czwartek, 11 kwietnia 2013

"Martwe zło" Fede Alvarez



Informacja o zamiarze kręcenia remakeu „Martwego zła” mnie po prostu zmroziła, a kiedy dodatkowo dowiedziałem się, że Campbell odmówił nawet epizodycznej roli moje podejrzenia i obawy tylko wzrosły. To jedna z niewielu wielkich serii horrorowych, która nie doczekała się jeszcze wznowienia, a każdy kto widział choćby nowy „Koszmar z ulicy wiązów” wie jak trudno zmierzyć się z oryginałem i nie polec z kretesem. 

Wtedy usłyszałem dwie szokujące, jak na hollywoodzkie realia, wiadomości. Budżet filmu miał oscylować w granicach 18-20 mln, a reżyserujący go Fede Alvarez stwierdził, że w filmie nie będzie stosował CGI. Wkrótce potem pojawił się także trailer, z gatunku tych, które sprzedałyby piasek na pustyni i pomyślałem, że to może się jednak udać. Pamiętając, że moje zeszłoroczne odświeżenie serii o obcym jako przygotowanie do „Prometeusza” pogorszyło mój odbiór tego filmu, odpuściłem sobie powtórkę oryginalnej trylogii. I tak z obawami z jednej strony, a sporymi oczekiwaniami z drugiej trafiłem w niedzielny poranek do kina.

 
Na wstępie warto zaznaczyć wyraźnie jedną rzecz. Twórcy postanowili odświeżyć oryginalne „Martwe zło”, a to oznacza tyle, że nie spodziewajcie się szalonych, komediowych wstawek czyli znaku rozpoznawczego drugiej i trzeciej części. To horror, choć nie pozbawiony ironii, nakręcony bardzo serio. Fabuła remakeu początkowo jest niemalże identyczna jak w oryginale. Alvarez, który jest także współautorem scenariusza, dokonał jednak pewnych zmian, przy czym im bliżej finału tym większych. I tak w nowej odsłonie do chatki w lesie zjeżdża lekko skłócone rodzeństwo Dawid (wraz ze swoją dziewczyną) i Mia oraz ich przyjaciele Eric i Olivia. Olivia jest pielęgniarką, a celem przyjazdu jest detoks Mii, która ma poważny problem z narkotykami. W chatce przypadkowo znajdują Naturo Demonto, czyli sumeryjską Księgę Umarłych (jedno z wielu świetnych nawiązań do oryginału), i jak wiadomo, odczytawszy nieświadomie inkantacje przywołują zjadacza dusz. 

Pomysł z detoksem wydaje się naciągany, ale bardzo dobrze się sprawdza. Szczególnie że daje możliwość (co skrzętnie wykorzystano) ciekawej rozgrywki na linii Mia – reszta grupy. W pewnym momencie ona już wie, że zło na nich poluje, a pozostali biorą to za objaw odstawienia, lub chęć wyrwania się z odosobnienia. Twórcy powoli, ale bardzo umiejętnie podkręcają atmosferę grozy, a kiedy akcja nabiera tempa zaczyna się naprawdę mocne kino. Uwierzcie, że dawno w mainstreamowym horrorze nie widzieliśmy czegoś takiego.

Powiem krótko. „Martwe zło” A.D. 2013 przerosło moje oczekiwania. Mimo iż, tak jak kiedyś już pisałem, jestem wielkim fanem trylogii, to mam pełną świadomość, że jeżeli ktoś nie poznał oryginału lata temu, teraz może się od tego filmu „odbić” jak od niestrawnej, niskobudżetowej ciekawostki. Nowa wersja w mojej ocenie jest remakeiem niemal idealnym. Zachowuje energię i duszny klimat oryginału, ubierając to w techniczną maestrię i okraszając dobrym aktorstwem. Film wygląda bowiem i jest po prostu zrealizowany perfekcyjnie. Sceny gore wyglądają znakomicie, muzyka dodatkowo świetnie podkręca atmosferę, a młodzi i mało znany aktorzy wykreowali naprawdę wyraziste i ciekawe postacie.

Ale to czym twórcy kupili mnie całkowicie to finał. W pewnym momencie dochodzimy do punktu, który ja nazywałem sobie umownie fałszywym zakończeniem. Na sali zapachniało mi lukrem, ale zanim zdążyłem pomyśleć, że tak mocny film nie może się tak zakończyć, Alvarez i spółka zaserwowali nam totalną jazdę bez trzymanki. Finał mocno odbiega od oryginału, ale w mojej ocenie wypada po prostu doskonale. A wisienką na tym pysznym torcie są liczne smaczki i nawiązania. Ważne jednak, że film broni się wyśmienicie jako autonomiczne dzieło, ale jeżeli znacie oryginalną trylogię, gwarantuję Wam jeszcze lepszą zabawę.

Czy nowe „Martwe zło” to film doskonały? W mojej ocenie niemalże tak. Ja osobiście mam zastrzeżenia tylko do jednej kwestii. Otwarcia, które serwuje nam niepotrzebne i łopatologiczne wyjaśnienie, czegoś co w mojej ocenie powinno zostać w sferze niedopowiedzenia. Scena jest ciekawa, ale dla mnie gryzła się z resztą filmu. Wielu recenzentów podnosi także, lekką zmianę tonacji w końcówce filmu, gdzie w tym bardzo poważnym filmie pojawiają się lekkie wtręty komediowe. Mi akurat się to spodobało, ale rozumiem także malkontentów. 

Jeżeli wahacie się czy obejrzeć nowe „Martwe zło” to mam dla Was trzy doskonałe powody abyście nie zwlekali z seansem. Jeżeli kochacie oryginał to pokochacie także nową wersję. Jeżeli nie znacie oryginału to dostaniecie jeden z najlepszych horrorów ostatnich lat, a potem możecie sięgnąć po trylogię. No i zawsze warto zobaczyć jak pomysłowość i pasja biorą górę nad budżetem.

4 komentarze:

  1. Scena otwarcia faktycznie taka se choć mnie bardziej gryzło jej wykonanie, bo nastawiłem się na lateks, krew i flaki, a w pierwszej scenie mamy trochę sztucznie (chyba, ze tak to po prostu zapamiętałem) płonącego demona. No ale faktycznie jest to nie potrzebne. Drugi finał dla mnie tez rewelacja! Ja akurat zaliczam się do tych, którzy na scenie z respiratorem zrobili facepalma, ale potem twórcy zrekompensowali mi to z nawiązką. Świetny finał skąpany we krwi, Mia chowająca w ścianie i maczeta (matko jak mnie to bolało w pewnym momencie), no i ostatnia scena za piłą łańuchowa...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co do otwarcia to ja miałem podobne odczucia co do pewnej sztuczności, więc chyba tu jednak coś nie zagrało. A jeszcze najciekawsze jest to (co pominąłem przypadkowo wcześniej), że Alvarez robiąc film na poważnie nie zapomniał, że "Martwe zło" powinno straszyć i bawić. I tak dostaliśmy doskonałe kino rozrywkowe dla dorosłych.

      Usuń
  2. Ogólnie, "z lekką taką nieśmiałością" kupowałem bilet na ten film. Oryginał obejrzałem, głównie dla porównania, dopiero po seansie... zaś do nowszej wersji Evil Dead zachęciły mnie przede wszystkim bardzo klimatyczne zwiastuny *.

    Ogólnie? Nie jestem rozczarowany, ba, bardziej pewnie odbiłbym się chyba od pierwowzoru (choć nie sposób odmówić mu klimatu), pewnie przez jego archaiczność. Ale, wiadomo, na tamte czasy to faktycznie było "coś", przez duże "ce".

    Przyznam, że również "naciąłem się" na fałszywy finał. Już miałem zasadzić sobie siarczystego facepalma z komentarzem: "Kolejny horror z happy endem?!" - a tu, proszę, jakże sympatyczna niespodzianka.

    Także, film - dla takiego zwykłego amatora horrorów jak ja - całkiem znośny. W zasadzie trudno doczepić się do jakiegoś elementu, który z jakiś powodu mógłby "nie pasować". Generalnie otrzymaliśmy chyba solidnie wykonany film.

    I oby takich było więcej :).

    Peace,
    Skryba.

    PS. Swoją drogą, wydaje mi się, czy z filmu wycięto jednak scenę ze śpiewną piosenką: "we gonna get you"?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pięknie powiedziane, że "otrzymaliśmy solidnie wykonany film". I jak źle to świadczy o przeciętnym poziomie mainstreamowego kina, że taki solidny, ale nierewolucyjny film urasta do rangi najlepszego horroru od lat!

      Jeżeli nie znasz całej oryginalnej trylogii to polecam całość, bo to nadal rewelacja. Do posłuchania więcej wkrótce na Masie Kultury:)

      W sumie teraz nie przypomnę sobie. Ale może nie chcieli aż tak daleko idących zapożyczeń z oryginału.

      Usuń