sobota, 23 lutego 2013

O recenzowaniu słów kilka



Dyskusja jaka rozwinęła się pod jednym z ostatnich odcinków Masy Kultury stanowiła ostatnią kroplę do tekstu, który chodzi za mną od bardzo dawna. Tekstu poświęconego mojemu podejściu do recenzowania i odbioru (pop)kultury. 

Bodaj największym fetyszem podnoszonym w tym temacie jest konieczność zachowania obiektywizmu. Założenie szczytne, natomiast mogę się z nim zgodzić w zasadzie tylko w jednym przypadku – przy recenzowaniu profesjonalnym trzeba unikać przychylniejszego spojrzenia tylko dlatego, że udostępniono nam grę, książkę lub wejściówkę na pokaz prasowy. Pod każdym innym kątem w obiektywizm po prostu nie wierzę. 

Oczywistym jest, że pisząc o czymś powinniśmy się jak najlepiej dostroić do dzieła i spróbować ocenić je w miarę obiektywnym okiem. Ale każdy z nas ocenia dane dzieło przez pryzmat swojej wiedzy i oczekiwań. Oczekiwań, których nie unikniemy i które same w sobie nie są niczym złym. Przecież to właśnie na bazie oczekiwań wypatrujemy nowej książki naszego ulubionego autora lub reżysera. Problem pojawia się kiedy rozminięcie się z własnymi oczekiwaniami (czy niezrozumienie dzieła) staje się jedynym lub głównym przyczynkiem do obniżonej oceny. W zeszłym roku mieliśmy moim zdaniem kilka tego rodzaju przypadków. Pierwszy to „Dom w głębi lasu”. Film reklamowany jako uberhorror podzielił mocno środowisko kiedy okazało się, że to raczej wariacja na temat niż pełnokrwisty horror. Przypadek drugi to kwestia Edwarda Lee. Jego debiut na rynku polskim, czyli „Sukkub” spotkał się z bardzo entuzjastycznym przyjęciem fanów horroru, zaś kolejne jego książki, czyli „Ludzie z bagien” i „Golem” mimo, że moim zdaniem prezentują bardzo podobny warsztat, sposób opowiadania i motywy, nie zyskały już takiego poklasku. No i przykład najbardziej jaskrawy, czyli "Prometeusz". Film, który dość kolektywnie został przez wszystkich zmieszany z błotem, a któremu (oprócz dziur scenariuszowych) zaszkodziły właśnie najbardziej błędne oczekiwania. 

 
Dużo ważniejszą kwestią jest jednak fakt, że ten mityczny obiektywizm milcząco ma zakładać, że oceniając film czy książkę oceniamy KAŻDE dzieło w tej samej skali. W moim mniemaniu nie powinno mieć po prostu miejsca, bo nie wierzę, że można w tej samej skali zestawić filmy pokroju „John Carter” i „Rzeź” Polańskiego. Nie przypadkowo zestawiłem ze sobą dwie tak odmienne produkcje. Po prostu świetnie ilustrują one moją tezę o braku uniwersalnej skali. „John Carter”, czyli ekranizacja „Księżniczki Marsa” Edgara Rice Burroughsa mimo kosmicznego budżetu i dużej akcji marketingowej poniósł dość spektakularną porażkę i został przez wielu okrzyknięty najgorszym filmem 2012 roku. „Rzeź” dla odmiany została uznana jednym z najlepszych filmów w karierze Polańskiego.  

Przyznam ze wstydem, że Burroughsa znam tylko z Tarzana, ale patrząc na datę wydania oryginału, spodziewałem się po "Johnie Carterze" maksymalnie oldschoolowej i pulpowej opowieści. I dokładnie to dostałem. Cały film jest świetnie zagrany, rewelacyjnie zrobiony od strony efektów specjalnych i kreacji świata i w żadnej scenie nie próbuje udawać czegoś czym nie jest czyli wielkiego (czytaj ambitnego kina). A czym jest? Lekko naiwną, wręcz sentymentalną opowieścią przygodową, której seans dam mi masę frajdy. Tylko tyle i aż tyle. Najgorszy film zeszłego roku? Wolne żarty. Z drugiej strony Polański i „Rzeź”. Niemalże każdy jego film to dla mnie wybitne kino. Tu miało być dowcipnie i ambitnie, bo o skrywanych sekretach ugrzecznionej klasy średniej. A jak wyszło? Dostaliśmy naprawdę koncertowo zagrany, ale wtórny do bólu i mało odkrywczy film, który podejrzewam, bez Polańskiego za kamerę skończyłby od razu na dvd. Nie jest to złe kino, ale czy jeden z najlepszych filmów Polańskiego? Czy spece od marketingu, którzy wymyśli do hasło widzieli „Chinatown”, albo „Lokatora”? I jak tu sprowadzać do wspólnego mianownika tak różne dzieła? Przecież każde z nich ma zaspokoić inne potrzeby, przy czym nie uważam, że kino czy literatura rozrywkowa winna być niżej oceniana tylko i wyłącznie ze względu na fakt, że jej głównym celem jest zabawienie odbiorcy.   

Jakie to ma przełożenie na moje pisanie o (pop)kulturze? Przede wszystkim staram się zawsze opowiedzieć maksymalnie dużo o moich odczuciach odkrywanie opowieści zostawiając Wam. Po drugie staram się wyraźnie nakreślić swoje oczekiwania i umiejscowić dane dzieło określonym kontekście, w tym gatunkowym, bo dla mnie ocena w ramach danej konwencji ma bardzo istotne znaczenie. I wierzę mocno, że daje to też lepsze rozeznanie czego można się spodziewać niż prosta ocena w skali szkolnej. I na zakończenie najważniejsze, nie szukajcie tutaj obiektywizmu. Jako miłośnik popkultury, także w jej B klasowej odsłonie, naprawdę mogę długo udowadniać, że horrory Universalu lub czytadła Mastertona to świetna rzecz, a "Rambo" to kino psychologiczne najwyższej próby. Ale to już drodzy Czytelnicy pewnie wiecie.

1 komentarz: