wtorek, 23 października 2012

James Bond - to co najlepsze




Najsłynniejszy agent jej Królewskiej Mości kończy właśnie 50 lat i wciąż daleko mu do emerytury. W ramach hucznych obchodów okrągłej rocznicy już za parę dni będziemy mogli (mam nadzieję) delektować się nowym filmem z serii, Bondem nr 23 czyli „Skyfall”. Ale dziś nie o nadchodzącej premierze. Jeżeli czytaliście opis mojej skromnej osoby to możecie się domyślać, że jestem wielkim fanem serii o Agencie 007. Uznałem więc, że rocznica to dobry moment aby podzielić się z Wami tym co moim zdaniem najlepsze w cyklu. Wybrałem 5 filmów, ułożonych chronologicznie, choć zawężenie do takiej liczby i tak nastręczyło mi problemów (to pewnie dlatego, że w serii nie ma słabych filmów). W ogóle pominę ostatnie filmy z Danielem Craigiem. Jego zwolenników uspokajam, nie dlatego, że uważam jak wielu ortodoksyjnych fanów, że to słabe filmy. Na nie po prostu przyjdzie pora przy recenzji nowego filmu. Zatem zaczynajmy.


„Pozdrowienia z Rosji” (1963) – druga odsłona serii i drugi raz w rolę Agenta 007 wciela się Sean Connery. Moim zdaniem to jeden z tych filmów, które wniosły ogromnie dużo do całego cyklu. To tutaj po raz pierwszy pojawia Q grany przez niezapomnianego Desmonda Llewelyna. To tutaj po raz pierwszy pojawia się organizacja SPECTRE dowodzona przez Ernsta Blofelda. Także tu po raz pierwszy mamy okazję zobaczyć jak geniusz zbrodni głaszcze swego białego kota…

Mimo wyraźnie podszytej zimnowojennym klimatem fabuły „Pozdrowienia z Rosji” nadal wypadają nieźle od strony fabularnej. Intryga jest ciekawa, wątki nieźle poprowadzone, no i mamy oczywiście pamiętną bójkę w Orient Expressie. Moje zastrzeżenie budzą jedynie postacie kobiece. Próżno to szukać tak ikonicznej roli jak Ursuli Andress, ale z drugiej strony w początkach serii kobiety często były jedynie dodatkiem dla Jamesa Bonda.

 
„Tylko dla Twoich oczu” (1981) – film nr 12 i 5 odcinek w którym w rolę Bonda wcielił się Roger Moore. To jeden z pierwszych filmów, w których kobieta staje się równorzędną partnerką dla Agenta 007. Melina Havelock świetnie zagrana przez Carole Bouquet to moim zdaniem jedna z ciekawszych postaci kobiecych w serii (a do tego posługuje się słynną kuszą!). To także bodaj najlepszy film z Roger Moorem. Idealnie wyważony pomiędzy lekkością i humorem (świetne sekwencje z Bibi Dahl, która to dama śniła mi się po seansie po nocach…), a wciągającą intrygą, która nieźle znosi próbę czasu. Ja bardzo lubię pościg na śniegu oraz świetny finał w Grecji na Meteorach. Dla zbieraczy ciekawostek film zasłynął tym, że w finale general Gogol podlatuje polskim śmigłowcem no i bodaj po raz pierwszy James Bond poniekąd „tylko” remisuje z KGB.
   
 
„Licencja na zabijanie”(1989) – Bond nr 16 i 2 drugi film z Timothy Daltonem w roli głównej. Ci którzy przy okazji „Cassino Royale” powtarzali do znudzenia, że to pierwsza próba urealnienia cyklu i odarcia go ze zbędnych gadżetów chyba nigdy nie widzieli jednego z moich ulubionych filmów. Oba Bondy z Daltonem stawiały na fabułę i poważniejsze podejście do tematu, ale „Licencja na zabijanie” w przeciwieństwie do wcześniejszego „W obliczu śmierci” to nie historia szpiegowska, ale typowe kino zemsty. Bond działa tutaj wyraźnie wbrew zwierzchnikom i stawia pod znakiem zapytania swoją karierę aby dokonać zemsty na oprawcach przyjaciół. Historia wydaje się być typowo sensacyjna (koncentruje się na wątku karteli narkotykowych) ale jest wprost naładowana sekwencjami, które do dziś robią wrażenie, jak chociażby absolutnie kultowy finał z ciężarówkami z benzyną. No i należy pamiętać o kolejnej świetnej roli kobiecej – Pam Bouvier (Carey Lowell) i roli Q, który wspiera Bonda nawet w ramach prywatnych działań. Powiem krótko – po prostu rewelacja.

„Goldeneye” (1995) – film nr 17 i debiut Pierce Brosnana to także pierwszy Bond jakiego widziałem w kinie. Bond ewidentnie odświeżony i zmieniony w stosunku do poprzedników. I to jak odświeżony. Dla mnie to absolutny top całego cyklu. Fabuła bardzo umiejętnie łączy wątki polityczne (rozgrywki w Rosji po upadku KGB) z wątkami sensacyjnymi. Cały film to idealny mix akcji i pamiętnych scen (genialna sekwencja otwierająca  (nakręcona z udziałem kaskaderów!), rewelacyjny pościg czołgiem po ulicach Petersburga czy świetny finał w kubańskiej dżungli) z błyskotliwym humorem, świetnymi dialogami i doskonale rozpisanymi postaciami. Czarne charaktery to ścisła czołówka Bondowskich łotrów (rewelacyjny Sean Bean!), a do tego mamy bodaj najrówniejszy i najlepszy duet kobiecy. Genialna Fameke Janssen i jej vis a vis - Izabella Scorupco wypadają znakomicie. Wisienką na tym pysznym torcie jest muzyka. Począwszy od jednej z najlepszych piosenek w cyklu zaśpiewanej przez samą Tinę Turner, a skończywszy na ścieżce dźwiękowej nagranej przez Erica Serra oraz duet Bono i The Edge. „Goldeneye” to kino rozrywkowe najwyższej próby.

 
„Świat to za mało” (1999) – Bond nr 19. Ortodoksyjni fani mogą się oburzyć, na obecność dwóch filmów z Brosnanem. Cóż, ja po prostu właśnie ten fragment cyklu lubię najbardziej. A „Świat to za mało” to przede wszystkim rewelacyjna historia, bardzo umiejętnie rozpisana na wszystkie postacie dramatu i okraszona świetnymi dialogami. Ten film to także kolejne zmiany. M grana przez Judi Dench wychodzi z za biurka i stają się pełnoprawnym bohaterem, a po raz ostatni dane jest nam oglądać nieodżałowanego Desmonda Llelewyna jako Q. Film ma także trochę wolniejsze tempo od poprzedników, ale daje to tylko większe pole do popisu aktorom. A jeżeli chodzi o konstrukcję postaci to scenarzyści znów się popisali. Szczególnie tworząc kolejny niezapomniany duet kobiecy Elektrę King (Sophie Marceau) oraz doktor Christmas Jones (Denise Richards). Kolejne duże brawa.

Premiera „Skyfall” już za kilka dni. Dla zaostrzenia apetytu sięgnijcie po klasyczne odsłony serii. Wspomniałem już wcześniej i jeszcze raz podkreślam - w cyklu o Agencie 007 nie ma słabych filmów (tak, widziałem „Moonrakera”, pewnie nawet z 5 razy). Jak dla mnie to po prostu kino ponadczasowe i kwintesencja kina rozrywkowego w najlepszym wydaniu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz