poniedziałek, 25 listopada 2013

Seria "Ginger snaps"



Droga, która przywiodła mnie ostatecznie do zapoznania się z serią „Ginger snaps” (jako, że uważam polskie tłumaczenie czyli „Zdjęcie Ginger” za idiotyczne będę się posługiwał tytułem oryginalnym) była zaiste przedziwna. Bodaj w 2005 roku w trakcie wyjazdu służbowego na Ukrainę, trafiłem w nocy w lokalnej telewizji na horror o wilkołakach. Był to „Ginger Snaps Back: The Beginning”. Obejrzałem (co było o tyle zabawne, że rosyjskiego nie znam wcale) i przypadł mi niezmiernie do gustu. Po powrocie poszperałem i okazało się, że to trzecia odsłona serii i od tamtej pory wielokrotnie próbowałem zapoznać się z całością. Nigdy mi się ta sztuka nie udała. Do teraz. A wszystko dzięki Myszy znanej bloga Myszamovie oraz podcastu Myszmasz, która przypomniała mi o „Ginger snaps” przy okazji swego wpisu o ulubionych halloweenowych filmach. Postanowiłem w końcu nie czekać aż znów zapomnę i zabrać się od razu do dzieła. I była to świetna decyzja, bo po seansie przestałem się dziwić skąd taki kult tego niskobudżetowego i w gruncie rzeczy chyba dość zapomnianego cyklu.

 
„Ginger snaps” to kanadyjska produkcja, która choć ujrzała światło dzienne w 2000 roku, pod wieloma względami nosi jeszcze cechy charakterystyczne dla horrorów lat 90-tych. Akacja filmu przenosi nas do małej mieściny, gdzieś w Stanach Zjednoczonych. Miasto nie wyróżniałoby się pewnie niczym gdyby nie fala ataków na psy, jaka w ostatnim czasie je nawiedziła. W takich okolicznościach poznajemy siostry Brigitte i Ginger Fitzgerald. Outsiderki, zafascynowane śmiercią, co widać nie tylko w ich nieco gotyckim stylu ubierania, ale choćby w wizjach artystycznych jakie prezentują na zajęciach w szkole. Jako szkolne „dziwadła” popadają w konflikt z jedną z uczennic, a kiedy w ramach zemsty chcą ją nastraszyć porywając jej psa, Ginger zostaje zaatakowana przez niezidentyfikowane stworzenie. Uchodzi z życiem, ale to wydarzenie inicjuje ciąg zmian, których nie sposób zatrzymać.

Początek filmu ogląda się niczym standardowy film młodzieżowy rodem z USA, jednak dość szybko z tej z pozoru prostej opowieści twórcom udaje się stworzyć nie tylko naprawdę porządny horror, ale także solidny dramat. Jego twórcy, Karen Walton i John Fawcett (postacie głownie kojarzone z telewizją, o których warto wspomnieć choćby ze względu na fakt, że w ostatnim czasie powrócili ze świetnie przyjętym serialem „Orphan Black”), bardzo zmyślnie wykorzystali bowiem klasyczny motyw likantropii. Sam wątek wilkołaka jest tu oczywiście istotny, ale jeżeli ja miałbym powiedzieć co wydaje mi się najważniejsze, to chyba kwestia transformacji. Na pierwszym planie mamy oczywiście transformację Ginger w wilkołaka, co zostało bardzo ciekawie zestawione z jej wchodzeniem w dorosłość i walką z burzą hormonów. Ale równie ważna jest transformacja jaką przechodzi Brigette. Od zahukanej, szarej myszy, pozostającej w cieniu i pod silnym wpływem bardziej przebojowej Ginger do świadomej i zdeterminowanej młodej kobiety.  A i to nie wszystko, bo w tle mamy także nieźle nakreślony wątek Pani Fitzgerald, dla której sytuacja córek także staje się katalizatorem zmian. Nie chcę jednak za bardzo wchodzić w fabularne szczegóły, żeby nie zepsuć Wam zabawy, tym bardziej, że mimo pewnych klisz fabularnych myślę, że sposób poprowadzenia tej historii i sam jej finał naprawdę potrafią zaskoczyć.

Co więcej, ta bardzo fajna opowieść została wyjątkowo sprawnie zrealizowana. Mając niewielki budżet, ekipa postawiła na klasyczne efekty specjalne, które mimo upływu lat starzeją się naprawdę dobrze, a sam wygląd wilkołaków potrafi zrobić wrażenie. Do tego Emily Perkins oraz Katherine Isabelle jako siostry Fitzgerald są rewelacyjne (co potwierdzą także w kolejnych odsłonach), a i reszta aktorów nieźle wywiązuje się ze swoich ról. No i muzyka, idealnie dopełnia to co widzimy na ekranie. 


 
„Ginger snaps” doczekało się po czterech latach aż dwóch kontynuacji, ale dość nietypowych. Po obejrzeniu całości stwierdzam, że to podobny przypadek jak „Obcy”, czy „Mission Impossible”, czyli serie w których sequele bardzo silnie różnią się od siebie i opowiadają historie o innej wymowie. „Ginger snaps 2: Unleashed” kontynuuje wątki z pierwszego filmu, ale w mojej ocenie akcenty porozkładane są zupełnie inaczej. Tam na pierwszym miejscu mimo wszystko był dramat, tutaj skręcamy bardziej w stronę horroru. Tam motyw likantropii był wykorzystany w dużej mierze jako swoista metafora, tutaj twórcy chcą nas nastraszyć i dostarczyć nam porządnej rozrywki.

Odnoszę wrażenie, że przede wszystkim jest dużo mroczniej, za co odpowiadają moim zdaniem dwie kwestie. Główny wątek skupiony wokół walki Brigette, walki z czasem i pościgiem jaki próbuje ją dopaść, ale także tej toczonej wewnętrznie oraz umieszczenie akcji (znacznej części) filmu w ośrodku psychiatrycznym. Wszystkie elementy, które chwaliłem w poprzednim filmie, w „Ginger snaps 2” są równie udane, a nawet lepsze. Emily Perkins daje tutaj prawdziwy popis, spece od efektów specjalnych odwalili kawał porządnej roboty, a muzyka, która drażni cały czas nasze uszy buduje świetny, gęsty klimat. Ale to co mi w przypadku tego filmu najbardziej przypadło do gustu to finał tej opowieści. Mimo iż nie wszystkie jego elementy nie są idealne (niektóre tropy pozostają nazbyt czytelne) to i tak wypada on bardzo ciekawie, zaskakująco i stanowi pomysłowe i zgrabne zamknięcie wszystkich wątków. W horrorze, który jako gatunek często boryka się z problemem odpowiedniego spuentowania historii zawsze takie rzeczy należy docenić. 

 
Wspomniałem jednak o nietypowości serii nie bez powodu. Pierwsza i druga odsłona różnią się znaczenie, ale trzecia to już zupełnie niezależna historia. „Ginger Snaps Back: The Beginning” przenosi nas bowiem w realia XVII wiecznych Stanów Zjednoczonych. Obserwujemy położony w głuszy fort, w którym niewielka załoga złożona z wojskowych, traperów i Indian czeka na powrót swych kompanów mających dostarczyć uzupełnienie dla szybko kurczących się zapasów. W takich okolicznościach pojawiają się w forcie siostry Fitzgerald. Jednak ku ich zaskoczeniu nie zostają powitane z otwartymi ramionami, ale otwartą niechęcią i wrogością. Uzasadnioną po części tym, że fort stał się w zasadzie oblężoną twierdzą atakowaną przez wilkołaki.

Historia opowiedziana jest w konwencji mrocznej legendy, a całość swym klimatem przypomina mi świetnych „Drapieżców” z Guy’em Pearcem (jeżeli nie widzieliście koniecznie się zainteresujcie). Moim zdaniem ta radykalna zmiana stylistyki sprawdziła się bardzo dobrze. Do strony realizacyjnej absolutnie nie można mieć zastrzeżeń, bo jak w przypadku wcześniejszych odsłon cała oprawa audiowizualna stoi na wysokim poziomie. Jedyne do czego mam delikatne zastrzeżenia to niektóre kreacje aktorskie, które wydają mi się nieco nazbyt przeszarżowane. Ale to nie psuje moich pozytywnych wrażeń. A po raz kolejny to co zasługuje na szczególne uznanie to finał. Ta dość konwencjonalna opowieść poprzez ciekawie rozegrane końcowe partie filmu (ze znakomitą sekwencją „powrotu”) zdecydowanie zyskuje, stanowiąc bardzo interesujące zwieńczenie tej nietypowej trylogii.

Trylogii, z którą zdecydowanie warto się zapoznać. Tym bardziej, że to przykład kina, które nie gości zbyt często na naszych ekranach. Z silnymi i interesującymi postaciami kobiecymi, ciekawie poprowadzoną historią i świetną realizacją przy niewielkim budżecie. No i oczywiście wilkołakami. Nie wiem czemu te klasyczne monstra przegrywają ostatnio z zombie i wampirami, bo mam wrażenie że choć goszczą na ekranach rzadziej to jak już się pojawiają potrafią nieźle namieszać (aż mnie naszła ochota na powtórkę z „Dog soldiers”). Sprawdźcie zresztą sami dlaczego siostry Fitzgerald cieszą się takim kultem. Nie pożałujecie.

2 komentarze:

  1. Pamiętam, że cała seria wywarła na mnie ogromne wrażenie, ale ze względu na mocny klimat (i moją strachliwość), nie robię sobie z filmów powtórek tak często, jak bym chciała. Ale coś czuję, że w najbliższej przyszłości czeka mnie ponowny seans trylogii :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Warto, bo całość bardzo dobrze się starzeje. A ten mroczny klimat bardzo mnie zaskoczył. Wydawało mi się, że to jest dużo lżejsza seria, a momentami naprawdę nie oszczędza widza.

      Usuń