nie, to w sumie nie jest do końca
prawda. Podejrzewam, że przyczyniły się do tego trzy rzeczy. Tematyka (mimo
wszystko dość niszowa), producent (Starz mimo sukcesu „Spartakusa” to chyba
nadal nie jest pierwsza liga), ale przede wszystkim pomysł na serial. „Black
Sails” to prequel (akcja rozgrywa się ok. 20 lat przed wydarzeniami z książki)
do klasycznej „Wyspy skarbów”. Pojawiają się tutaj postacie znane z kart
powieści takie jak John Silver, czy sam legendarny kapitan James Flint. Ale
jeżeli jesteście przyzwyczajeni do wybuchowego kina pirackiego a’la Jack
Sparrow to srodze się zawiedziecie. Twórcy nie dysponowali chyba
zbyt dużym budżetem, a co za tym idzie wiedzieli, że nie będą w stanie pokazać
wielkich bitew morskich, czy spektakularnych scen akcji. I to widać. Sceny na
morzu (statki) nie wyglądają najlepiej, a sekwencje bitewne i akcji
ograniczono w zasadzie do absolutnego minimum. Ale ta, w oczach wielu ewidentna
słabość, stanowi paradoksalnie o sile tej produkcji. Nie mając bowiem wyboru,
postawiono na postacie i opowiedzenie ciekawej historii. Powiecie, kino o
piratach bez akcji? Jeżeli się serwuje tak emocjonującą i dobrze rozegraną
opowieść nie ma z tym problemu.
Historia jest teoretycznie do bólu wręcz klasyczna. Bohaterów poznajemy w
trakcie polowania jakie Kapitan Flint organizuje na mapę z trasą legendarnego,
przewożącego niebotyczne skarby, hiszpańskiego galeonu Urca de Lima. Mapę,
która przypadkiem wpada w ręce Johna Silvera, młodego marynarza, który nie wie
początkowo jak cenne informacje posiada. Obaj panowie lądują w Nassau (zwanym
Republiką Piratów), w którym rządy w imieniu ojca prowadzi Eleanor Guthrie i
tam rozpoczyna się złożona gra o władzę, skarby i własne życie. Dla mnie
zadziwiające jest jak ten z pozoru przegadany serial jest fajnie pomyślany. Tu
wszystko rozgrywa się dialogach, interakcje pomiędzy postaciami ( możemy
wyróżnić grupę ok. 10-12 wiodących) są ciekawie poprowadzone i zarysowane.
Zmieniają się sojusze, dawni wrogowie stają się sprzymierzeńcami, a zdrada
wśród przyjaciół nie jest niczym niezwykłym. Fantastycznie nakreślono też całe
tło, zarówno dla głównej historii, jak i dla poszczególnych bohaterów (a co
ciekawe, w serialu oprócz postaci fikcyjnych pojawiają się także autentyczni
piraci, jak Anne Bonny, Jack Rackham, czy Charles Vane). W zasadzie każda postać
dostaje dla siebie trochę czasu. Nie ważne, czy mówimy o Kapitanie Flintcie,
Eleanor Guthrie, kwatermistrzu Gatsie, czy nieobliczalnym Charlsie Vane’ie.
Możemy wtedy lepiej poznać motywacje,
dążenia i rozterki każdej z nich. A to pozwala z niesłabnącym zainteresowaniem
śledzić jak złożona okazuje się ta z pozoru prosta opowieść o polowaniu na
hiszpański galeon.
Dzięki tej podbudowie udało się
twórcom osiągnąć jeszcze jeden bardzo fajny efekt. Kolejne zwroty akcji (a tych
jest bez liku) nie wydają się, jak to często bywa, jedynie fabularnymi zabiegami.
One wynikają z charakteru postaci, ich dążeń i konkretnej sytuacji w jakiej się
znalazły. Z resztą zwroty akcji to kolejna rzecz, która bardzo przypadła mi do
gustu. Każdy z ośmiu odcinków pierwszego sezonu kończy się cliffhangerem. Ale
nie często stosowaną zagrywką „postawmy wszystko na głowie, bo i tak odkręcimy
to w pierwszej scenie nowego odcinka”, tylko przemyślanym uderzeniem w chwilowo
powstałe status quo. To bardzo mocno dynamizuje całość serialu i powoduje, że
fakt, że większość intryg i rozgrywki toczy się w dialogach nie jest
odczuwalna.
Ale nie byłoby to wszystko
możliwe gdyby nie kapitalny casting. Próżno w obsadzie szukać bardziej znanych
nazwisk, ale próżno tu także szukać jakichś słabych punktów. Aktorzy zostali
dobrani idealnie, a jeżeli dodamy do tego, że są bardzo dobrze prowadzeni, a
ich postacie fajnie napisane i ucharakteryzowane, dostajemy iście wybuchową
mieszankę. W zasadzie każda z postaci ma jakieś cechy charakterystyczne i
potrafi zapaść w pamięć. Flint z którym w toku wydarzeń co raz trudniej
sympatyzować, wygadany Jack Rackham, Anne Bonny (która chyba do czwartego
odcinka skrywa swą twarz pod rondem kapelusza), czy próbująca utrzymać swoje
wpływy w Nassau Eleanor Guthrie. Na marginesie to kolejna ciekawa rzecz jeżeli
chodzi o „Black Sails”. Podejrzewam, że dla wielu będzie dużym zaskoczeniem jak
istotną rolę w całości wydarzeń odgrywają kobiety, począwszy od panny Guthrie,
poprzez Max, a na tajemniczej Pani Barlow skończywszy. I wielu będzie się
zżymać, że to wbrew historycznym realiom. Mnie to nie razi, bo te wątki są
fajnie prowadzone i dobrze podbudowane. Do tego nie wolno zapominać, że kobiety
takie jak Anne Bonny, czy Mary Read także okryły się sławą w złotej erze
piractwa. No i przede wszystkim „Black Sails” mimo obecności paru autentycznych
postaci czerpie pełnymi garściami z pirackiego mitu, a nie faktów
historycznych.
„Black Sails” mimo braków, które
uwidaczniają się choćby w nielicznych sekwencjach morskich jest zrealizowane
bardzo dobrze. Nassau jest pełne życia, widoki i scenografia potrafią
oczarować, a scenom na samych statkach także w moim odczuciu nic nie
brakuje. Do tego zadbano także o odpowiednią oprawę dźwiękową, która ładnie
ilustruje całość wydarzeń. Nie jest to pewnie najlepiej zrobiony od strony
realizacyjnej serial, ale na tyle solidnie, aby czerpać z jego oglądania
przyjemność.
Jednym słowem – polecam. Druga
seria już w styczniu i nie mogę się wprost doczekać aby poznać
dalsze losy naszej wesołej kompanii. Tym bardziej, że mimo dość spójnego
zakończenia sezonu, bardzo dużo pytań i wątpliwości pozostało i jest dużo
miejsca na ciekawy rozwój wydarzeń. Opowieść, fantastyczni bohaterowie i
kapitalny piracki klimat wciągnęły mnie bez reszty. Dajcie serialowi szansę, a
może i Was „Black Sails” porwie na szerokie wody.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz