Dość przypadkowo trafiłem
ostatnio w telewizji na „Darkmana” Sama Raimiego, z brawurową rolą Liama
Neesona (który wbrew obiegowym opiniom dawał po mordach łotrom długo przed
„Uprowadzoną”). Okazało się, że mimo upływu lat film nadal bawi, a mnie seans
skłonił dodatkowo do poświęcenia wpisu
człowiekowi z którym dzielę miłość do kina oraz Bruce’a Campbella.
Raimi to postać dość trudna do
zaszufladkowania. Scenarzysta, producent, aktor, ale przede wszystkim reżyser. Jeżeli
drodzy czytelnicy macie 30 lat i więcej mogę obstawiać w ciemno, że zapytani o
niego podacie którąś z części niskobudżetowego „Martwego zła”, jeżeli jesteście
młodsi usłyszę pewnie o wysokobudżetowej trylogii „Spidermana”. Ja oryginalny przesadnie nie będę. Zacząłem
swoją przygodę z jego twórczością od kultowego „Martwego zła”. Na części
pierwszej za dzieciaka, ze strachu nie wytrzymałem do końca, a „Armia
ciemności” była jednym z pierwszych filmów puszczanych w kinie nocnym na TVP co
do których dostałem pozwolenia na oglądanie od nieświadomych rodziców. Wniosek?
Obiektywny nie jestem i darzę tę serię wyjątkową estymą.
Oczywiście znam długa listę
zarzutów jakie padają pod kątem tych filmów i oglądając serię po latach sam
widzę liczne niedoskonałości. Część I mimo wielu nadal szokujących scen (choćby
roślinny gwałt) jest ewidentnie filmem na wpół amatorskim. Część II w mojej
ocenie jest filmem genialnym i basta, ale nie oznacza to, że nie dostrzegam, że
tak naprawdę to podkręcony (pod każdym względem, w tym humoru) remake. Część
III traci zaś trochę ze względu na rezygnację z horroru kosztem komedii.
Zarzuty można by mnożyć. Nie u mnie. W serii „Evil dead” widać jak na dłoni miłość
do kina oraz zmysł reżyserski Raimiego (zabieg z wchodzeniem kamery przez okno,
czy jej lataniem po lesie nadal robi wrażenie). Z resztą jak świadomym i dobrym
jest twórcą dowodzi choćby to, że wielu próbowało uzyskać równie genialny mix
prawdziwego horroru i komedii, a nazwiska tych którym się udało można policzyć
na palcach jednej ręki.
Pomiędzy II i III odsłoną serii
Raimi nakręcił „Darkmana”. Ponoć zabiegał o możliwość przeniesienia na ekran
Batmana, ale po porażce w tym względzie dogadał się na film superbohaterski z
wytwórnią Universal. Normalnie nazwa wytwórni nie miałaby pewnie większego
znaczenia, jednak w tym przypadku jest inaczej. Raimi nawiązuje bowiem w tym
filmie (a szczególnie w jego pierwszej połowie) otwarcie do złotej ery Universalu
z lat 30-tych i 40-tych - ja przez cały
seans miałem jednoznaczne skojarzenia z „Upiorem w operze”. Film mimo sporego
skażenia klimatem lat 90-tych, po latach wypada całkiem nieźle głównie ze
względu na świetną kreację Liama Neesona i doskonałą charakteryzację. Na uwagę
także zasługuje zakończenie, dalekie od Hollywoodzkiego happy endu.
Ale jego filmy to nie tylko
fantastyka. Raimi próbował się z wieloma gatunkami. Nakręcił rewelacyjny
kryminał „Prosty plan” (przypominający trochę filmy braci Coen, tylko ciekawszy)
oraz nieźle przyjęty romans „Gra o miłość” (nie widziałem). Ale jednym z jego
lepszych w mojej ocenie filmów jest bardzo niedoceniany „Szybcy i martwi”. Świetnie
obsadzony i zagrany (Sharone Stone u szczytu formy, Gene Hackman, Russel Crowe,
czy młody Di Caprio) nie jest absolutnie filmem wybitnym, ale funduje nam
niespełna 2 godziny niczym nieskrępowanej rozrywki w westernowym klimacie. Dla
mnie jako fana gatunku rzecz naprawdę godna uwagi.
Po gatunkowych podróżach Raimi
wrócił do komiksu obejmując stołek reżyserki dużego projektu komiksowego jakim
okazała się trylogia „Spiderman”. Pierwszy film z serii zachwycił wszystkich,
drugi to nadal solidne kino, ale widać wyraźnie zadyszkę. Niestety w ostatniej
odsłonie twórcy dostali do ręki samograj czyli jednego z najciekawszych
czarnych charakterów ze stajni Marvela - Venoma i zmarnowali szansę na
rewelacyjny film. Powiem szczerze, że ja fanem „Spidermana” jako bohatera komiksowego
nigdy specjalnie nie byłem, ale w zasadzie całą trylogię oglądało mi się dobrze.
Mam z nią jeden podstawowy problem. Jest za grzeczna. Nie wiem czy to kwestia
wymagań studia (ograniczenia wiekowe), czy po prostu zawiódł Raimiego reżyserki
nos, ale te filmy powinny być lepsze. Szczególnie ostatni. Niestety zamiast drapieżnej
opowieści dostajemy wysokobudżetowe kino familijne. Patrząc na wcześniejsze jego
dokonania po prostu szkoda.
Cóż, potknięcia zdarzają się każdemu.
Sam Raimi na odskocznię po blockbusterach o Człowieku Pająku wybrał powrót do
korzeni i zrealizował horror z licznymi elementami komedii „Droga do piekła”.
Myślę, że gdyby ten film powstał 20 lat temu narobił by większego szumu. I
pewnie byłby bardziej pokręcony i ostrzejszy. Ale i tak to kawał porządnego
kina gatunkowego i miła odskocznia od dominujących wśród twórców horroru, w
ostatnich latach trendów. Ja polecam choćby ze względu na zakończenie.
Człowieka tak wszechstronnego
podsumować trudno. Mam do jego kina wielki szacunek i sympatię. Nie jest to może
wybitny reżyser, ale z pewnością jest to pomysłowy i bardzo sprawy rzemieślnik potrafiący
opowiadać wciągające historie. Takich twórców należy doceniać. I choć jego ostatnie filmy nie spełniły do
końca pokładanych w nich nadziei, to wierzę, że Sam Raimi nie powiedział
jeszcze ostatniego słowa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz