Jakiś czas temu, poszukując interesującego
serialu sensacyjnego trafiłem na „Banshee”. Siadając do seansu wiedziałem w
zasadzie tylko jedno. Że to serial wyprodukowany przez Cinemax czyli jeden z
kanałów grupy HBO. Nie zmienia to faktu, że nawet tak skromna wiedza
wystarczyła abym zbudował sobie pewne wyobrażenie tego co mogę otrzymać. Część
z tychże wyobrażeń się sprawdziła, ale mimo to twórcom udało się mnie
zaskoczyć. Zarówno negatywnie jak i pozytywnie, bo „Banshee” to produkcja
zaiste przedziwna.
Opowieść rozpoczyna się kiedy to
Bezimienny, były skazaniec ścigany przez gangsterów, ucieka z Nowego Jorku do
małej miejscowości w Pennsylvanii czyli tytułowego Banshee. Wybór miejsca nie
jest przypadkowy. Po odsiedzeniu piętnastu lat w więzieniu, chce tam bowiem
odnaleźć swoją wielką miłość, z którą lata temu popełnił feralną kradzież
diamentów. Pojawiwszy się w miasteczku trafia do baru w którym spotyka Lucasa
Hooda. Człowieka, który utrzymuje, że nie ma w zasadzie żadnych przyjaciół i
rodziny, a właśnie przyjechał z daleka aby objąć funkcję Szeryfa w lokalnej
policji. Niestety w trakcie bójki z miejscowymi bandytami Hood ginie, a
Bezimienny w samoobronie zabija napastników. Pech Hooda okazuje się szczęśliwym
trafem dla drugiego z nowo przyjezdnych, który decyduje się przejąć jego
tożsamość i posprzątać swoje sprawy.
Fabularnie początek mnie
zaintrygował. Tym bardziej, że już w pierwszym odcinku mamy szansę się
przekonać o tym co jest moim zdaniem siłą tego serialu – świetnie wymyślonym
świecie przedstawionym i fantastycznie napisanych postaciach. Niestety wychodzą
też wszystkie jego wady, ale po kolei. Mówię o fantastycznie wymyślonym
świecie, bo Banshee to miasteczko stworzone niczym piaskownica do kreowania
świetnych historii. To mała mieścina, w której istotna część społeczeństwa to
Amisze. Mieścina w której obrębie mieści się rezerwat Indian Kinaho. Mieścina w
której jednym z podstawowych pracodawców jest wielka fabryka przerobu mięsa
prowadzona przez byłego amisza, który jednocześnie jest słynącym z bezwzględności
gangsterem trzęsącym lokalnym światem przestępczym. I w końcu to miejsce
spotkania dawnych kochanków i złodziei ściganych przez ukraińską mafię. Ona po
piętnastu latach ma poukładane życie, dwójkę dzieci i męża prokuratora. On nie
ma nic. Oprócz skradzionej tożsamości i gwizdy szeryfa na piersi. Wyobraźcie
sobie teraz, że wszystkie te środowiska się przenikają. Każdy ma swoje interesy
i wpływy, których łatwo nie będzie chciał oddać. Widzimy przelotne sojusze
wrogów i ataki ze strony dotychczasowych przyjaciół. A wszystko to powoduje, że
w Banshee nic nie jest czarno – białe. Wszystkiego jest tu sporo i jeżeli macie
wrażenie lekkiego przerysowania to moim zdaniem macie rację. Przez taką
konstrukcję świata (i postaci o których zaraz więcej) ja miałem momentami
wrażenie pewnej „komiksowości”. Nie zmienia to jednak faktu, że ogląda się to wszystko
ze sporym zainteresowaniem.
Niestety tu pojawia się jednak
moje pierwsze poważne „ale”, które spowodowało, że niemal rzuciłem serial po
paru pierwszych odcinkach. Scenarzyści stworzyli naprawdę ciekawy świat, ale
moim zdaniem (szczególnie w pierwszym sezonie) poradzili sobie średnio z samym
prowadzeniem opowieści. Kiedy spojrzałem, że wszystkie dziesięć odcinków
pierwszego sezonu napisali główni twórcy serialu czyli Jonathan Tropper i David
Schickler przecierałem oczy ze zdumienia. Chaos pośród wątków jest tak duży, że
byłem święcie przekonany, że całość pisało ze dwudziestu różnych scenarzystów.
Nie wiem czy to kwestia braku doświadczenia obu panów („Banshee” to ich debiut
na ekranie – obaj są pisarzami), ale momentami trudno się ten serial ogląda.
Niektóre wątki są prowadzone przez kilka odcinków tylko po to aby rozpłynąć się
w niebycie bez żadnego wyjaśnienia. Inne pojawiają się nagle powodując, że
postacie zachowują się nie tylko wbrew logice, ale także wbrew swoim dotychczasowym
zachowaniom. A co gorsza, zdarzają się także sekwencje po prostu głupie. I to
nawet biorąc poprawkę na wspomnianą wcześniej pewną komiksowość całości. Na
szczęście moim zdaniem im dalej tym lepiej, a drugi sezon jest pod kątem
scenariusza zdecydowanie na wyższym poziomie. Wszystko, poza bodaj jedną
irytująco durną sceną, którą zaserwowano nam w samym finale, jest zdecydowanie
spójniejsze i lepiej prowadzone. Co na marginesie jest o tyle ciekawe, że przy
nim pracowało nie dwóch, a pięciu różnych scenarzystów.
Ale oprócz świetnego pomysłu na
świat przedstawiony to co najbardziej przypadło mi do gustu to bohaterowie. Galeria
postaci jakie twórcy wykreowali byłaby w stanie zaludnić kilka innych seriali. Mało
tego „Banshee” to serial w którym fascynujące potrafią być nawet postacie drugo
i trzecioplanowe. Każda z nich jest indywidualnie nakreślona, fajnie zagrana i
ma za sobą ciekawą historię. Nie będę się starał opisać wszystkich, ale
przedstawię Wam kilku moich ulubieńców. Jak Kai Proctor, czyli były Amisz i
lokalny gangster, który nosi się jak zwykły biznesman. Nie dajcie się jednak zwieźć.
To gość, który nie boi się ubrudzić sobie rąk (co widać choćby w kapitalnej
scenie z końcówki pierwszego sezonu kiedy mamy okazję go zobaczyć z AK-47). I
choć on potrafi przykuć uwagę, to równie fascynującą postacią jest choćby jego
tajemniczy przyboczny Clay Burton. Noszący się również w garniturze, z muszką i
w okularach w rogowych oprawkach. Wygląda jak kujon z lat pięćdziesiątych.
Wypowiada w całym serialu zaledwie kilka zdań, a w moim odczuciu potrafi zawładnąć
ekranem w każdej scenie w której się pojawia. Ale najfajniejszą postacią jest
Job. Kumpel Bezimiennego ze starych czasów. Wybitny haker (to on/ona stworzyła
podkładkę pod „nowego” Lucasa Hooda) i transwestyta. Możecie wierzyć lub nie,
ale Job kradnie każdą scenę w której się pojawia. Postać jest kapitalnie zagrana,
a jeszcze lepiej napisana. Job to mistrzyni ciętej riposty o niewyparzonej
gębie, więc niemal każdy dialog z jej udziałem to prawdziwa uczta.
Dziwić może brak pośród mych ulubieńców
głównego bohatera, czyli Bezimiennego znanego później jako Lucas Hood. Cóż w
mojej ocenie to kolejna postać fajnie zagrana, ale nie wybija się tak bardzo
jak wcześniej wymieniona trójka. Niemniej, bardzo spodobał mi się sam motyw
jego tajemniczej tożsamości i to jak scenarzyści konsekwentnie się nim bawią. Widać
to bardzo mocno choćby w kliku miejscach w drugim sezonie, gdzie powinniśmy w
końcu dowiedzieć się kim on w zasadzie jest ale twórcom udaje się tą kwestię
przemilczeć. Oczywiście jeżeli macie skojarzenia z westernem to w moim odczuciu
znów są to skojarzenia słuszne. Scenarzyści ewidentnie się bawią westernową
konwencją „tajemniczego mściciela” pojawiającego się w miasteczku i burzącego
zastane status quo. A to, że nasz szeryf nie ma wcale kryształowo czystych
intencji tylko dodaje całości smaczku.
Zanim przejdę do podsumowania
chciałbym jeszcze krótko wspomnieć o różnicach pomiędzy pierwszym, a drugim
sezonem. Sprawa jest prosta. Wszystko w drugim sezonie jest lepsze i w mojej
ocenie dopiero od drugiego sezonu „Banshee” wskoczyło na właściwe tory. Fabuła
jest ciekawsza i lepiej prowadzona, a postacie wchodzą w coraz bardziej
interesujące relacje. Nawet strona stricte techniczna wypada zdecydowanie
lepiej. W drugim sezonie mamy znakomite, bardzo plastyczne zdjęcia, ciekawiej
nakręcone sceny walk i sekwencje akcji. I co bardzo istotne udało się twórcom
osiągnąć moim zdaniem całkiem dobry balans pomiędzy ilością pokazywanego seksu
i przemocy. Na początku to była jedna z rzeczy, które niemal odrzuciły nas od
dalszego oglądania. Ilość niczym nieuzasadnionej nagości prezentowanej w konwencji
soft-porno było porażająca. Podobnie jak duże ilości przestylizowanej przemocy.
Pisałem kiedyś (tu), że takie podejście w serialach mi nie przeszkadza jeżeli ma
sens i jest ciekawie wykorzystane. Tutaj momentami wypadało to karykaturalnie.
Jak widzicie „Banshee” to serial
przedziwny i budzący mieszane odczucia. Z jednej strony fantastycznie
wykreowany świat i zaludniające go postacie, z drugiej strony tendencje do
epatowania seksem i przemocą zamiast ciekawych rozwiązań fabularnych. Pierwszy
sezon w okolicach czwartego odcinka prawie nas od siebie odrzucił i tylko
bohaterowie spowodowali, że zdecydowaliśmy się dotrwać. Z perspektywy czasu
sądzę, że było warto. „Banshee” na początku było serialem przyzwoitym, ale z
niewykorzystanym potencjałem. Teraz rozwinęło się w naprawdę sprawne kino
sensacyjne, utrzymane w tej specyficznej westernowo-komiksowej oprawie. Jeżeli brakuje Wam
tego rodzaju serialu (a produkcji sensacyjnych jest teraz mam wrażenie jak na
lekarstwo) na pewno warto spróbować. A jeżeli odrzuci Was pierwszy sezon to
śmiem nawet postawić tezę, że nie zrażeni sprawdźcie jeszcze drugi. Stracicie
trochę kontekstów, ale w moim odczuciu nic kluczowego. A nowa odsłona „Banshee”
to udane kino z gatunku „guilty pleasure”. Bardzo czekam czym zaskoczą nas
twórcy w kolejnym sezonie. Ale o tym przekonamy się dopiero za rok.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz