Trudno uwierzyć, ale od premiery „Mrocznego
widma” minęło już 13 lat. Ja, w przeciwieństwie do oryginalnej trylogii, którą
oglądam przeciętnie raz do roku, nowe produkcje Lucasa obejrzałem tylko
bezpośrednio po premierze. Wtedy miałem mieszane uczucia, ale zainspirowany rocznicą
35-lecia premiery IV epizodu gwiezdnej sagi postanowiłem odświeżyć sobie nową
trylogię i sprawdzić jak wypada po latach. Swymi refleksjami zaraz się z Wami
podzielę, ale jeżeli ktoś nowych Gwiezdnych Wojen nie widział niech sobie wpis
odpuści, bo spojlerów będzie masa.
Powtórny seans udało mi się
zaliczyć w rozdzielczości HD, dlaczego to ważne? Jeden z największych moim
zdaniem plusów nowej trylogii są sekwencje prezentowania poszczególnych planet,
a w wysokiej jakości obrazu komputerowo wygenerowane światy ogląda się
wyśmienicie. Zwiedzanie wraz z bohaterami Naboo, czy Tatooine w „Mrocznym
widmie”, planety Mustafar, czy Kashyyyk w „Zemście Sithów” to prawdziwa
przyjemność. Na mnie osobiście największe wrażenie robi jednak wyprawa Obi-Wana na Kamino w „Ataku
klonów”, sekwencja lądowania w deszczu to prawdziwy majstersztyk. Ale tak
naprawdę każda z tych scen pozwala nam lepiej poznać i wczuć się, w przecież
tak bogaty, świat gwiezdnych wojen. Oczywiście zwiedzanie planet mieliśmy już w
starej trylogii, ale akurat w tym konkretnym przypadku komputerowe efekty
specjalne umożliwiły stworzenie wiarygodnych i porywających plenerów na
niespotykaną wcześniej skalę.
Niestety Lucas chyba zapomniał
siłę tradycyjnych efektów i kręcąc nową trylogię dał się niestety zdecydowanie
ponieść komputerowej technice. Mizernie animowany, komputerowy Yoda wyglądający
jak karykatura samego siebie, czy irytujący Jar-Jar Binks za którego postać
fani znienawidzili Lucasa to tylko najbardziej jaskrawe przykłady. Dodatkowo zastosowanie
w całym procesie produkcji tak dużej ilości efektów CGI zaowocowało w moim
mniemaniu pewnym „oziębieniem” i „oddaleniem” w stosunku do świata
przedstawionego.
Ale przejdźmy do najważniejszego
czyli fabuły. Od początku wiedzieliśmy, że nowa trylogia opowie historię
powstania Imperium oraz genezę Dartha Vadera. I muszę powiedzieć, że w tym
przypadku nadal mam mocno mieszane uczucia. Niektóre fragmenty historii wydają mi
się przemyślane, a postacie interesujące. Niestety część rozwiązań fabularnych
wydaje mi się po prostu słaba, a postacie nie wykorzystują swego potencjału.
W „Mrocznym widmie” od razu
wprowadzono dwa dość kontrowersyjne rozwiązania. Pierwsza to zupełnie niepotrzebne
tłumaczenie czym jest Moc. Lucas powinien zdawać sobie sprawę, że tak naprawdę
czego by nie wymyślił fani będą narzekać, a istniejąca nuta tajemnicy otaczająca
Moc świetnie budowała klimat wcześniejszych części. Druga to pochodzenia
Anakina Skywalkera. W „Mrocznym widmie” zaprezentowano młodego Anakina jako
niepokalanie poczętego wprost z Mocy. Czy to naprawdę było potrzebne? Jak dla
mnie takie rozwiązanie fabularne niepotrzebnie wprowadza nas w niebezpieczne rozważania
interpretacyjne, które z punktu widzenia sensu całej historii niewiele wnoszą.
Żałuję też, że twórcy nie wykorzystali postaci Dartha Maula. Osobiście chętnie
dowiedziałbym się więcej o tej postaci, której rola niestety okazuje się być
marginalna. Największym plusem Epizodu I jest Qui-Gonn Jinn, niepokorny Jedi i
mistrz Obi-Wana. Postać barwna, interesująca i przede wszystkim świetnie
zagrana przez Liama Neesona. Duże brawa. O Jar-Jara lepiej mnie nie pytajcie.
„Ataku Klonów” gdzie poznajemy Anakina jako
padawana borykającego się z samym sobą i swym przeznaczeniem stara się być
filmem zdecydowanie mroczniejszym od poprzednika. Wydaje mi się, że opowieść o
młodym Skywalkerze i jego stopniowym zatracaniu się poprowadzona jest dość
zgrabnie. Niestety grający Anakina Hayden Christensen rozkłada tą rolę
dokumentnie i powoduje, że nawet sceny z zamierzenia dramatyczne zyskują
niezamierzony efekt humorystyczny. Mam też poważny problem z całą intrygą wokół
Armii Republiki. Czy tylko mnie dziwi, że armia klonów pojawia się w bardzo
wygodnym momencie i czy tylko mnie niepokoi, że klony zostały stworzone na
podobieństwo Jango Fetta? Jeżeli tak to nie dziwię się, że Zakon Jedi tak
szybko uległ zniszczeniu. Fabularne potknięcia rekompensuje, wspomniana
wcześniej, wizyta Obi-Wana na Kamino zwieńczona jego walką z Łowcą Nagród. Z
resztą sama kreacja Obi-Wana w interpretacji Ewana Mcgregora to zdecydowanie
jeden z najmocniejszych punktów filmu.
Najlepszym epizodem jest jednak „Zemsta
Sithów”. Już otwierająca sekwencja bitwy robi lepsze wrażenie niż choćby wcześniejsza
inwazja na Naboo, a cała fabuła prezentuje się wiarygodnie i interesująco. Przede
wszystkim udało się Lucasowi stworzyć naprawdę przekonującą wizję rozpadającego
się świata. Film jest mroczny i pesymistyczny, co rzuca się w oczy w
szczególności w zestawieniu z „Mrocznym widmem”. Wykreowano także parę świetnych scen jak walka
Yody-Dartha Sidiousa, Obi-Wana z Anakinem, czy wejście Anakina do świątyni
Jedi. Czy Wy też mieliście wtedy ciarki na plecach? Aktorsko Epizod III wypada
także dużo lepiej od poprzednich filmów. Hayden Christensen naprawdę daje radę
jako staczający się w otchłań Anakin, postarzony Mcgregor świetnie sportretował
Obi-Wana, a prawdziwą ozdobą jest kreacja Iana Mcdiarmida, który kapitalnie
wypada jako Darh Sidious. I w tym
przypadku nie mogę darować Lucasowi tylko jednej rzeczy. Niepotrzebnej sceny w
której Padme nadaje dzieciom imiona. Odbiera to nowym odbiorcą dużą część
zabawy z oglądania starej trylogii. Szkoda, bo trochę psuje to odbiór naprawdę
dobrego filmu.
Mam świadomość, że zasygnalizowałem
tylko pewne kwestie. Powinienem wspomnieć o roli Christophera Lee, czy Natalie
Portman. Popastwić się nad Jar-Jarem, czy ponarzekać na infantylizm Epizodu I
zatytułowanego (o ironio) „Mroczne widmo”, ale po obejrzeniu nowej trylogii mam
wrażenie, że mimo wielu wad nadal unosi się nad nią magia znana z
wcześniejszych części. I osobiście cieszę się, że poznałem genezę Dartha
Vadera. Ciekawa to była opowieść, a to chyba najważniejsze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz