sobota, 6 kwietnia 2013

Kontynuacja, remake, reboot czyli "to zawsze miała być trylogia"



Nagminnie zdarza mi się narzekać na to co serwuje nam popkultura głównego nurtu, czyli istną plagę kontynuacji, remakeów i rebootów. I łatwo byłoby mnie złapać na pozornej niekonsekwencji, bo równie często chwalę i polecam dzieła tego typu. Tekst ten chodził za mną od dawna, ale aktualna premiera remake’u (a może rebootu, tego jeszcze nie wiem) kultowego „Martwego zła” skłoniła mnie w końcu aby podzielić się z Wami opowieścią jak to jest, że coś można jednocześnie bardzo lubić i równocześnie nie znosić.

Narzekając na kulturę sequeli zapominamy, że to wcale nie jest współczesny wynalazek, a wiele serii doczekało się swoich najlepszych odsłon właśnie dopiero w kontynuacjach. Najkrócej rzecz ujmując dobry sequel to świetna rzecz. Szczególnie jeżeli mamy prawidłowo zrealizowaną złotą zasadę „mocniej, szybciej, lepiej”. Jak choćby w przypadku „Świtu żywych trupów”, który ugruntował pozycję Romero jako ikony horroru. Albo „Narzeczonej Frankensteina” Whale’a, który to film jest uważany za sequel doskonały.

 
Lubię kontynuacje, które rozwijają i kreatywnie kontynuują wątki oryginału. Jak w jednym z moich ulubionych filmów, czyli „Imperium kontratakuje”. Takie podejście widoczne jest także często w zamkniętych cyklach powieściowych, gdy trudno jest epicki rozmach zmieścić w jednym dziele, jak w klasycznym „Władcy pierścieni” lub choćby cyklu „Mroczna wieża”. Ale jedną z podstawowych przyczyn dlaczego ja tak często oglądam kontynuacje, i czerpię przyjemność z oglądania lub czytania nawet tych słabszych to fakt, że po trochę jestem Inżynierem Mamoniem i lubię to co już znam. Dlatego kocham kryminały (który to gatunek może się poszczycić wyjątkowo długa listą serii powieściowych i opowiadań), niezmiennie fascynują mnie filmy Hammera z serii o Draculi i z przyjemnością obejrzałem osiem części Hellraisera (mimo, że kilka było cokolwiek średnich).

Remake to także wynalazek dość stary. Mało tego często nie zdajemy sobie sprawę, że dane dzieło jest remakeiem. I w tym przypadku jeżeli twórcy mają do powiedzenia coś nowego w temacie, korzystają z postępów technicznych lub po prostu mają odmienną wizję od wcześniej zaprezentowanej to uważam, że takie podejście może dać naprawdę niezłe efekty. Świetnym przykładem na wszystkie trzy punkty jest „Coś” Carpentera o którym nie dawno rozmawialiśmy w Radiu SK. A także „Dracula” Coppoli. Można by powiedzieć, że po co kręcić setną wersję tej historii. Ale z drugiej strony zobaczmy jak wiele dobrych (i różnorodnych filmów) powstało na bazie tej samej opowieści. Podobnie zresztą sytuacja wygląda z rebootami, które stały się ostatnio bardzo modne. Sens tych zabiegów czasem nie jest do końca dla mnie zrozumiały (poza oczywistym aspektem finansowym), ale przykład Nolanowskiego Batmana pokazuje jak ciekawe efekty można osiągnąć. Ale dość tego dobrego i czas zabrać się za narzekanie.

Kontynuacje, czyli „to zawsze miała być trylogia”

Współcześni twórcy (zachłyśnięci oczywiście dobrymi wynikami finansowymi) niestety nie znają umiaru. I tak, można obstawiać w ciemno, że jeżeli pojawi się nowe dzieło literackie lub filmowe, które odbije się szerokim echem, od razu stanie się trylogią. W najlepszym razie. I to mnie wkurza, bo niestety bardzo często mamy rewelacyjny pomysł rozmieniony na drobne. Jak w przypadku „Matrixa”, który powinien był się skończyć na pierwszej części, lub jak w przypadku jednej z najbardziej przereklamowanych serii ostatnich lat, czyli „Piratów z Karaibów”. Zresztą ta ostatni seria cierpi wyraźnie na kolejny symptom, który mnie mierzi. Efekciarstwo przysłaniające efektowność. Wybaczcie, ale tego co się działo w zwieńczeniu trylogii, to ja naprawdę nie byłem w stanie znieść. A najgorsze jest, że wielu twórców nie wie zupełnie kiedy przestać i popadają tym samym w niezamierzona autoparodię i śmieszność. 

Dochodzimy w ten sposób do kolejnego istotnego problemu czyli totalnej zbędności wielu tych dzieł. Czy fani naprawdę potrzebowali powrotu Indiany Jonesa? Osobiście, uważam, że gdyby film utrzymał poziom pierwszych 40 minut byłoby nieźle. Niestety miał 120 i końcówka, to już totalny odlot. Albo po co robić słaby remake dobrego filmu? Jak z „Czerwonym smokiem” (remakeiem świetnego „Łowcy” Manna) zrobionym tylko po to aby Lectera znów mógł zagrać Anthony Hopkins. Albo z jednym z najgorszych remakeów (z całej fali remakeów horrorów z lat 70-tych i 80-tych) czyli „Koszmarem z ulicy wiązów”. Film Cravena mimo blisko 30-lat na karku nadal potrafi przerazić, a nowa wersja? Została zabita kompletnym brakiem pomysłów i dosłownością.

Dosłownością, która jest chyba najgorszą chorobą tego typu produkcji. Weźmy pod uwagę nową trylogię Gwiezdnych Wojen. Pisałem już kiedyś, że nie są to tak złe filmy jak się o nich mówi. Ale mogłyby być o niebo lepsze, gdyby Lucas miał więcej wiary w widzów i nie zabił klimatu właśnie dosłownością (midichloriany?!). A na koniec zostawię Wam przykład doskonały, bo kumulujący w sobie wszystkie wymienione błędy. „Dracula: Nieumarły” spółki Holt/Stoker czyli bezpośrednia literacka kontynuacja najsłynniejszej powieści wampirycznej wszechczasów. Czego tam nie ma? Efekciarstwo (na pierwszych 30 stronach jest więcej krwi i flaków niż w całym oryginale), niezamierzoną śmieszność (ckliwy i rozpaczliwie przewidywalny finał), zbędność (po co, oprócz pieniędzy było to robić?) i przede wszystkim dosłowność. Uwierzcie, w tej książce wszystko co Stoker w „Draculi” tylko sugerował budując atmosferę i napięcie, tu mamy wyjaśnione, podkręcone do granic absurdu i podane na tacy. Jedna z największych literackich pomyłek jakie miałem w rękach.

 
Jutro wybieram się do kina na „Martwe zło” A.D. 2013. I boję się jak diabli, bo to remake jednego z filmów na których się wychowałem. Mam nadzieję, że to będzie seans udany, ale na pewno twórcy mają ode mnie kredyt zaufania. Bo mimo mojego marudzenia na tę całą kulturę recyklingu, nie mam nic przeciw niej „dla zasady” i zawsze staram się ocenić dzieło tak jak na to zasługuje.  Ja bym życzył sobie dwóch rzeczy, aby jeżeli coś robimy od nowa lub kontynuujemy to żeby to robić dobrze. I przede wszystkim chcę więcej oryginalnych pomysłów. Bo jak tak dalej pójdzie, to moja córka nie będzie mogła powiedzieć jak ja, że jestem pokoleniem „Gwiezdnych Wojen”, „Indiany Jonesa” i „Powrotu do przyszłości”, bo po prostu nic nowego i nic co osiągnie taki pułap kultowości już nie dostanie.

4 komentarze:

  1. Aż tak o córkę się nie martw. Jest kilka nowych serii, które ubiegają się o status kultu. Zaznaczam, że w tym miejscu ich nie chce oceniać. Po prostu stwierdzam fakt. A to, że my ramole zgredziałe udajemy, że one nie istnieją to niczego nie zmienia. Tak więc jest "Zmierzch", są "Igrzyska Śmierci", cały tasiemiec Marvela i cholera wie co tam jeszcze za polipy wyskoczą.

    A sama kontynuacja jako taka to zła nie jest. Jak dla mnie jej główny plus to fakt, że autor może zrezygnować ze zbędnej ekspozycji i skupić się na innych rzeczach. Cała sztuczka polega na tym, że dzieło musi być spójne z pierwszą częścią (co na przykład wyszło rewelacyjnie w Powrocie do Przyszłości).

    Kontynuacje często zabija... budżet. Bo jak jedynkę kręciliśmy "na miarę naszych możliwości" to przy dwójce toniemy w dolarach i nie wiemy co z nimi zrobić.

    A co do Evil Dead (swoją drogą strasznie lubię polski tytuł. To jeden z niewielu przypadków gdzie on się świetnie udał) to ciekawym przypadkiem jest Evil Dead i Evil Dead 2. Ten film z dwójką w tytule tak właściwie to jest remakiem amatorskiej jedynki.

    I ciekawostka na koniec - nowy Evil Dead podobno też pomyślany jest jako seria. Tymczasem Raimi cały czas gada, że nakręciłby kontynuacje mojego ukochanego Army of Darkness. Ciekawa sprawa jakby obie serie były kontynuowane równolegle...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co do aktualnych tasiemców to ja mam wrażenie,że właśnie one takie statusu nigdy się nie dorobią. Zobacz na Harrego Pottera. Świetna seria, ale mam wrażenie,że za 30 lat będzie jedną z wielu. Chociaż to może akurat wina tego,że teraz mamy tendencję żeby bardzo szybko coś stawiać na piedestale, ale szybko następuje też abdykacja.

      W sumie o tym nie wspomniałem, ale budżet to faktycznie częsty problem. Jednak mniejsze środki jakoś wzmagają innowacyjność twórców. A może inaczej, wielu twórców nie radzi sobie z dużymi pieniędzmi. Coby nie mówić o Cameronie, u niego zawsze można mieć pewność, że nawet kosmiczna kasa będzie dobrze wykorzystana, a z innymi różnie.

      A co do "Martwego zła" to ja przed seansem remakeu unikałem wszelkich informacji, ale zakładałem,że jak się sprzeda to pociągną to dalej. Pytanie w którą stronę. Bo to,że oryginalna dwójka jest w zasadzie autorskim remakeiem wiem. Ale zwróć uwagę, że akcenty są rozłożone zupełnie inaczej. Film z 1984 roku był robiony na poważnie, a dwójka już nie. Tak czy siak ciekawe czy całe to uniwersum (że tak je szumnie nazwę) złapie realny drugi oddech i dostaniemy coś dobrego.

      Usuń
    2. O "Harrym" nie pomyślałem, ale akurat to jest przykład serii na miarę tych, które my wspominamy sprzed lat. Ok jedni lubią inni nie, tak samo jak "Gwiezdne wojny"... ponoć są tacy co nie też nie lubią. Ja mogę "Harry'ego" wymieniać jednym tchem z ulubionymi seriami i strasznie cieszę się, ze miałem okazję śledzić na bieząco powstawanie tej serii, zarówno ksiązkowej jak i filmowej.

      Usuń
    3. Ja akurat "Harrego" osobiście bardzo, bardzo lubię, tylko odnoszę wrażenie, że ta seria (co w sumie dość paradoksalne) będzie za parę lat wspominana z rozrzewnieniem, ale przez nas starych pierników, a nie ówczesnych 30 parolatków. Może się mylę, ale pomału jest tak(abstrahując od tego czy to zjawisko dobre czy nie), że dziś mamy albo sytuację tworzenia "kultowości" na siłę zanim coś się jeszcze pojawi (vide choćby "Maczeta"), a to co dobre dość szybko ginie przykryte czym innym. Szał na Harrego, Zmierzchem, a Zmierzch Igrzyskami śmierci. Nie wiem czy to pokłosie kultury internetu, gdzie news żyje chwilę, ale bardzo chciałbym się mylić w tym względzie.

      Usuń