Pamiętam dobrze jak po obejrzeniu
pierwszego odcinka „Detektywa” stwierdziłem „wygląda na to, że HBO znów to
zrobiło”. Oczywiście po 45 minutach
stwierdzenie to mogło okazać się na wyrost, ale w tym przypadku potwierdziło
się w 100%. Od razu na początku mogę powiedzieć jedno. Moim zdaniem „Detektyw”
to serial wybitny, który podejrzewam nie pozostanie bez wpływu na telewizyjną
rozrywkę w najbliższych latach. To opowieść, która tak mocno wbiła mi się w
głowę, że przeszło tydzień od jej zakończenia cały czas gdzieś we mnie
siedzi. I w końcu to serial, który na mojej prywatnej liście ulubionych
telewizyjnych produkcji zdetronizował moje ukochane „Z archiwum X”, a
wierzcie, że w mojej ocenie to nie lada osiągnięcie.
Jeżeli czytali już gdzieś
cokolwiek o serialu na pewno rzuciły Wam się w oczy opinie o genialności kreacji
głównych postaci granych przez Matthew McConaughey oraz Woody Harrelsona. I
zaiste słuszne to opinie, ale nie od aktorstwa chciałbym zacząć, ale od tego co
najważniejsze. Od ojców tego sukcesu, czyli Nica Pizzolatto oraz Caryego Joji
Fukunagi. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że to im zawdzięczamy to świetną
produkcję. Pierwszy z nich jest odpowiedzialny za scenariusz do wszystkich
ośmiu odcinków i możemy już śmiało mówić, że przebojem wdarł się do pierwszej
ligi telewizyjnych twórców. Przebojem, bo w zasadzie próżno szukać większych
jego dokonań. Drugi (mający za sobą świetnie przyjętą ekranizację „Jane Eyre”,
ale niewiele ponad to) reżyserował całość przekładając wizję ze scenariusza na
taśmę filmową. A obaj będąc producentami całości mieli pieczę nad każdym
detalem. I to widać.
Pizzolatto w wywiadach zwraca
uwagę, że chciał stworzyć dzieło o opowiadaniu historii. Aby to osiągnąć
stworzył unikatową opowieść rozpisaną na przeszło piętnaście lat i korzystającą
zarówno z różnorodności gatunkowej jak i specyficznej struktury jej prowadzenia. Teoretycznie „Detektyw” to serial kryminalny. W pierwszym odcinku
poznajemy parę detektywów (Martin Hart i Rustin Cohle), którzy w 1995 roku zostają
przydzieleni do sprawy rytualnego mordu. I całość na podstawowym poziomie
sprowadza się do rozwiązania zagadki, która znajduje swój finał współcześnie.
Ale Pizzolatto bawi się schematami do tego stopnia, że w którymś momencie
odniosłem wrażenie iż każdy pojedynczy odcinek to niemalże zamknięta osobno
historia podchodząca do tematu w nieco inny sposób.
Początek faktycznie skupia się na
wątkach kryminalnych, ale szybko zaczyna się to mieszać z wątkami strice obyczajowymi
(skupiającymi się na prywatnym życiu obojga detektywów). A to nadal nie
wszystko, bo poprzez umiejętne budowanie napięcia oraz wprowadzenie pewnych
elementów mistycznych (przywołanie postaci Króla w Żółci z klasycznej powieści
Roberta W. Chambersa i nakreślenie tajemniczego kultu wokół miejsca (?) zwanego
Carcosa) całość nabiera bardzo silnego posmaku weird fiction. Na marginesie to
spotkałem się nawet z określeniami-wytrychami, że to serial z klimatem
lovecraftowskim, ale nie mogę się z tym zgodzić. Mam wrażenie, że niektórzy
usłyszeli przy serialu o weird fiction, a jeżeli tak to musi być to Lovecraft.
Nic bardziej mylnego. A wracając do sedna, to kiedy wydaje nam się, że wiemy w
jaką stronę to zmierza, twórcy serwują nam kolejną woltę prezentując odcinek
rodem z policyjnego kina akcji (z absolutnie mistrzowskim finałem, którego
bodaj ostatnie 10 minut zostało nakręcone na jednym (!) ujęciu), a następnie
flirtując co raz mocniej z horrorem.
Co ciekawe ani przez moment nie
mamy poczucia, że scenarzysta przesadził. Wszystkie te elementy są
zrealizowane mistrzowsko. Śledztwo (z resztą pozostałe wątki również) rozwija
się w bardzo powolnym tempie (rewelacyjnie współgrającym z klimatem Luizjany w
której dzieje się akcja serialu), ale w sposób bardzo satysfakcjonujący.
Systematycznie odkrywana są kolejne elementy układanki, pozornie nieistotne zdarzenia przedstawiane są w nowym świetle, a widz może próbować
rozwikłać sprawę razem z naszymi bohaterami. Nie ma tu zagrań rodem z niektórych
kryminałów, gdzie śledczy mają pełniejszą wiedzę, a rozwiązanie jest podane w
finale na tacy bez większego oparcia we wcześniejszych wydarzeniach. Jak bardzo
to przypadło do gustu widzom widać było po reakcji Internetu, gdzie jak grzyby
po deszczu zaczęły powstawać analizy nawet najmniejszych niuansów i tropów
podsuwanych nam przez twórców.
Ale wspomniałem, że serial to nie
tylko mix gatunkowy, ale także zabawa ze strukturą opowieści. Całość bowiem
rozgrywa się przez większość czasu na dwóch płaszczyznach czasowych. W 2012
roku, kiedy to Hart i Cohle są przesłuchiwani w sprawie ich śledztwa sprzed lat
i w 1995 roku, kiedy widzimy co się wydarzyło. Dzięki temu stopniowo wchodzimy
w ten świat, ale co ważniejsze pozwala to twórcom na kapitalną zabawę z
opowieścią, bo często mamy sytuacje kiedy postacie opowiadają o jakichś
wydarzeniach, a widz ogląda jak dana sytuacja wyglądała naprawdę. Wypada to
świetnie, bo pozwala pogłębić postacie i przedstawić w pełniejszy sposób ich
relacje, co jest bardzo ważne w momencie kiedy akcja wraca na stałe do czasów
obecnych.
Piszę już długo o twórcach i
zaletach prowadzonej opowieści, a nie wspomniałem o najważniejszym. O dogłębnym
zrozumieniu przez nich prostego (a kompletnie niedocenionego faktu), że
najbardziej przerażające jest niedopowiedzenie i to co pozostaje w ukryciu. To jak to
jest wykorzystane i rozgrywane budzi mój podziw. Jak choćby w
dwóch momentach kiedy bohaterowie oglądają nagranie na video. Wiemy po ich
reakcjach, że musi to być coś wstrząsającego, ale nie dane jest nam tego zobaczyć.
Wypada to fenomenalnie. Z tego też powodu tak bardzo podobał mi się finał tej
historii (który wzbudził bardzo dużo kontrowersji i dla wielu okazał się sporym
rozczarowaniem). Dostajemy bowiem rozwiązanie zagadki, ale pozostawiające dużo
pytań bez podanych na tacy odpowiedzi. Co więcej, otrzymujemy pozorny happy end
(który w mojej ocenie tylko pozornie jest szczęśliwym zakończeniem) i dość
kameralny finał (ku irytacji wielu spodziewających się wielkiej wolty – ach to szósto
zmysłowe spaczenie oczekiwań) świetnie pasujący do klimatu całości.
Ale „Detektyw” to nie tylko
świetny scenariusz i perfekcyjna jego realizacja. To dzieło skończone i
dogłębnie przemyślane pod każdym względem. Rewelacyjnie jak, jak wcześniej wspomniałem, wypadają Matthew McConaughey jako Cohle oraz Woody Harrelson
jako Hart. Ten pierwszy odchudzony pewnie o jakieś 20 kilo, zrobiony na wrak
człowieka kradnie niemal każdą scenę w której się pojawia. Ten drugi niewiele
mu ustępuje. Obaj aktorzy (którzy także są współproducentami serialu) mogą
błyszczeć dzięki świetnemu scenariuszowi. Dialogi są bardzo dobrze napisane, a każda z postaci ma swoją
historię, swoje zaszłości i nie jest absolutnie jednowymiarowym herosem bez
skazy. Wręcz przeciwnie. To ludzie borykający się z problemami (Cohle z
narkotykami i nihilizmem, którego nabawił się po śmierci córki; Hart z alkoholem
i kobietami), słabymi, ale potrafiącymi przekuć to wszystko na siłę do działania.
Jednym słowem - są prawdziwi. A co ciekawe, zmieniają się także pod wpływem
zarówno wydarzeń, których doświadczają jak i wzajemnych relacji. Hart i Cohle z
pierwszego odcinka to nie te same postacie, które widzimy w finale, ale te
przemiany przez sposób ich zaprezentowania wypadają naprawdę wiarygodnie.
Wszyscy skupili się na
fenomenalnych rolach głównych, ale nie zapominajmy o całej plejadzie postaci
drugoplanowych i pobocznych. Błyszczy oczywiście Michelle Monaghan, kreująca
postać Maggie, żony Harta (co o tyle istotne, że miała naprawdę niełatwą rolę
do odegrania), ale w zasadzie każda z napotkanych postaci jest interesująca i
świetnie zagrana, a wiele pojedynczych scen to prawdziwe perełki (jak scena rozmowy
z służącą Tuttle’a, czy wizyta u jednej z niedoszłych ofiar).
Także inne elementy stanowią
idealne dopełnienie tej wybitnej układanki. Kapitalnie wypada muzyka i to
zarówna ta instrumentalna (której autorem jest sam T Bone Burnett), jak również
piosenki, które pojawiają się napisach początkowych i końcowych (kto usłyszy
otwierający utwór zespołu The Handsome Family długo od niego się nie uwolni).
Świetne są zdjęcia i sceneria. Bagna Luizjany, jej tereny przemysłowe i osiedla
mieszkalne chyba nigdy nie wyglądały tak fascynująco i tak przerażająco za
razem. Tu w każdym ujęciu czuć, że to miejsce jest integralną częścią tej
opowieści. Nie tylko przez jej koligacje z lokalnym folklorem, ale przede
wszystkim przez umiejętnie wykreowany senny, ale niepokojący klimat.
Mam nadzieję, że jeżeli nie
mieliście jeszcze okazji obejrzeć „Detektywa” przekonałem Was aby po niego
sięgnąć. Tym bardziej, że to zamknięta historia. Mimo, że kolejny sezon jest
już zapowiedziany, to wiemy na pewno, że duetu McConaughey/Harrelson w nim nie
doświadczymy. Ja w tym serialu się po prostu zakochałem. To serial nowoczesny, ale traktujący widza poważnie i wymagający zaangażowania. Ja na pewno do niego
wrócę wielokrotnie, a Was zachęcam aby sprawdzić co wydarzyło się na bagnach
Luizjany. Nie słuchajcie malkontentów marudzących na finał (jeżeli macie tez co
do niego wątpliwości chętnie je rozwieję wchodząc w spojlery wagi ciężkiej). Czasu
spędzonego z Cohlem i Hartem na pewno nie będziecie żałować.
Kurde, a ja właśnie nie odczuwam jakiegoś wybitnego "spustu" nad tym serialem. Bez dwóch zdań - jest bardzo dobry. Klimat, sama historia, znakomita scea jednego ujęcia, o której wspomniałeś, czy końcowa. Dobre to wszystko krde, ale mam wrażenie, że sam serial urósł w siadomości widzów do czegoś mistycznego. Przyznaję, że nie chciało mi się śledzić wszystkich nawiązań i "smaczków", więc byc może kilku rzeczy nie wyłapałem. Po finale, który moim zdaniem był całkiem zgrabny stwierdziłem, że ogólnie jest dobrze i z marszu wziałem się za coś innego :) Filip
OdpowiedzUsuńŁamiesz me serce ;) U mnie zachwyty są z prostego powodu. Ja czegoś takiego wcześniej nie widziałem, a czekałem na to od dawna. To serial dla dorosłych, ale nie w stylu "it's not porn, it's hbo". Niby nic wielkiego i odkrywczego (nie przesadzałbym z ilością smaczków - sam Pizzolatto mówił, aby nie wkręcać się za bardzo w całą tę mistykę bo nie o to tu chodzi), ale ja nie pamiętam kiedy ostatni raz tak bardzo czekałem na kolejny odcinek.
UsuńTy nie masz serca! :) Sorry, może spowodowało to moje nastawienie do niego z powodu licznych opinii i zachwytów. Jak słyszę mnóstwo takich rzeczy, mój umysł automatycznie tworzy sobie wielki neon, który jaskrawo krzyczy "Śmieć!".
OdpowiedzUsuńNie zmienia to faktu, że jest to jeden z lepszych seriali, jakie dane mi było oglądać :)
Świetnie rozumiem o co Ci chodzi. Ja miałem taką sytuację z "Lutherem", który jest bardzo dobry (ale nic ponad to), ale jego fenomenu w ogóle nie rozumiem.
Usuń