Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kryminał. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kryminał. Pokaż wszystkie posty

sobota, 21 grudnia 2013

„Top of the Lake” Jane Campion, Gerard Lee



“Top of the Lake”, produkcja autorstwa duetu Jane Campion („Fortepian”, „Tatuaż”) i Gerarda Lee, wywołała ponoć spore poruszenie na tegorocznym festiwalu w Cannes i zdobyła aż osiem nominacji do nagrody Emmy. W ciągu ostatnich tygodni w kilku różnych miejscach przeczytałem sporo zachwytów i pochwał pod adresem tego mini serialu, a w niektórych entuzjastycznych recenzjach pojawiały się stwierdzenia porównujące (co osobiście uważam za strzał kulą w płot) serial nawet do kultowego „Twin Peaks”. Jako, że nagromadzenie tych informacji zbiegło się z emisją serialu na „Ale kino +” postanowiliśmy się z nim zapoznać.


Kryminał to jeden z moich ulubionych gatunków. Wychowałem się na klasycznych (obecnie wydaje się, że może nieco sterylnych) historiach Conana Doyle’a i Aghaty Christie i choć nadal darzę je estymą, to od jakiegoś czasu zafascynował mnie typ kryminału, kojarzy głównie z jego skandynawską odmianą. Połączenie standardowych dla gatunku motywów z rozbudowanym tłem społeczno-obyczajowym, a często także z miastem (trylogia marsylska Izzo, cykl Wallanderowski) jako jednym z bohaterów opowieści. „Top of the Lake” zaliczyłbym dokładnie do tego podgatunku, i nie ukrywam, że początkowo właśnie tym serial mnie kupił.

W nowozelandzkim mieście Laketop młoda dziewczyna próbuje się utopić w miejscowym jeziorze. Po jej odratowaniu okazuje się, że dwunastolatka jest w ciąży. Do sprawy zostaje przydzielona specjalistka od przemocy seksualnej pani detektyw Robin Griffin (mieszkająca na stałe w Australii), która szczęśliwym trafem przebywa w swym rodzinnym mieście na krótkiej wizycie. Teoretycznie nieskomplikowana sprawa zaczyna zataczać co raz szersze kręgi, a w toku postępowania zaczynają wychodzić liczne, skrzętnie skrywane małomiasteczkowe tajemnice. A panią detektyw dopada przeszłość.

Po pierwszych czterech odcinkach (z siedmiu) nie kryłem entuzjazmu. Serial zrealizowany jest bowiem znakomicie. Zdjęcia (za którą został nagrodzony jedyną statuetką Emmy jaką otrzymał) są absolutnie zachwycające. Peter Jackson udowodnił, że Nowa Zelandia jest fotogeniczna, ale tutaj mamy całe sekwencje od których po prostu nie można oderwać wzroku. Aktorsko to także bardzo wysoka półka, z Elizabeth Moss („Mad Men”), Davidem Wenhamem („Władca pierścieni”), czy Hollu Hunter (‘Fortepian”) na czele. Trudno mi nawet szczególnie kogoś wyróżnić, bo wszyscy grają na porównywalnie dobrym poziomie, wiarygodnie kreując ciekawe postacie. Co ważne, w tych pierwszych odcinkach udało się twórcom wykreować świetny, gęsty klimat. Umiejętnie mylą tropy, podkręcają atmosferę, grają na niedopowiedzeniach. Całość po prostu wypadła bardzo interesująco i zachęciła do odkrycia całości tej historii.

Niestety w mojej ocenie, choć pod kątem realizacyjnym serial do końca wypada świetnie, to fabularnie im dalej tym jest gorzej, a finałowy odcinek to moim zdaniem totalna porażka. Mam wrażenie, że ekipie w pewnym momencie zabrakło trochę „pary” i całość zyskałaby bardzo gdyby ją nieco skrócić. Nie umiem powiedzieć z czego to może wynikać, ale już od piątego odcinka obserwujemy wręcz skokowy spadek jakości scenariusza. I to na kilku poziomach. Po pierwsze duet Campion/Lee aby zagęścić atmosferę zaczyna stosować bardzo telenowelowe chwyty. Po drugie odnosi się wrażenie jakby stracili wyrzucie, bo to co było ich siłą (umiejętne granie na niedopowiedzeniach) przeradza się w opowieść szytą tak grubymi nićmi, że szykowane „Wielkie” zaskoczenia zaczynają zbyt szybko wychodzić na jaw. Po trzecie odniosłem wrażenie jakby część bardzo fajnie nakreślonych wątków (sprawa sprzedaży Paradise, działalność Matta i wiele innych) została po prostu porzucona. 

Ale wspomniałem jeszcze o odcinku finałowym i musze powiedzieć, że to chyba największa wada całego serialu. Dialogi, które przez większość czasu były bardzo ciekawie napisane, w ostatnim odcinku wołają o pomstę do nieba. Nie mogłem uwierzyć co poszczególni bohaterowie dramatu w tym kluczowym momencie wygadują. Co gorsze nagle te świetnie budowane przez cały serial postacie, zaczynają się zachowywać zupełnie inaczej niż wcześniej. A same spuentowanie poszczególnych wątków wypada również słabo, ze szczególnym uwzględnieniem rozwiązania głównej zagadki, które jest podane w najgorszy z możliwych sposobów. Nawet jeżeli pod pewnymi względami jest zaskakujące to tylko dlatego, że twórcy po prostu nas oszukali nie dając niemal żadnych tropów w tym kierunku i nie próbując nawet wyjaśnić dlaczego akurat tak się to potoczyło. 

Stąd po obejrzeniu napisów końcowych mam bardzo mieszane uczucia. Po początkowym zachwycie, mój zapał systematycznie malał, by w finale zostawić mnie mocno zirytowanym. Z drugiej strony wiele wątków i przede wszystkim bohaterów tej opowieści, wypada bardzo ciekawie. Chyba po prostu duet Campion/Lee powinien się jeszcze trochę podszkolić u Skandynawów jak rozgrywać takie opowieści. Póki co otrzymaliśmy serial dobry, ale moim zdaniem mocno przereklamowany. I mówię to z pełną świadomością, bo jakiś czas temu przez zupełny przypadek obejrzeliśmy dwie części szwedzkich „Łowców”, które to filmy bardzo mocno mi „Top of the Lake” przypominały (małe miasteczko, policjant wracający po latach w rodzinne strony, z pozoru banalna sprawa, która okazuje się beczka prochu) a które mimo, ze uważam za zdecydowanie lepsze, nieznane są niemal zupełnie. Jak w wielu przypadkach kwestia szczęścia. A Wy drodzy czytelnicy może sami sprawdźcie, jak Wam się spodoba wycieczka do Laketop. Obniżcie może trochę poprzeczkę, a wtedy myślę, że czas tam spędzony nie będzie czasem straconym.

Ps. A jeżeli lubicie ten rodzaj kryminału sprawdźcie koniecznie "Łowców". Warto.

środa, 11 stycznia 2012

Cykl Wallanderowski - Henning Mankell

Po niespełna 6 latach od pierwszego spotkania, zakończyłem właśnie swą przygodę z Kurtem Wallanderem. Komisarz ze szwedzkiego Ystad, zapoczątkował modę na skandynawską prozę, a w moim przypadku odpowiada za powrót do literatury na której się wychowałem – kryminału.

Swoje odkrycie Henninga Mankella oraz wielu innych świetnych pisarzy zawdzięczam, jak wielu w Polsce kapitalnemu pomysłowi tygodnika „Polityka” i Wydawnictwa WAB, które w 2006 roku wypuściły po raz pierwszy serię kryminałów w ramach cyklu „Lato z kryminałem”. Seria okazała się ogromnym sukcesem, co według mnie zawdzięcza trzem podstawowym czynnikom – trafionym tytułom, niskiej cenie i dobremu pomysłowi sprzedaży kryminałów jako letniej lektury.  



Przez pierwsze trzy lata trzon serii był niezmienny i obejmował po jednej książce z cyklu Wallanderowskiego Henninga Mankella,  cyklu o Eberhardzie Mocku Marka Krajewskiego, trylogii marsylskiej Izzo oraz cyklu o Anastazji Kamieńskiej. Pomysł świetny bo w ramach serii otrzymywaliśmy cztery różne historie, rozgrywające się w różnych realiach historycznych, z różną atmosferą i odmienną koncepcją kryminału. Ja od początku uległem urokowi dwóch pisarzy Mankella oraz Jean Claude Izzo. Cyklem Wallanderowskim zaraz się zajmę, a myślę, że absolutnie wyjątkowa trylogia marsylska doczeka się kiedyś osobnego wpisu.

Na serię przygód Kurta Wallandera składa się dziewięć powieści. Osobiście najbardziej cenię „Mordercę bez twarzy”, „Zaporę” oraz moim zdaniem najlepszą -  „O krok”.  Z pozoru każda z części cyklu to klasyczny kryminał, co więc czyni przygody komisarza z Ystad tak fascynującymi? Według mnie na tę wyjątkowość składają się.

Po pierwsze -unikalność postaci Kurta Wallandera. Nie jest mistrzem dedukcji jak Sherlock Holmes czy Hercules Poirot, nie odznacza się sprawnością fizyczną i zdolnościami do wychodzenia z tarapatów jak Philip Marlowe, wystrzega się noszenia broni i strzelania oraz permanentnie zmaga się z własnymi słabościami – zdrowiem (cukrzyca, nadwaga) i skomplikowanymi relacjami z bliskimi. Jak na bohatera jest … zwyczajny. I dlatego wydaje się nam bliski. Boryka się ze zwyczajnymi problemami, a z drugiej strony dzięki wytężonej pracy i uporowi potrafi się wznieść na wyżyny i rozwiązać najtrudniejsze zagadki kryminalne - a tych nie brakuje.

Szwecja w ujęciu Henniga Mankella to kraj pełen sprzeczności borykający się z wieloma wewnętrznymi problemami. Siła jego powieści tkwi w tym, że główny wątek kryminalny ma nas zainteresować, ale przede wszystkim skłonić do głębszej refleksji. A Mankell nie unika trudnych tematów takich jak stosunek Szwedów do imigrantów („Morderca bez twarzy”), przestępstwa gospodarcze („Mężczyzna, który się uśmiechał”), problem rozpadu Związku Radzieckiego i działań tajnych służb („Psy z Rygi”, „Niespokojny człowiek”), czy terroryzmu („Biała Lwica”, „Zapora”) i co najważniejsze potrafi świetnie pisać.

Znakiem rozpoznawczym serii stała się wykreowana przez Mankella ciężka atmosfera. Wallander w każdej powieści walczy na kilku frontach. Z samym sobą, rodziną, współpracownikami, a przede wszystkim z czasem. Widzimy codzienne starania Ystadzkiej ekipy, a okazuje się, że praca policjanta to nie serial przygodowy tylko żmudne zmagania z biurokracją, dziennikarzami i śmiercią. I choć jak w życiu tak i w historii Kurta Wallandera zdarzają się słabsze momenty, mniej ciekawe śledztwa oraz potknięcia, przez ostatnie lata zdążyłem się z nim zaprzyjaźnić i gdy odkładałem na półkę „Niespokojnego człowieka” było mi szkoda, że już się z nim nie spotkam.

„Lato z kryminałem” to kapitalny pomysł, choć jak w przypadku serii poziom książek bywa różny.  Powieści Marka Krajewskiego o Eberhardzie Mocku, które były w ostatnich latach ogromnie popularne, nagradzane i komplementowane zawiodły mnie mocno. Dlaczego? Okazało się, że za fasadą precyzyjnie odwzorowanego Breslau nic się nie kryje, a główny bohater jest według mnie tak przekombinowany, że wypada po prostu sztucznie. Na szczęście „Lato z kryminałem” nadal ewoluuje. Systematycznie prezentowani są nowi pisarze (fantastyczne pisarsko powieści Marthy Grimes),a w tym roku po raz pierwszy pojawi się również zimowa edycja cyklu. Cieszy mnie to niezmiernie ze względu na fakt, że dzięki serii miałem okazję na nowo rozkochać się w kryminałach i poznać dzieła świetnych pisarzy.