środa, 17 grudnia 2014

Seanse nadobowiązkowe - horror



Zwierz popkulturalny zaproponował zabawę – stworzyć listę dziesięciu filmów, które należy pokazać osobie, którą chcielibyśmy wprowadzić w świat filmu. Pomysł prosty, ale ciekawy bo dający szerokie pole do popisu. Przyznam się też, że mam słabość do takich wyliczanek. Nawet jeżeli sam nie biorę udziału w łańcuszku, to  lubię czytać co różni ludzie polecają (i dlaczego). Tym bardziej, że można w ten sposób trafić na naprawdę fantastyczne rzeczy. Czasem jednak pokusa stworzenia własnej listy okazuje się być zbyt silna, a mój mózg sam zaczyna tworzyć różne takowej warianty. Tak było właśnie tym razem. Ale, że gatunkiem szczególnie mi bliskim jest horror, postanowiłem, że wspólnym mianownikiem będzie właśnie groza. Niekoniecznie będą to filmy najlepsze (takie znajdziecie na setkach innych list), niekoniecznie nawet przeze mnie lubiane, ale wszystkie w mojej ocenie ważne.

 
„Szczęki”

Jestem wyznawcą teorii, że horror to jeden z najbardziej pierwotnych typów opowieści. Podejrzewam, że przerażające historie opowiadane „ku przestrodze” towarzyszyły ludzkości niemal od zarania dziejów. Nie ma co się dziwić, czasem wiedza o tym jak się zachować w starciu z naturą mogła przesądzić o życiu i śmierci. Teraz żyjemy w czasach kiedy zwierzęta i rośliny, co raz rzadziej stanowią realne zagrożenie. Ale twórcy grozy świetnie zdają sobie sprawę z tego, że jakkolwiek nieraz irracjonalny byłby taki lęk, ludzie bardzo często nadal reagują wręcz panicznie na tak niewinne zwierzęta jak pająki, ptaki, czy węże. Cóż, każdy ma jakąś słabość (moją są szczury). Tak naprawdę zastanówcie się więc jakie zwierzę (lub roślina) wywołuje wasz podskórny niepokój i film o nim możecie w tym miejscu wstawić (a niemal pewne, że takowy istnieje – wiem co mówię, były przecież filmy o zabójczych ryjówkach, czy owcach). 

Ja wybrałem jednak jeden z pierwszych filmów Spielberga. Akcję osadzono w słonecznym kurorcie, wakacyjną beztroskę zderzono z narastającym poczuciem zagrożenia, a całość umocniła (a czasem wręcz się zastanawiam czy nie stworzyła) mit rekina – ludojada. Mimo, że kiedy jako dziesięciolatek zasiadałem do pierwszego seansu wiedziałem, że rekiny nie zjadają ludzi, to po 30 minutach na sam widok płetwy grzbietowej miałem gęsią skórkę. Perfekcyjnie rozegrano i wykorzystano tu pierwotne lęki, a sam finał, jako starcie człowieka z nieposkromioną naturą, nadal potrafi zrobić wrażenie. I to mimo blisko czterdziestu lat jakie film na karku.

 
"Psychoza"


To nie jest mój ulubiony film Hitchocka (osobiście z jego klasyków preferuję „Ptaki”), ale „Psychozę” znać po prostu trzeba. Slasher, czyli horror o seryjnym mordercy, to podgatunek liczący aktualnie setki tytułów. Mimo, że jego największe triumfy miały przyjść blisko dwadzieścia lat później, wraz z pojawieniem się Mike'a Myersa w „Halloween” to właśnie „Psychoza” jest przez wielu uważana za protoplastę gatunku. A co ciekawe, pod pewnymi względami film Hitchocka potrafi być bardziej zaskakujący niż późniejsi naśladowcy (wystarczy przypomnieć dość szokujące rozwiązanie z szybkim uśmierceniem „głównej postaci”). Stanowi jednak przede wszystkim świetny przykład przemyślanej sztuki filmowej. Hitchock postawił świadomie na film czarno-biały i dzięki umiejętnemu wykorzystaniu konwencji, bardzo dobrze udało mu się wykreować ten niepowtarzalny klimat „Psychozy”.  Ale nawet jeżeli całość wyda się Wam niedzisiejsza, to trzeba chylić czoło przed rewelacyjnie zmontowaną (50 cięć!), a przez to nadal budzącą grozę, sceną morderstwa pod prysznicem, która na stałe zapisała się w historii kina.

  
„Dziwolągi” 

Zadziwiające jak szybko z twórcy, któremu po ogromnym sukcesie „Draculi’ z Belą Lugosim wieszczono dużą karierę, Tod Browning popadł w zupełne zapomnienie. Wszystko przez „Dziwolągi”, które zostały okrzyknięte filmem zbyt szokującym aby go publicznie prezentować i które w atmosferze skandalu okazały się finansową klapą. Oryginalna wersja filmu niestety zaginęła, ale nawet ta mocno okrojona wersja robi piorunujące wrażenie. Browning wykorzystał swoje doświadczenie z podróży z trupą cyrkową i wykreował unikalny portret typowego amerykańskiego cyrku „osobliwości”, w którym atrakcję stanowili ludzie z różnego rodzaju deformacjami i schorzeniami. Ale przecież, takie przybytki były w tamtych czasach czymś normalnym.  Zapytacie więc, co tak zaszokowało widownię i krytyków, że w niektórych krajach film został zakazany na ponad 30 lat? W moim odczuciu spowodowała to fabuła. Opowieść utkana jest z bardzo pierwotnych motywów (miłość – zazdrość - zemsta), ale sposób jej poprowadzenia i przede wszystkim finał nadal skutecznie wybijają widza z jego strefy komfortu.

Kariera Browninga się załamała, a film na wiele lat popadł w zapomnienie. Należne mu miejsce przywrócono mu w latach 70-tych i 80-tych, kiedy stał się jedną z atrakcji sławetnych „seansów o północy”. I jeżeli jeszcze Was nie przekonałem, że „Dziwolągi” poznać warto, to weźcie pod uwagę, że obraz tak specyficznej trupy cyrkowej wykreowany przez Browninga był i nadal jest inspiracją dla wielu twórców. I to nie trzeba szukać daleko wstecz, bo bardzo silne nawiązania widać choćby w ostatnim sezonie „American Horror Story”. 

 
„Omen”

Jestem wielkim fanem horroru religijnego i okultystycznego. Coś ten konkretny podgatunek w sobie ma co na mnie wyjątkowo silnie działa. Nie inaczej jest z filmem „Omen”, który po pierwszym seansie (a wiedźcie, że nie byłem wtedy już dzieciakiem) zapewnił mi bezsenną noc. Opowieść o przyjściu Antychrysta to obecnie absolutny klasyk, ale ja polecam go każdemu przede wszystkim jako świetny przykład na absolutnie mistrzowskie wykorzystanie muzyki w filmie. Jerry Goldsmith, twórca muzyki do tak kultowych filmów jak „Planeta małp”, czy „Obcy” tutaj przeszedł samego siebie. Doceniła to z resztą Akademia, przyznając mu za ścieżkę dźwiękową do filmu Oscara. Co jest w tym soundtracku tak genialnego? Udało się Goldsmithowi uzyskać równowagę pomiędzy spokojnymi i bardziej stonowanymi sekwencjami filmu ilustrowanymi bardziej liryczną muzyką, a podkreślającą i uwypuklającą sceny grozy muzyką chóralną. Goldsmith poprzez chór i (łamaną łacinę), które brzmią jak obrazoburcza karykatura chórów kościelnych uzyskał niesamowity efekt. Ja nadal nie jestem w stanie słuchać choćby takiego „Ave Satani” bez ciarek na plecach.

 
„Coś”

John Carpenter wykonał tutaj już od pierwszych scen niesamowitą robotę. Uwielbiam otwierającą ten film sekwencję pogoni za psem, która od razu skutecznie zasiewa ziarno niepokoju. Niepokoju, który systematycznie narasta. Nie może być inaczej, w końcu mamy do czynienia z Obcym, który może przybrać dowolną formę organiczną. A czy może być coś bardziej przerażającego, jeżeli na stacji polarnej, która sama w sobie, z racji na swą specyfikę jest miejscem mocno izolowanym, nagle nie możemy zaufać nikomu? Kiedy zagrożenie może przyjść ze strony najbliższego przyjaciela? 

Mógłbym o tym filmie opowiadać długo, bo nigdy nie kryłem, że to jeden z moich ulubionych horrorów wszech czasów, ale to na co chciałbym Wam moi mili zwrócić uwagę to efekty specjalne. Mamy tu do czynienia z horrorem cielesnym, momentami bardzo dosłownym i krwawym. A pracujący przy efektach specjalnych Rob Bottin, dzięki zastosowaniu całego szeregu praktycznych efektów (marionetki, modele, animacja poklatkowa) osiągnął absolutnie niesamowite rezultaty, które (przynajmniej na mnie) działają do dziś. A parę scen (jak choćby słynna scena defibrylacji) weszło na stałe do historii kina grozy.


„Krzyk”

Wes Craven, to reżyser, którego fanom kina grozy przedstawiać nie trzeba. Jeden z młodych gniewnych, którzy szturmem zmienili oblicze horroru w latach 70-tych. Twórca niedocenionego (a przeze mnie bardzo lubianego) klasyka o Voo Doo „Wąż i Tęcza”. Ojciec Freddy Krugera, który „Koszmarem z Ulicy Wiązów” ugruntował pozycję slashera. Jednak przede wszystkim to twórca kochający kino. Widać to już było kiedy zaserwował nam wielopoziomową zabawę w „Nowym Koszmarze Wesa Cravena”, ale dał temu najwyraźniejszy upust w serii „Krzyk”. Serii, która wykreowała jedną z najbardziej charakterystycznych postaci morderców w historii (Ghostface’a) i która stanowi fantastyczną zabawę z konwencją slashera. Z racji na ilość nawiązań do innych filmów grozy i prób rozgrywania na nowo pewnych utartych schematów, zastanawiałem się mocno czy to dobry wybór dla laika. Uznałem jednak, że tak. „Krzyk” (w zasadzie cała seria) to świetny przykład jak z miłości do kina grozy może powstać film, który redefiniuje gatunek, bawi się konwencją, ale udaje mu się zachować równowagę pomiędzy humorem i horrorem. Fani kina grozy powinni bawić się wyśmienicie wyłapując wszelkie smaczki. Dla kogoś kto chciałby spróbować czegoś z gatunku tym bardziej warto. W końcu dzięki Randiemu dowie się jak przeżyć w horrorze.

 
„Paranormal activity”

Niektórzy wiedzą, innym zdradzę wstydliwą prawdę. Nie lubię found footage. Co zatem robi w zestawieniu „Paranormal activity”? Po prostu można tego podgatunku nie lubić, ale należy docenić jego wkład we współczesne kino.  Bo mało kto przypuszczał kiedy na ekrany kin wchodził „Blair Witch Project” reklamowany hasłami o „odnalezionych autentycznych nagraniach”, jak wielki wpływ będzie miał ten film na cały gatunek. A wpływ miał ogromny. Twórcy poczuli, że za niewielkie pieniądze, przy wykorzystaniu mało znanych lub początkujących aktorów i kręceniu z ręki można zrobić film, który osiągnie duży sukces. Sukces wynikający z faktu, że sprzedaje się widzom poczucie autentyczności, a to w filmie grozy doskonale potęguje poczucie zagrożenia i lęku. 

Dlaczego zatem nie „Blair Witch Project”? Ten film się fatalnie zestarzał. Bez otoczki marketingowej, która towarzyszyła premierze to już po prostu nie to samo. A „Paranormal activity” mimo, że obnaża moje problemy z tym podgatunkiem (by wymienić choćby nudę wynikającą z nadmiaru ekspozycji, czy nadużywanie chaotycznego montażu, który ma często zamaskować brak budżetu i pomysłów), potrafi momentami przyprawić o ciarki na plecach. I udaje mu się to najlepiej kiedy stawia na minimalizm i autentyczność. Jak w kapitalnych, nocnych ujęciach z kamer ustawionych w sypialni.

 
„The Ring”

Znów film za którym nie przepadam. Tym razem nie wynika to jednak z faktu, że nie pasuje mi podgatunek horroru. Wprost przeciwnie – opowieści o duchach (bo jednak na bardzo bazowym poziomie to jest właśnie taka historia) wyjątkowo mocno na mnie działają. Niestety z jakichś względów (podejrzewam, że różnic kulturowych) mam często problem z azjatyckim kinem grozy. Nie inaczej jest z „Kręgiem”. Mało tego, powiem coś co dla wielu będzie herezją, ale uważam, że amerykański remake jest filmem lepszym. Mocniejszym i bardziej przerażającym. Ale nie zmienia to faktu, że „The Ring” znać warto, bo jest on jedną z podstawowych przyczyn dla których w ostatnich latach mieliśmy taki wysyp azjatyckiego kina grozy (i ich remakeów). A kino z tego worka stara się jednak straszyć w nieco odmienny i mniej typowy z naszego punktu widzenia sposób. 

 
„W paszczy szaleństwa”

Drugi film Johna Carpentera w zestawieniu i znów jeden z moich absolutnie ukochanych. Boleję nad tym, że tak wyśmienite kino nie cieszy się należytą sławą. A, że zasługuje na taką nie mam najmniejszych wątpliwości. „W paszczy szaleństwa” to kapitalny przykład horroru działającego na dwóch poziomach. Od początku udało się twórcom wykreować nieco oniryczny, niepokojący klimat, a atmosfera paranoi i narastającego szaleństwa stopniowo się nasila, powodując że nie wiemy co się za chwilę wydarzy. I tak do finału, który stawia pod znakiem zapytania wszystko co wcześniej widzieliśmy, nie będąc jednak jedynie tanią zagrywką. Ale mamy tu także drugi poziom, gdzie możemy z przyjemnością bawić się w wyszukiwanie nawiązań i smaczków skierowanych do fanów grozy. Doskonała, a w gruncie rzeczy mało znana produkcja.

 
„Teksańska Masakra Piłą Mechaniczną”

Klasyk i prekursor kina gore jaki wyszedł spod ręki Tobe Hoopera kończy w tym roku 40 lat. I to niezmiennie jeden z moich ulubionych horrorów i przykład, że nawet mikroskopijny budżet może wystarczyć jeżeli ma się dobry pomył. Ten film nie bierze jeńców i od pierwszych scen skutecznie budzi niepokój. Co dla wielu, którzy po niego sięgną będzie zaskakujące, to fakt, że ten film jest zadziwiająco mało krwawy jak na dzieło, którego legalna dystrybucja była zakazana w Wielkiej Brytanii do lat 90tych. To co powoduje, że jest on tak nieprzyjemny w odbiorze to atmosfera jaką się udało na planie stworzyć.  Od samego początku niemalże czuć chory wręcz upał jaki towarzyszy protagonistom w ich podróży. Drobnymi scenami budowana jest gęsta atmosfera degeneracji i szaleństwa, która z każdą kolejną sceną się potęguje. A kiedy trafiamy pod dach jednej z ikon kina grozy, czyli Leatherface’a rozpoczyna się jazda bez trzymanki. 

Dodatkowo na uwagę zasługują dwie kwestie. Po pierwsze postać Leatherface’a oparto na prawdziwej historii Eda Geina, psychopaty, którego proces zakończył się w 1968 roku skazaniem na dożywotni pobyt w zakładzie psychiatrycznym. Geinowi udowodniono tylko dwa morderstwa, jednak w trakcie przeszukania jego farmy wyszło na jaw, że zajmował się bezczeszczeniem grobów i zwłok na masową skalę. Z ludzkich skór i kości robił meble czy lampy (co skrzętnie wykorzystano w filmie). A na jaw wyszły też akty kanibalizmu jakich się (ponoć) dopuścił. Po drugie, choć to może niewiarygodne, „Teksańska masakra piłą mechaniczną” stanowi ciekawe odbicie społecznych i politycznych problemów oraz lęków ówczesnej Ameryki (jak choćby kryzysu paliwowego, do którego Hooper w filmie bezpośrednio nawiązuje). Film niemalże kompletny.

I to tyle. Jak wspomniałem to nie jest lista najlepszych horrorów jakie widziałem. Mam też świadomość, że wielu pozycji zabrakło  (cały czas mocno ze sobą walczyłem, czy nie powinny na listę trafić horrory z wytwórni Hammer, albo cormanowskie ekranizacje Poego). Ale mam nadzieję, że udało mi się Was zainteresować i znajdziecie na liście coś dla siebie.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz