Po ubiegłorocznym festiwalu
Sundance zrobiło się dość głośno o filmie Roberta Eggersa „The Wich: A New
England Folktale” (znanym również pod stylizowanym tytułem „The VVitch”).
Debiutujący Amerykanin został tam nagrodzony za reżyserię, a w miarę jak film
trafiał do większego grona odbiorców, słychać było coraz więcej głosów
wieszczących, że mamy do czynienia z prawdziwym arcydziełem. Dzięki sekcji
„Strach się bać”, którą zaserwowano nam w ramach tegorocznego festiwalu Netia
Off Camera, także polscy widzowie mogli się przekonać o jakości tego dzieła. Czy
faktycznie dostaliśmy najlepszy horror XXI wieku?
„The Witch” opowiada historię purytańskiej
rodziny, która w XVII wieku zostaje wygnana z plantacji położonej gdzieś w
Nowej Anglii. Wygnańcy decydują się na założenie farmy na skraju mrocznego
lasu. Po początkowej sielance, nagłe zniknięcie niedawno, narodzonego synka,
staje się punktem zapalnym zapoczątkowującym falę niepokojących zdarzeń. Celowo
nie chciałbym wchodzić na tym etapie w szerszy opis filmu, odradzam nawet
oglądanie jego trailerów. Będąc bowiem po seansie, uważam, że im mniej wiemy o
tym co finalnie dostaniemy tym lepiej, a do tego odnoszę wrażenie, że fama
horrorowego arcydzieła i w podobnym tonie utrzymana kampania promocyjna, mogą
wpłynąć negatywnie na wrażenia wielu widzów. Ale po kolei.
Eggers, który wspomina, że jego
zainteresowania tematyką wiedźm sięgają dzieciństwa, zdecydował się postawić na
maksymalny realizm świata przedstawionego. Spędził nad badaniami sporo czasu,
współpracował z muzealnikami i historykami, tak aby wszystko co zobaczymy na ekranie
wyglądało autentycznie. I to widać w każdym najdrobniejszym szczególe
scenografii, kostiumów, a nawet dialogów, które zostały napisane w XVII
wiecznej angielszczyźnie i zostały oparte na dokumentach z epoki, w tym na
zapisach z procesów czarownic. I ta dbałość o detale, w połączeniu ze świetnymi
zdjęciami i rewelacyjną muzyką nadaje ton tej opowieści i buduje doskonały niepokojący
klimat.
Widać niemalże w każdym kadrze,
że Eggers wie jak wykorzystać kino gatunkowe, w tym przypadku horror, aby z
jednej strony opowiedzieć konkretną historię, a z drugiej pobawić się trochę z
widzem i jego oczekiwaniami. Świetnie ilustruje to już jedna z pierwszych scen
filmu, w której śledzimy podróż wygnańców, którzy szukają miejsca na farmę.
Kiedy wybierają w końcu lokalizację, twórca serwuje nam kapitalne ujęcie w którym
zwykły las, pozornie standardowa dzicz, budzi w widzach nieokreślony lęk.
Odbiorcy przyzwyczajeni do horrorowych sztuczek już wiedzą, oczekują, że za tą
leśną granicą coś czyha. Pytanie tylko kiedy nasza rodzina z tym czymś się
zmierzy. I Eggers tego rodzaju zabiegów stosuje dużo, przy czym nie są to
proste sztuczki, a elementy konsekwentnie budowanej opowieści. Pozornie dość
szybko karty zostają przed widzami odkryte. Najmłodszy członek rodziny znika, a
na krótką, upiorną scenę pojawia się nawet tytułowa wiedźma. Ale tak naprawdę,
to zaledwie początek tej historii.
Historii, która choć
konsekwentnie budowana jako opowieść grozy, sprawdzająca się w tym zresztą
bardzo dobrze, daleko ciekawsza jest na kilku innych poziomach. Dla mnie bowiem,
to przede wszystkim rodzinny dramat najwyższej próby. Znikniecie najmłodszego
syna staje się katalizatorem wielu problemów. Matka
zaczyna przechodzić kryzys wiary i zatraca się w rozpaczy, zaniedbując pozostałych
domowników. Ojca zaczyna prześladować poczucie winy, że nie jest w stanie
zapewnić rodzinie godniej egzystencji, a nawet elementarnego poczucia
bezpieczeństwa. U starszego syna zaczynają buzować hormony i w ramach swoistej
próby męskości próbuje ratować sytuację na własną rękę. Starsza córka zaczyna
się interesować szerokim światem i stopniowo zaczyna kwestionować religijne
dogmaty. A oczywiście są jeszcze najmłodsze bliźnięta, psocące na potęgę i
rozmawiające z kozłem. A może szatanem? Eggers bardzo sprawnie i wiarygodnie rozgrywa
te wszystkie konflikty. Wraz z narastaniem problemów, wzajemne pretensje eskalują,
sytuacja robi się coraz bardziej dramatyczna i zaczynamy zmierzać do
nieuchronnego przesilenia.
Przy czym te rodzinne konflikty
to tylko pierwsza warstwa tego dramatu. Kolejna, równie istotna to kwestia
religijna, która pojawia się już w
pierwszej scenie filmu. Przecież rodzina zostaje wygnana właśnie ze względu na
odmienne poglądy w kwestiach wiary. Nigdy nie dowiadujemy się co było źródłem
tego konfliktu, ale już na tym etapie widać jak istotnym składnikiem, nawet ich
codziennego życia, jest religia. I kiedy stają w obliczu straty dziecka, widma
głodu i innych problemów, pojawia się kryzys wiary, który z kolei napędza
poczucie winy związane z tym, że obwiniają Boga o to w jakim położeniu się
znaleźli. A w końcu zaczynają się doszukiwać w różnych zdarzeniach działania sił
nieczystych.
I w tym miejscu wychodzi na
pierwszy plan wątek stricte horrorowy. Naprawdę czuć, że Eggers wie jak
stworzyć klimatyczną i upiorną scenę. Często prostymi i pozornie wyświechtanymi
zabiegami udaje mu się skutecznie straszyć i wybijać widza ze strefy komfortu.
W czym wydatnie pomaga rewelacyjna ścieżka dźwiękowa Marka Korvena, który z
jednej strony opiera się na minimalistycznych dźwiękach i aranżacjach, aby za
chwilę uderzyć w upiorne, pogańskie, chóralne zaśpiewy (miałem skojarzenia z
tym co stworzył Jerry Goldsmith do „Omenu), które autentycznie mrożą krew w
żyłach. Co ciekawe, Amerykanin przez większość filmu zgrabnie gra
niedopowiedzeniem, dając widzom różne tropy i możliwości interpretacji wielu
wydarzeń, tak że często nie wiemy czy dane kwestie mają podłoże nadnaturalne,
czy wbrew pozorom bardzo prozaiczne.
Chwalę w zasadzie wszystkie
elementy filmu, ale czas dorzucić łyżkę dziegciu do tej beczki miodu. Po pierwsze,
tak jak wspomniałem na początku, mam wrażenie, że sprowadzenie „The Witch” do
horroru jest błędem. Czy może precyzyjniej, nie tyle błędem, co może wywołać u
wielu współczesnych widzów określone oczekiwania. I oczywiście groza jest tu
namacalna, ale też tempo filmu, rozkład akcentów, czy podejmowana tematyka
powodują, że nastawienie się na horror, może skutkować lekkim rozczarowaniem.
Oczywiście to problem psychologii odbiorców, a nie samego filmu, ale też
jeszcze raz podkreślę, według mnie „The Witch” najlepiej sprawdza się jako
okultystyczno-religijny dramat rodzinny. Drugim problemem jest finał. Eggers dokręca
śrubę, kończy z dosłownością i serwuje nam mocny finał ,kładąc jednak nacisk na
element baśni, który pojawia się w podtytule. I to mi się trochę gryzie z całością
filmu, ale jako, że z tego co widzę to jest to teza dość kontrowersyjna, to postaram
się opowiedzieć nieco więcej o tym w sekcji spojlerowej za chwilę.
Pomimo tych drobnych uwag „The
Witch” to jeden z najciekawszych horrorów jakie mogliśmy w ostatnim czasie
zobaczyć. Wpisuje się on zresztą w ciekawy trend jaki możemy zaobserwować. „Babadook”,
„Coś za mną chodzi”, „Gwiazdy w oczach”, „The Witch”. Wszystkie te filmy to
dzieła niezależne, często autorskie filmy debiutantów, lub twórców z małym
dorobkiem. Wszystkie mają na pierwszym planie silną kobiecą postać i oprócz
warstwy stricte horrorowej, serwują ciekawe wątki społeczno-obyczajowe. W końcu
wszystkie okraszone są doskonałą muzyką, w przypadku każdego z filmów skrajnie
różną, ale równie wyśmienitą. Wniosek wydaje się prosty. Każdy kto uważa, że
współczesny horror zjada własny ogon, powinien po prostu poszukać nieco głębiej
i wyjść poza hollywoodzką sztampę, a może się bardzo przyjemnie zaskoczyć.
Dla osób niebojących się
spojlerów lub tych które są już po seansie chciałbym jeszcze rozwinąć kwestię
zakończenia.
Wspomniałem, że finał gryzie mi
się z całością. Mój podstawowy problem nie polega na samym rozwiązaniu
fabularnym. W toku filmu, wraz z narastaniem zdarzeń, które możemy
interpretować jako działanie złych mocy (krwawe mleko, kruk wydziobujący Matce
pierś, kozioł, śmierć starszego Syna po wizycie w chacie Wiedźmy) założyłem, że
starsza Siostra – Thomasin, jako najbardziej otwarta na świat przeżyje, ale
kosztem odejścia od wiary. Może nawet taki był diabelski plan na pozyskanie
nowej wyznawczyni? A może tylko ona nie poddała się narastającemu szaleństwu? W
końcu sam Eggers w jednym z wywiadów zasugerował, że kukurydza i zboże było
zarażone sporyszem, który może mieć właściwości halucynogenne i przez
niektórych badaczy był uważany za jedną z przyczyn paranoicznych zachowań
osadników z okresu polowań na czarownice. Nie ważne jednak, ku której wersji
wydarzeń się skłaniamy, przez cały film twórca bardzo sprawnie igra z widzami. W
finale jednak ta subtelność w prowadzeniu opowieści zostaje zarzucona i
otrzymujemy domknięcie, które przynajmniej według mnie, nie pozostawia miejsca
na interpretacje. Thomasin podpisuje cyrograf (scena w szopie i rozmowa z
Szatanem to najsłabsza scena filmu) i staje się wiedźmą. I choć pozornie nadal
możemy ten finał traktować jako kolejny poziom halucynacji, to jednak sposób
poprowadzenia tej sceny, widok sabatu, czy wznosząca się w powietrze Thomasin,
dla mnie nie pozostawiają złudzeń. I mam z tym lekki problem, bo zdecydowanie
bardziej wolałbym podobne do reszty opowieści, zniuansowane zakończenie. Może
Thomasin przekraczającą próg wiedźmiej chaty? Można było to rozegrać inaczej. Przy
czym to nie jest tak, że finał popsuł cały film. Po prostu trochę zaskoczyło
mnie tak silne i bezpośrednie pociągnięcie całości w kierunku nadnaturalnym. Pomimo
to, bawiłem się świetnie i uważam „The Witch” za film zdecydowanie godny uwagi i pochwał jakie zewsząd pod jego adresem płyną. To jeden
z tych obrazów, który wywołuje dyskusje, zmusza do refleksji (obserwowanie rozkładu podstawowej komórki ładu, jakim jest w tym filmie rodzina, było dla mnie
naprawdę silnym doświadczeniem) i straszy. Mam nadzieję, że może, podobnie jak
w przypadku „Bone Tomahawk”, jeszcze doczekamy się tego filmu w kinach, w
szerokiej dystrybucji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz