Najsłynniejszy agent jej
Królewskiej Mości kończy właśnie 50 lat i wciąż daleko mu do emerytury. W
ramach hucznych obchodów okrągłej rocznicy już za parę dni będziemy mogli (mam nadzieję) delektować się nowym filmem z
serii, Bondem nr 23 czyli „Skyfall”. Ale dziś nie o nadchodzącej premierze. Jeżeli
czytaliście opis mojej skromnej osoby to możecie się domyślać, że jestem wielkim fanem serii
o Agencie 007. Uznałem więc, że rocznica to dobry moment aby podzielić się z
Wami tym co moim zdaniem najlepsze w cyklu. Wybrałem 5 filmów, ułożonych
chronologicznie, choć zawężenie do takiej liczby i tak nastręczyło mi problemów
(to pewnie dlatego, że w serii nie ma słabych filmów). W ogóle pominę ostatnie
filmy z Danielem Craigiem. Jego zwolenników uspokajam, nie dlatego, że uważam
jak wielu ortodoksyjnych fanów, że to słabe filmy. Na nie po prostu przyjdzie
pora przy recenzji nowego filmu. Zatem zaczynajmy.
„Pozdrowienia z Rosji” (1963) –
druga odsłona serii i drugi raz w rolę Agenta 007 wciela się Sean Connery. Moim
zdaniem to jeden z tych filmów, które wniosły ogromnie dużo do całego cyklu. To
tutaj po raz pierwszy pojawia Q grany przez niezapomnianego Desmonda Llewelyna.
To tutaj po raz pierwszy pojawia się organizacja SPECTRE dowodzona przez Ernsta
Blofelda. Także tu po raz pierwszy mamy okazję zobaczyć jak geniusz zbrodni
głaszcze swego białego kota…
Mimo wyraźnie podszytej
zimnowojennym klimatem fabuły „Pozdrowienia z Rosji” nadal wypadają nieźle od
strony fabularnej. Intryga jest ciekawa, wątki nieźle poprowadzone, no i mamy
oczywiście pamiętną bójkę w Orient Expressie. Moje zastrzeżenie budzą jedynie postacie
kobiece. Próżno to szukać tak ikonicznej roli jak Ursuli Andress, ale z drugiej
strony w początkach serii kobiety często były jedynie dodatkiem dla Jamesa
Bonda.
„Tylko dla Twoich oczu” (1981) –
film nr 12 i 5 odcinek w którym w rolę Bonda wcielił się Roger Moore. To jeden
z pierwszych filmów, w których kobieta staje się równorzędną partnerką dla
Agenta 007. Melina Havelock świetnie zagrana przez Carole Bouquet to moim
zdaniem jedna z ciekawszych postaci kobiecych w serii (a do tego posługuje się
słynną kuszą!). To także bodaj najlepszy film z Roger Moorem. Idealnie wyważony
pomiędzy lekkością i humorem (świetne sekwencje z Bibi Dahl, która to dama śniła mi się po
seansie po nocach…), a wciągającą intrygą, która nieźle znosi próbę czasu. Ja
bardzo lubię pościg na śniegu oraz świetny finał w Grecji na Meteorach. Dla
zbieraczy ciekawostek film zasłynął tym, że w finale general Gogol podlatuje
polskim śmigłowcem no i bodaj po raz pierwszy James Bond poniekąd „tylko” remisuje
z KGB.
„Licencja na zabijanie”(1989) –
Bond nr 16 i 2 drugi film z Timothy Daltonem w roli głównej. Ci którzy przy
okazji „Cassino Royale” powtarzali do znudzenia, że to pierwsza próba
urealnienia cyklu i odarcia go ze zbędnych gadżetów chyba nigdy nie widzieli
jednego z moich ulubionych filmów. Oba Bondy z Daltonem stawiały na fabułę i
poważniejsze podejście do tematu, ale „Licencja na zabijanie” w przeciwieństwie
do wcześniejszego „W obliczu śmierci” to nie historia szpiegowska, ale typowe
kino zemsty. Bond działa tutaj wyraźnie wbrew zwierzchnikom i stawia pod
znakiem zapytania swoją karierę aby dokonać zemsty na oprawcach przyjaciół.
Historia wydaje się być typowo sensacyjna (koncentruje się na wątku karteli
narkotykowych) ale jest wprost naładowana sekwencjami, które do dziś robią
wrażenie, jak chociażby absolutnie kultowy finał z ciężarówkami z benzyną. No i
należy pamiętać o kolejnej świetnej roli kobiecej – Pam Bouvier (Carey Lowell)
i roli Q, który wspiera Bonda nawet w ramach prywatnych działań. Powiem krótko –
po prostu rewelacja.
„Goldeneye” (1995) – film nr 17 i
debiut Pierce Brosnana to także pierwszy Bond jakiego widziałem w kinie. Bond
ewidentnie odświeżony i zmieniony w stosunku do poprzedników. I to jak
odświeżony. Dla mnie to absolutny top całego cyklu. Fabuła bardzo umiejętnie
łączy wątki polityczne (rozgrywki w Rosji po upadku KGB) z wątkami
sensacyjnymi. Cały film to idealny mix akcji i pamiętnych scen (genialna
sekwencja otwierająca (nakręcona z udziałem
kaskaderów!), rewelacyjny pościg czołgiem po ulicach Petersburga czy świetny
finał w kubańskiej dżungli) z błyskotliwym humorem, świetnymi dialogami i
doskonale rozpisanymi postaciami. Czarne charaktery to ścisła czołówka
Bondowskich łotrów (rewelacyjny Sean Bean!), a do tego mamy bodaj najrówniejszy
i najlepszy duet kobiecy. Genialna Fameke Janssen i jej vis a vis - Izabella
Scorupco wypadają znakomicie. Wisienką na tym pysznym torcie jest muzyka.
Począwszy od jednej z najlepszych piosenek w cyklu zaśpiewanej przez samą Tinę
Turner, a skończywszy na ścieżce dźwiękowej nagranej przez Erica Serra oraz
duet Bono i The Edge. „Goldeneye” to kino rozrywkowe najwyższej próby.
„Świat to za mało” (1999) – Bond nr
19. Ortodoksyjni fani mogą się oburzyć, na obecność dwóch filmów z Brosnanem.
Cóż, ja po prostu właśnie ten fragment cyklu lubię najbardziej. A „Świat to za
mało” to przede wszystkim rewelacyjna historia, bardzo umiejętnie rozpisana na
wszystkie postacie dramatu i okraszona świetnymi dialogami. Ten film to także
kolejne zmiany. M grana przez Judi Dench wychodzi z za biurka i stają się
pełnoprawnym bohaterem, a po raz ostatni dane jest nam oglądać nieodżałowanego
Desmonda Llelewyna jako Q. Film ma także trochę wolniejsze tempo od
poprzedników, ale daje to tylko większe pole do popisu aktorom. A jeżeli chodzi
o konstrukcję postaci to scenarzyści znów się popisali. Szczególnie tworząc
kolejny niezapomniany duet kobiecy Elektrę King (Sophie Marceau) oraz doktor Christmas
Jones (Denise Richards). Kolejne duże brawa.
Premiera „Skyfall” już za kilka dni.
Dla zaostrzenia apetytu sięgnijcie po klasyczne odsłony serii. Wspomniałem już
wcześniej i jeszcze raz podkreślam - w cyklu o Agencie 007 nie ma słabych
filmów (tak, widziałem „Moonrakera”, pewnie nawet z 5 razy). Jak dla mnie to
po prostu kino ponadczasowe i kwintesencja kina rozrywkowego w najlepszym wydaniu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz