W ostatnich latach możemy
zaobserwować rosnącą popularność seriali grozy. Można wręcz odnieść wrażenie,
że producenci ponownie odkryli, że tego rodzaju produkcje mogą przyciągnąć
widzów, zdobyć uznanie krytyków i
wyznaczać nowe trendy w telewizyjnej rozrywce. Ale nie chciałbym się skupiać na
rysie historycznym, a przedstawić w jaki sposób twórcy mogą wykorzystać mały
ekran aby straszyć widzów, jak wykorzystują formułę odcinkową oraz jak utrzymać
napięcie przez cały sezon. Zanim przejdziemy jednak do meritum, zacznijmy od krótkiego wprowadzenia teoretycznego, które umożliwi nam
dogłębniejsze omówienie tematu.
Naukowcy i fani horroru, od lat
spierają się o konkretną definicję gatunku. Linie podziału są różne, ale
podstawowa związana jest z klasyfikacją grozy jako podgatunku fantastyki,
którego immanentną cechą jest występowanie pierwiastka nadprzyrodzonego,
fantastycznego. Fundamentalnie nie zgadzam się z takim podejściem, gdyż eliminuje
ono cały szereg horrorowych konwencji, począwszy od tak lubianego przeze mnie
„animal attack”, poprzez klasyczny slasher, a na horrorze psychologicznym i
całym szeregu innych, bardziej przyziemnych strachów skończywszy. W związku z tym, chciałbym przywołać definicję
horroru, zdecydowanie mi bliższą, którą możemy znaleźć w „Danse Macabre” Stephena Kinga. Według Kinga horror funkcjonuje na trzech
przenikających się poziomach. Pierwszym z nich jest groza, która opiera się na
atmosferze, niedopowiedzeniu, silnie bazuje na wyobraźni odbiorcy. Jest to
horror w stanie najczystszym. Drugim poziomem jest strach, który konkretyzuje
grozę. Boimy się bowiem czegoś, a strach oprócz „gry na emocjach”, wywołuje u
odbiorcy reakcję fizyczną związaną z namacalnym źródłem lęku. Trzecim poziomem,
często pogardzanym i niedocenianym, a równie istotnym, jest obrzydliwość. Jest
to reakcja na coś nienaturalnego, wynaturzonego, coś co nas odrzuca. Podobnie
jak w przypadku strachu, obrzydliwość także łączy się często z reakcją
fizjologiczną (np. mdłościami). Horror jako gatunek może funkcjonować na
wszystkich trzech poziomach łącznie, lub wykorzystywać jedną z form
oddziaływania na odbiorcę, aby osiągnąć konkretny efekt.
W związku z tym, że dzisiejszy
tekst skupia się na telewizji, czyli sztuce audio-wizualnej, postanowiłem
sięgnąć po jeszcze jedną definicję. Linda Williams, w swoim eseju „Film Bodies:
Gender, Genre, and Excess” (dostępnym tu) ukuła definicję horroru, z którą choć nie w pełni
się zgadzam (Williams skupia się bardzo mocno na slasherach, co w moim odczuciu warunkuje z gruntu niepełność opisu), to współgra ona bardzo
dobrze z medium filmowym. Williams klasyfikuje horror jako jeden z trzech
gatunków cielesnych (obok pornografii i melodramatu), który manipuluje
zarówno odczuciami jak i ciałami odbiorców, czyni to zaś aby osiągnąć konkretny
i nadrzędny w horrorze efekt, czyli strach i przerażenie. Wspominam o
tym, ponieważ według mnie definicja ta znajduje zastosowanie szczególnie w przypadku kina i telewizji, bo w przeciwieństwie do literatury, twórcy mogą tam
wykorzystywać daleko szerszą gamę środków siania grozy.
Na koniec tego przydługiego
wstępu chciałbym jeszcze zatrzymać się na chwilę przy funkcji horroru jako
gatunku. Bazową i jedną z najbardziej pierwotnych funkcji grozy, która obecnie
traci trochę na znaczeniu, jest ostrzeżenie. Niemalże od zarania dziejów ludzie
opowiadali sobie straszne historie właśnie jako ostrzeżenie przed
niebezpieczeństwem – nie wychodź z wioski, aby nie zaatakowały Cię zwierzęta,
nie chodź w nocy do lasu itd. Często ten element grozy i swego rodzaju
dydaktyzmu widać także w baśniach. Obecnie, kiedy żyjemy w pozornie
bezpieczniejszym środowisku, funkcja ta nie jest jednak już tak istotna. Drugą
funkcją horroru jest element kathartyczny, związany z katharsis, czyli pewnym oczyszczeniem. Horror umożliwia bowiem
przepracowanie, skonfrontowanie się z naszymi największymi lękami we względnie bezpiecznym otoczeniu. W domu, w
towarzystwie bliskich osób i z możliwością przerwania bolesnego czy strasznego
doświadczenia niemal w każdej chwili. Ostatnią zaś funkcją jest rozrywka. Z
jednej strony możemy mówić o prostej funkcji „zabawowej” i czerpaniu
przyjemności z oglądania walki protagonistów z zagrożeniem, ale horror może
wykorzystywać także warstwę metatekstową i dostarczać rozrywki na głębszym
poziomie. Serwując odniesienia do innych dzieł, ubierając w metaforę problemy
społeczne czy w końcu grając z konwencją.
Zdecydowałem się na trochę teorii
na początek, aby w dalszej części tekstu, pokazać jak twórcy telewizyjnej grozy straszą widzów, jak
wykorzystują w tym celu możliwości jakie daje telewizja i z jakimi podstawowymi
typami seriali grozy możemy mieć do czynienia. Przy czym od razu zaznaczę, że
mam świadomość, że mój przegląd nie wyczerpie tematu, ale wbrew temu co można
sądzić produkcje telewizyjne często i chętnie wykorzystują konwencję grozy w
różnych celach i w różnym nasileniu. Ale kończmy teoretyzowanie i przejdźmy do sedna, czyli możliwości jakie daje wykorzystanie formuły
odcinkowej.
Plansza tytułowa "Strefy Mroku"
I na początek chciałbym zająć się
antologiami, bo właśnie od tego rodzaju produkcji zaczęła się „na poważnie”
historia telewizyjnej grozy. A tym pierwszym kamieniem milowym była „Strefa Mroku” Roda Serlinga, która pojawiła się na małym ekranie w roku 1959 i szybko
stała się produkcją wyznaczającą pewne trendy. Serialem, który do dziś jest
niedościgłym wzorem antologii i który wychował całe pokolenia twórców i fanów horroru. Serling, będąc
narratorem serialu i głównym scenarzystą pokazywał jak w niebanalny sposób
można straszyć i fascynować widzów, serwując z jednej strony rozrywkę, a z
drugiej, równie często zmuszając odbiorców do refleksji. Popularność serialu
spowodowała, że już w 1963 roku doczekaliśmy się naśladowców i pojawił się
wielki konkurent dla „The Twilight Zone”, czyli „Po tamtej stronie” („The Outer Limits”). Oba seriale stały się fundamentem i utworzyły pewien kanon
telewizyjnej antologii i choć same powracały również w latach późniejszych, to przede
wszystkim otworzyły drogę dla innych produkcji tego typu. Przy czym twórcy telewizyjnych antologii często eksperymentowali z formułą, idąc choćby w kierunku czarnej komedii i pulpowej
grozy jak w przypadku słynnych „Opowieści z Krypty” produkowanych przez EC
Comics i HBO, czy stawiając na bardziej autorskie podejście jak w przypadku „Mistrzów Horroru” Micka Garrisa.
Plansza tytułowa "Po tamtej stronie"
I może właśnie na przykładzie tej
ostatniej, w moim odczuciu dość mocno niedocenionej antologii, chciałbym
przedstawić podstawowe zalety tego formatu. Nadrzędnym plusem jest oczywiście
różnorodność. Po pierwsze
różnorodność konwencji. Horror jako gatunek jest mocno skonwencjonalizowany.
Mamy klasyczne ghost stores („Wymarzony rejs”), opowieści o zombie („Powrót do
domu”) lub wampirach („Wygrana)”, „animal attack” („Kobieta jeleń”), czy w
końcu slasher („Autostopowiczka”). Formuła antologii umożliwia zaprezentowanie
w ramach jednego sezonu, odcinków utrzymanych w różnej konwencji, a dzięki temu
każdy widz znajdzie coś dla siebie. Nawiązując do definicji grozy według Kinga,
możemy na to nałożyć różnorodność form straszenia. I tak w ramach „Mistrzów
horroru” mamy odcinki oparte bardziej na klimacie, atmosferze i
niedopowiedzeniu (doskonałe „Cigarette Burns” Carpentera), prostsze „straszaki”
(„Przeklęty”, „Pragnienie ciszy”), odcinki bazujące bardziej na obrzydliwości
(„Futerka” Argento), czy takie, które tworzą unikatową mieszankę wszystkich
trzech poziomów horroru, jak niesławne „Piętno” Miike, który to odcinek jako
jedyny nie doczekał się telewizyjnej premiery (wszystko przez to, że Garris
doszedł do wniosku, że poziom grozy jaki japoński mistrz zaoferował, może być
zbyt wysoki, nawet jak na kablową telewizję). Ale jest też trzecia zaleta
wynikająca z różnorodności, a jest nią autorski sznyt. Przy telewizyjnych
antologiach pracowała, zarówno w roli scenarzystów jak i reżyserów, cała
plejada znanych i uznanych twórców. I kiedy dostaną oni wolną rękę, mogą i
tworzą często odcinki, na których potrafią odcisnąć swój autorski stempel. I
także tę zaletę jak na dłoni widać w przypadku antologii Garrisa, czy to w humorystycznej „Kobiecie jeleń” wyreżyserowanej przez Landisa, czy w
przypadku „Koszmaru z domu wiedźmy” Yuzny, czy choćby wspomnianego już „Piętna”.
Logo "Mistrzów Horroru"
Antologie jednak to tylko
pierwsza z możliwości wykorzystania formuły odcinkowej. Kolejną jest „monster
of the week”. Termin, który współczesnym widzom kojarzy się głównie z
produkcjami takimi jak „Z Archiwum X”, „Supernatural”, czy „Grimm”, sięga
korzeniami lat 60-tych i został ukuty przez ekipę „Po tamtej stronie”, która
reklamowała się i próbowała tym wyróżnić się od „Strefy Mroku”, że oferowała co
tydzień nowego potwora. Ten typ odcinków może spełniać różne funkcje i być
wykorzystywany przez twórców w różny sposób, co chciałbym przedstawić najpierw
na przykładzie serialu „Doctor Who”.
Doctor Who - kadr z odcinka "Blink"
Dla niektórych może wydać się zaskakujące,
co klasyczny serial kojarzony z przygodowym science-fiction robi w tekście o
telewizyjnej grozie, ale bardzo często wykorzystuje on horrorową
konwencję. Czasem czynią to aby wprowadzić nowego przeciwnika, swoiste nemezis
Doctora. Najlepszym przykładem są tutaj „Płaczące anioły”, które pojawiły się
pierwotnie w odcinku „Blink” i powracały w serialu jeszcze wielokrotnie. Inną
możliwością jakie stwarza wykorzystanie formuły „monster of the week” jest
podbudowanie jednej z postaci pobocznych, lub przedstawienie Doctora w nowym
świetle. Dobrym przykładem na tego rodzaju odcinek jest „Listen”, w którym to z
jednej strony mamy opowiedzianą historię jednej z ważnych w tamtym sezonie
postaci pobocznych, czyli Dannego Pinka, zaś z drugiej dowiadujemy się czegoś
nowego o głównym protagoniście. Odcinki z „potworem tygodnia” występują także
jako swoista odskocznia od często kosmicznej skali zagrożenia lub przerywnik w
głównej fabule sezonu, czego przykładem może być „Midnight”, świetny,
klimatyczny odcinek, który sprawdza się nawet jako zupełnie niezależna
opowieść.
"Z Archiwum X" - kadr z odcinka "Host"
Jednak serialem, który formułę „monster
of the week” doprowadził do perfekcji jest “Z Archiwum X”. Twórcy serwowali
tego rodzaju odcinki głównie jako odskocznię od głównego wątku fabularnego
związanego z ufo i rządowymi spiskami, ale bardzo szybko zaczęli bawić się tą
formułą, tak aby wycisnąć z niej jak najwięcej interesujących opowieści. Mieliśmy
zatem cały szereg klasycznych, horrorowych odcinków z potworem w roli
antagonisty. Mulder i Scully mierzyli się z monstrami znanymi z legend i baśni,
zmutowanymi jednostkami (jak w przywołanym na zdjęciu odcinku „Host”), czy
ofiarami eksperymentów. Pojawiały się odcinki próbujące wykorzystać nieco inną
konwencję, choćby cały szereg opowieści łączących grozę z humorem, jak na przykład w
wyśmienitym „Bad blond”, w którym twórcy bawią się figurą wampira. Ale „Z Archiwum X” równie często próbowało opowiedzieć autorską wersję znanych
historii, jak w przypadku „Ice” będącego swoistą wariacją na temat wątków z
znanych z opowiadania Campbella „Kim jesteś?” („Who goes there”), czy jak w
jednym z najlepszych odcinków serialu „Post-modern Prometheus”, który stanowi
carterowską wariację na temat „Frankensteina”, czy raczej wizji monstrum
stworzonej przez Whale’a w kultowym klasyku studia Universal. Należy także
zaznaczyć, że „Z Archiwum X”, było serialem który wyznaczał pewne trendy i
często eksperymentował z tym ile tak naprawdę na szklanym ekranie można
pokazać, czego najgłośniejszym przykładem jest niesławny „Home”, który zaczyna
się wstrząsającą sceną w której trójka zdeformowanych postaci, zakopuje na
boisku baseballowym jeszcze płaczącego noworodka. Przy okazji emisji tego
epizodu, po raz kolejny wywiązała się dyskusja na temat granic tego jak daleko
w ukazywaniu mrocznej strony rzeczywistości twórcy mogą się posunąć.
"Z Archiwum X" - kadr z odcinka "Home"
Ale jest jeszcze jedna możliwość wykorzystania
formuły odcinkowej, relatywnie mało stosowana przez twórców, jednakże bardzo
interesująca. A jest nią slasher. Możecie się zastanawiać, co w tym miejscu
robi tak naprawdę jeden z podgatunków horroru, ale w moim odczuciu serial
telewizyjny daje świetne możliwości, aby odświeżyć skostniałą formułę slashera.
Popularność tej konwencji sięga lat 70-tych i 80-tych, kiedy to na ekranach kin
królowały takie serie jak „Koszmar z ulicy Wiązów”, „Piątek 13-tego”, czy
„Halloween”. Każdy też kojarzy cechy charakterystyczne tego podgatunku, które
zostały zresztą wielokrotnie wyśmiane, wystarczy przypomnieć „Krzyk”, czy
choćby „Dom w głębi lasu”. Mamy zatem grupkę nastolatków i seryjnego mordercę,
który tę grupę systematycznie uszczupla. W przypadku kinowego slashera tak
naprawdę to co najważniejsze, to po pierwsze charyzmatyczna postać antagonisty,
a po drugie widowiskowe sceny morderstw. W filmie często brakuje czasu abyśmy
zapoznali się protagonistami, polubili ich i zaczęli z nimi sympatyzować.
Zamiast tego twórcy oferują nam różnorodne i efekciarskie sceny rzezi. Serial,
co pokazały choćby ubiegłoroczny „Krzyk” od MTV, czy „Wyspa Harpera”, daje nam
możliwość zbudowania więzi z postaciami. Mając więcej czasu do dyspozycji twórcy mogą nam
przedstawić bohaterów, pokazać relacje pomiędzy postaciami. Mamy szansę poznać
ich motywacje, słabości i tajemnice, a to wszystko powoduje, że zaczyna nam na
nich zależeć. I kiedy giną zaczynamy to przeżywać dużo mocniej. Po drugie w
kinowym slasherze mamy liczne sceny morderstw, zaś wykorzystując formułę
odcinkową twórcy mogą taką scenę wykorzystać albo jako punkt kulminacyjny
odcinka, albo jako efektowny przerywnik napędzający akcję. Po trzecie możemy
także spróbować opowiedzieć ciekawą historię, czego przykładem jest wymieniona
przeze mnie „Wyspa Harpera”. Serial, który po premierze, spotkał się dość
chłodnym przyjęciem, jest w mojej ocenie mocno niedoceniony. Widzę oczywiście
jego wady i niedociągnięcia, ale też potrafię docenić to jak twórcy próbowali
tchnąć nowego ducha w formułę slashera, łącząc go z wątkiem kryminalnym a’la
Agatha Christie, gdzie mamy zamkniętą na wyspie grupę postaci, a pośród nich
seryjnego mordercę. Bardzo żałuję, że telewizyjni twórcy nie sięgają po tę
konwencję częściej, bo mam wrażenie, że daje ona spore pole do popisu.
Plakat promujący "Wyspę Harpera"
Inne możliwości wykorzystania
formuły serialowej, daje nam przeniesienie znanej marki z wielkiego na szklany
ekran. W ostatnich latach mamy wysyp produkcji opartych na znanych markach, czy
filmach. Wbrew temu co można jednak sądzić, ten rodzaj telewizyjnych horrorów
nie jest współczesnym wymysłem, a sięga lat 80-tych i popularności slasherów.
Na tej bazie, na ekrany telewizorów trafiły dwie produkcje, które miały się
kojarzyć ze znanymi markami „Koszmary Freddyego” („Freddy’s Nightmares”) oraz
„Piątek 13-tego” („Friday 13th”). I oba seriale stanowią przykład czegoś, czego
nie lubię, czyli prostego odcinania kuponów. W przypadku „Koszmarów Freddyego”
mamy do czynienia nie, jak można by założyć, z kolejnymi potyczkami z Freddym
Krugerem. Słynny morderca spełnia w tej produkcji głównie rolę narratora, a sam
serial jest dość przeciętną antologią, która łączy się z serią filmów tylko tym, że
rozgrywa się w Springwood (mieście znanym z kinowych ekranów) i parokrotnie otrzymujemy odcinki, w których antagonistą jest sam Freddy. Jeszcze bardziej
ekstremalnym przykładem na prosty skok na kasę jest „Piątek 13-tego”, który z
kultową serią slasherów ma wspólny tylko tytuł, a serial w swej formule
bardziej przypomina protoplastę takich produkcji jak „Bibliotekarze”, czy
„Magazyn 13”. Opowiada bowiem historię grupy antykwariuszy, którzy poszukują
przeklętych artefaktów, aby je zabezpieczyć i zneutralizować ich zły wpływ. I
jeżeli gdzieś doszukiwać się interesujących aspektów obu seriali to w fakcie,
że oba były głosem w tym ile nagości i krwi można zaprezentować na ekranach
telewizorów.
Plansza tytułowa "Koszmarów Freddyego"
Są oczywiście przykłady na to, że
obrany kierunek, z kina do telewizji ma uzasadnienie, a twórcy próbują w ten
sposób rozbudować uniwersum, dopowiedzieć historię postaci, czy pociągnąć wątki
znane z kina. I dwoma dobrymi przykładami takich produkcji jest „Bates Motel”
oraz „Ash vs Evil Dead”. „Bates Motel” to prequel „Psychozy”, w którym mamy
okazję śledzić losy młodego Normana Batesa, co daje nam możliwość spojrzenia na
narodziny jednego z ikonicznych morderców. Serial bazuje na klimacie
i atmosferze i jest bardziej oparty na rozbudowanej psychologii postaci niż
efekciarskich scenach rzezi. Twórcy skutecznie próbują nakreślić wydarzenia, które spowodowały, że Norman, którego poznajemy w „Psychozie” jest tym,
kim jest. I ten pomysł się sprawdza, co potwierdza choćby uznanie widzów i
krytyków oraz niedawne odnowienie serialu na piąty sezon. „Ash vs Evil dead” to
z kolei serial, który powraca do postaci Asha i dopowiada historię „30 lat po”
wydarzeniach znanych z kultowej trylogii. Przy czym twórcy nie bazują na
prostym odcinaniu kuponów i sentymencie. A przyznam, że na wieść, że Raimi i
Campbell, czyli oryginalni twórcy serii, zamierzają nakręcić kontynuację w
formie serialu byłem, dość sceptyczny. Tym bardziej, że obrano format bardziej
pasujący do sitcomu, czyli odcinki ok. 20-25 minut. Tymczasem okazało się, że
scenarzyści mają pomysł na to, jak pociągnąć tę historię. Udało im się zachować ducha
serii, łącząc komedię z dużą dawką grozy i gore (autentycznie byłem momentami w
szoku, jak daleko twórcy mogą się posunąć), wprowadzić nowe interesujące
postaci i z jednej strony pociągnąć stare wątki, zaś z drugiej wprowadzić nowe
elementy, rozbudowujące świat przedstawiony. W swej klasie świetna rzecz.
Kadr z "Miasteczka Salem" wersja z 1979 roku
Nie bez przyczyny wspomniałem
jednak teorię Williams wskazującą na horror jako gatunek cielesny, w którym
twórcy próbują oddziaływać zarówno na wyobraźnię, jak i ciało odbiorcy. Kino i
telewizja, wykorzystując muzykę, obraz, czy choćby pracę kamery, często
dostarczają silniejszych bodźców niż literatura. Osobiście znam wielu fanów
grozy, którzy horrory czytają, ale bez emocji równie silnych co w
przypadku filmu. I w tym miejscu pojawia się pole do ekranizacji, które z
jednej strony mają wiele zalet, ale przez specyfikę medium narażone są także na pewne problemy. Przyjrzyjmy się dwóm przykładom i zacznijmy od chronologicznie
starszego, czyli mini serii „Miasteczko Salem” Tobe'a Hoopera.
Twórca „Teksańskiej
masakry piłą łańcuchową” wziął na warsztat jedną z najbardziej klasycznych
powieści grozy w dorobku Stephena Kinga. Powieść o tyle ciekawą, że jak to często
u Kinga bywa, w znacznej części jest to historia pełna wątków obyczajowych,
gdzie horror dochodzi do głosu bardzo stopniowo. Tego rodzaju konstrukcja
książki pozwala świetnie wykorzystać większą ilość czasu jaki daje nam
telewizyjna ekranizacja, spokojnie podbudować postaci i przedstawić miejsce
dramatu. I Hooper świetnie wywiązał się z tych zadań. Mamy możliwość polubić
bohaterów, poznać ich motywacje i relacje pomiędzy poszczególnymi
protagonistami, a na tej obyczajowej bazie stopniowo wprowadzona zostaje
większa ilość wątków grozy. Atmosfera gęstnieje, horror eskaluje i wszystko prowadzi
do dramatycznego finału. Powiecie – można zrobić to także w kinie. Pewnie tak,
ale przykład mini serii „Miasteczko Salem”, która doczekała się również skróconej
wersji „filmowej” pokazuje, ile ta opowieść traci przy okrojeniu wielu wątków. Przy
czym, co ciekawe, książka ta doczekała się też drugiej, telewizyjnej wersji. Serial
z 2004 roku jest jednak przykładem, że nie wystarczy mieć do ekranizacji dobrą literaturę, ale trzeba mieć
również dobry pomysł, jak przenieść ją na szklany ekran. I pomimo zastępu gwiazd
przed kamerą okazał się on sporą porażką. Wspomniałem jednak, że ekranizacje mogą
borykać się z pewnymi problemami i jednym z nich jest kwestia „wizualizacji
grozy”. Twórcy filmowi wykorzystują cały szereg sztuczek, które potęgują
atmosferę grozy, ale na przykładzie ekranizacji „Miasteczka Salem” widać, że powstaje
często dylemat jak pokazać na ekranie zło, potworność. W literaturze, która angażuje
wyobraźnię odbiorcy zdecydowanie mocniej, każdy z nas w trakcie lektury tworzy
sobie własny obraz zagrożenia. I bardzo często jest tak, że to co finalnie
zobaczymy na ekranie, nie będzie nawet w połowie tak przerażające, jak obrazy
które serwowała nam nasza własna imaginacja. Stąd tak liczne dyskusje pośród
fanów, która wersja telewizyjna poradziła sobie z tym lepiej, które wampiry
budzą większą grozę, a które wręcz odwrotnie budzą w widzach jedynie uśmiech
politowania.
Kadr z "Żywych Trupów"
Przed nieco odmiennymi problemami
i dylematami stanęli twórcy serialu „Żywe Trupy” („The Walking Dead”). Po
pierwsze zdecydowali się ekranizować komiks, który sam w sobie jest
specyficznym serialem, bo kolejne zeszyty opus magnum Roberta Kirkmana nadal
systematycznie się ukazują. Po drugie komiks już jest w dużej mierze medium
wizualnym i do pewnego sposobu prezentacji tematu, dotychczasowi czytelnicy, a
teraz potencjalni widzowie są przyzwyczajeni. I w końcu po trzecie powstaje pytanie na ile
w przypadku ekranizacji, która bazuje w dużej mierze na zbudowaniu sympatii
(lub antypatii) do protagonistów, można sobie pozwolić na odstępstwa od
oryginału. Producenci serialu, w zasadzie na każdym etapie muszą mierzyć się z
tymi dylematami, a liczne dyskusje niemal po każdym odcinku pokazują, że nie
ma nic gorszego niż wierny fan marki. Ale „Żywe Trupy” są tez ciekawym przykładem
jak wykorzystać serial, aby zbudować i utrzymać napięcie. Dobrze było to
widoczne w ostatniej póki co serii, w której miał zadebiutować jeden z
najbardziej znanych antagonistów w tym uniwersum, czyli Negan. Postać, którą
Kirkman wprowadził z hukiem w setnym numerze komiksu i który szybko stał się „kultowym
złym”. W serialu niemalże cały szósty
sezon był podprowadzeniem pod finałowe spotkanie z Neganem. Nie jest to
miejsce na dyskusję, czy samo zakończenie było poprowadzone dobrze, ale trzeba przyznać
ekipie serialu, że w kategorii utrzymania widza w napięciu i niepewności
potrafili wznieść się na wyżyny.
Plansza tytułowa "Penny Dreadful"
Telewizja oprócz ekranizacji czy
przeniesienia na szklany ekran znanej, kinowej marki, stara się często grać z
konwencją czy też klasycznymi motywami i wątkami, które niejednokrotnie przeniknęły
do kultury masowej. I chciałbym zacząć od tej drugiej kategorii seriali. W
ostatnich latach pojawiają się bowiem seriale, które biorą na warsztat
klasyczne dzieła gotyckiej grozy i próbują tchnąć w nie nowego ducha.
Przykładem tego rodzaju produkcji, był choćby „Dracula” Daniela Knaufa, który
stanowił swoistą wariację na temat kultowej powieści Stokera. Ale ciekawszym
serialem z tego worka jest „Penny dreadful”, w którym John Logan wymieszał
wątki w zasadzie ze wszystkich uznanych klasyków grozy („Frankensteina”, „Draculi”,
„Portretu Doriana Graya”), podbudował je wątkami i motywami, które możemy
kojarzyć z horrorami Universalu z lat 30tych (wątek wilkołactwa) i na tym
fundamencie stworzył własną, autorską opowieść, która porusza kwestie emancypacji
kobiet, seksualności, poczucia winy i odpowiedzialności za własne czyny czy w
końcu bardzo typowe w gotyckim horrorze wątki związane ze śmiertelnością,
próbami wydłużenia życia czy życiem po śmierci. Bawiąc się horrorowym
sztafażem i nie zapominając o stronie estetycznej (strona wizualna serialu i
kompozycja niektórych scen zasługują na najwyższe brawa) próbuje nam więc
dostarczyć materiału do rozmyślań. I choć nie zawsze mu się to udaje, to tego
rodzaju ambitna próba zasługuje na docenienie i uwagę, tym bardziej, że
rozpoczynamy właśnie trzeci sezon i jeżeli tendencja wzrostowa zostanie utrzymana,
to możemy spodziewać się jeszcze wiele dobrego.
Kadr z "True Detective"
Rozpoczęliśmy od nawiązań do
dzieł dość powszechnie znanych i uznawanych za żelazny kanon grozy, ale możemy
spotkać nieco inne podejście do klasycznych wątków. I dobrym przykładem tego
rodzaju produkcji jest pierwszy sezon „True Detective”. Niektórych może dziwić,
co ten serial robi w tekście na temat telewizyjnego horroru, ale w mojej ocenie
dzieło Nica Pizzolatto serwuje grozę w ilościach niedościgłych dla wielu kinowych
horrorów ostatnich lat. Koncepcja Pizzolatto była prosta – połączyć jego
ukochane noir, z atmosferą znaną z literatury weird fiction. W tym celu
zmiksował on gęsty klimat wykreowany w oparciu o lokacje, artefakty i niebanalne
postaci, z wątkami z prozy Roberta W. Chambersa i jego nieformalnego cyklu „Król
w żółci” i podlał to sporą dawką pesymistycznej filozofii. Tym sposobem
otrzymaliśmy jeden z najciekawszych seriali ostatnich lat. Twórcy świetnie
grają niedopowiedzeniem – cały wątek kryminalnego śledztwa jest prowadzony tak,
abyśmy dostawali stopniowo drobniutkie elementy układanki, ale tak naprawdę
nawet po finale nie mamy pewności co do wielu elementów tej historii. Wykorzystując
myśl pesymistyczną i monologi głównego bohatera, Rusta (wystarczy wspomnieć o
słynnym tekście o religii jako wirusie zatruwającym myślenie, lub monologu o
ułudzie świadomości i wolnej woli), twórcy potrafią mistrzowsko zaszczepić u widzów
kosmiczną grozę (kojarzoną między innymi z H. P. Lovecraftem i opartą na miałkości
ludzkiej egzystencji w zestawieniu z nieznanym i bezkresnym światem). Do tego
scenarzyści nie boją się straszyć widza bardziej bezpośrednio, jak choćby w kapitalnej
sekwencji, w której Rust zwiedza opuszczoną szkołę na Pelican Island, w której
jak podejrzewa działał ścigany przez niego morderca. Świetna, wielowarstwowa
produkcja, o której w linku możecie poczytać dużo więcej.
Kadr z "True Detective"
Serialowi twórcy, grają równie
często z horrorową konwencją i oczekiwaniami widzów. Dobrym przykładem może być
„American Horror Story” stworzony przez duet Brad Falchuk/Ryan Murphy. Patrząc
na ostatnie dokonania obu panów, widać, że lubią i czują horror. Świetny
slasher „Miasto, które drżało przed zmrokiem”, serialowe „Scream Queens” czy w
końcu „American Horror Story” to produkcje, które nie boją się swojej
gatunkowej przynależności i czerpią pełnymi garściami ze znanych i po wielokroć przetwarzanych
motywów, ale starają się także zaoferować coś więcej. W przypadku „American
Horror Story” każdy sezon to osobna opowieść, utrzymana w konkretnej konwencji.
Na bazowym poziomie mamy więc nawiedzony dom, szpital psychiatryczny, czy wiedźmy.
W ramach serii otrzymujemy jednak całą paletę różnych wątków, co najbardziej
było widoczne w drugim sezonie, czyli „Asylum”. Czego tam nie mieliśmy:
naziści, potwory rodem z Frankensteina, UFO, seryjni mordercy, czy upiorne
szpitale psychiatryczne. Ale Murphy i spółka wykorzystując konwencję, opowiadają
własną opowieść – o rodzinie i małżeństwie (w „Murder House”), poszukiwaniu
siebie („Hotel”), czy w końcu akceptacji odmienności i poszanowania mniejszości
(praktycznie w każdym sezonie). Murphy nie należy do twórców subtelnych i
czasem lubi przesadzać w eksponowaniu tego, o co mu tak naprawdę chodzi (fatalny
finał „Coven”), ale trzeba mu przyznać, że chowając się za horrorowym sztafażem,
potrafi zaserwować świetne opowieści, które dogłębnie wstrząsną odbiorcą. Co
szczególnie udało mu się w dwóch pierwszych sezonach serialu. I jeżeli o „American
Horror Story” mowa, to jest to kolejny przykład na to, jak serial grozy może mieć wpływ na
telewizyjne medium, bo to od popularności tej produkcji zaczęła się
upowszechniać formuła antologii, gdzie każdy osobny sezon stanowi
zamkniętą całość.
Plansza tytułowa "American Horror Story"
Powoli zmierzamy do podsumowania,
ale jeżeli mowa o przetwarzaniu klasycznych wątków i graniu z konwencją, to
chciałbym przywołać jeszcze jedną kwestię – retelling. Szeroko dyskutowanym w
ostatnim czasie przykładem z tego worka może być „Hannibal” Bryana Fullera.
Serial, co do którego ja mam bardzo ambiwalentne odczucia. Fuller wziął bowiem
postaci znane z książek Thomasa Harrisa i od nowa napisał historię słynnego
Hannibala-Kanibala. Zaskoczył widzów, myślę, podwójnie. Najpierw oferując specyficzny
procedural, z psychopatą w zasadzie w roli protagonisty, by stopniowo iść w
kierunku szalonego fan fiction opisującego burzliwy związek Hannibala i jego
ofiar. Mówię, że mam do produkcji stosunek ambiwalentny, bo w warstwie
fabularnej uważam serial za straconą szansę. Fuller świetnie wykreował
bohaterów i świat przedstawiony ale, co widać szczególnie w trzecim sezonie,
obrał kierunek, który ja uważam za kontrowersyjny. Mówiąc otwarcie od pretensjonalnych dialogów
pisanych przez piszczącą nastolatkę (których im bliżej końca, tym było więcej)
więdły mi uszy, a na widok kolejnych rozwiązań fabularnych często opadały mi ręce. Ale
przy tym uważam "Hannibala" za jedną z najciekawszych i najlepszych od strony wizualnej oraz
pomysłowości w pokazywaniu makabry produkcji ostatnich lat. Twórcy wielokrotnie
udowodnili, że wiedzą jak zaszokować widza, jak przesunąć granicę tego, co w
telewizji można pokazać, a przy tym zawsze mieli z tyłu głowy estetykę. To jest
serial do podziwiania na zdjęciach, które były świetne. I w moim odczuciu, pod
tym kątem należą się Fullerowi wielkie brawa, bo podejrzewam, że to, jak makabra
i obrzydliwość były prezentowane w tym serialu, będzie na pewno inspirowało
twórców telewizyjnej grozy w najbliższych latach.
Kadr z "Hannibala"
I na tym chciałbym zakończyć ten
specyficzny przegląd telewizyjnej grozy. Zdaję sobie oczywiście sprawę, z tego że nie poruszyłem wszystkich wątków.
Horror w telewizji pojawia się bowiem często w różnych mieszankach. Historia
grozy na szklanym ekranie to przecież lata 60-te i soap opera „Mroczne cienie”
oraz sitcom „Rodzina Adamsów”. To młodzieżowe seriale akcji jak „Buffy” czy
choćby obecnie popularny „Teen Wolf”. To w końcu groza jako jeden z elementów
większej całości, jak choćby w „Carnivale”. Ale, jak wspomniałem we wstępie, celem nadrzędnym było zaprezentowanie,
jak można wykorzystać serialową formułę, aby straszyć odbiorców, jak utrzymać
napięcie i jakie problemy stają przed twórcami horroru przeznaczonego na mały
ekran. I mam nadzieję, że przynajmniej w części się to udało. A może nawet zachęciłem
Was drodzy czytelnicy do sięgnięcia po serialowy horror. Zaiste jest w czym
wybierać.
Uwaga na koniec: Poniższa notka jest dość wiernym
zapisem prelekcji, którą dane mi było wygłosić na tegorocznym Serialconie,
który odbył się w Krakowie w dniach 30.04-01.05.
Kolorami wyróżniłem pomocne linki. O wielu produkcjach tutaj omawianych pisałem lub nagrywałem szersze omówienia, zatem jeżeli zainteresuje Was któryś z wątków bardzo polecam doczytać lub dosłuchać coś więcej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz