poniedziałek, 3 września 2012

Kino klasy B, Grindhouse, Robert Rodriguez



Od dłuższego czasu chodził mi po głowie artykuł poświęcony Robertowi Rodriguezowi. Trzy wydarzenia spowodowały, że w końcu pomysł postanowiłem zrealizować. Lady Gaga w „Machete Kills”, opowieść o gatunku grindhouse Jacka Rokosza przed „Czarnym Samurajem” oraz powtórny seans „Drive Angry”. Ale po kolei. 

Zacząć muszę od swojej dozgonnej miłości do kina klasy B. Czym jest kino klasy B każdy miłośnik sztuki filmowej podskórnie czuje. W myśl szkolnych definicji „B movies” to niskobudżetowe kino popularne, które często cierpi także na niedostatki realizacyjne. Moja osobista definicja jest trochę inna, bo ja za kino klasy B uznaję w zasadzie całość gatunkowego kina popularnego – horror, science-fiction, western, kino gangsterskie itp. Budżet i poziom realizacji w tym przypadku nie ma tak wielkiego znaczenia, a to co jest dla mnie wyznacznikiem kina klasy B jest jego rozrywkowy charakter. Bo widzicie, choć może wstyd o tym mówić, ja w kinie poszukuję głównie rozrywki. Jeżeli film skłoni mnie do myślenia tylko lepiej, ale nadrzędnym celem ma być dobra zabawa. I kino klasy B, które nie kryje, że jest robione dla zapewnienia rozrywki (niekoniecznie masowej) i oczywiście kasy ma, za swą szczerość, mój bezgraniczny szacunek. 


Ale miało być o Robercie Rodriguezie, więc do rzeczy. Pierwszym jego filmem na jaki trafiłem było oczywiście „Desperado” (sequelo-remake jego debiutu „El Mariachi”) z popisową rolą Antonio Banderasa. I powiem szczerze po pierwszym seansie jedyne co przypadło mi do gustu to genialna ścieżka dźwiękowa (kliknijcie teraz w link niech i Wam towarzyszy). Kupiłem soundtrack na którym były też ścieżki dialogowe. I tak słuchając kasety zakochałem się w filmie. Wróciłem do „Desperado” i do dziś jest to jeden z moich ulubionych filmów. Kocham western, a dla mnie „Desperado” jest takim nowoczesnym spaghetti westernem. Bezimienny bohater, przemoc, muzyka, no i przede wszystkim banalnie prosta, ale świetnie poprowadzona opowieść. Opowieść, bo mimo, że wielu wspomina ten film jako swoisty krwawy balet dla mnie to co najlepsze dzieje się w dialogach. Przypomnijcie sobie fantastyczny dialog Steve’a Buscemi z barmanem, albo scenę z Quentinem Tarantino. Czysta poezja. 


Moje oczekiwania wobec Rodrigueza wzrosły zatem bardzo, ale niestety szybko zostały dość mocno ostudzone. „Cztery pokoje” to mimo gwiazdorskiej obsady i znanych reżyserów moim zdaniem klapa na całej linii. Już w tym filmie widać pierwsze oznaki czegoś w czym niestety Rodriguez mam wrażenie wkrótce utonie czyli sztuczności. „Cztery pokoje” to przykład filmu, który nieźle wyglądał „na papierze”, ale zarejestrowany na taśmie filmowej okazuje się nudnym, nieciekawym i nieszczerym konceptem. 

Cóż, pomyślałem, że to wpadka. I faktycznie złe wrażenie po „Czterech pokojach” duet Tarantino-Rodriguez zrekompensował mi z nawiązką w rewelacyjnym „Od zmierzchu do świtu”. Dla mnie ten film powinien zastąpić „Planet terror” w projekcie „Grindhouse”, bo to jest dla mnie kwintesencja tego jak pojmuję tę estetykę. Komiksowa wręcz brutalność, perwersyjna erotyka oraz nieprzebrana ilość dziwaczności. Jednym słowem rewelacja i to nie tylko dzięki Pani Satanico Pandemonium.

To, że Rodriguez nierównym twórcą jest pokazał jednak już kolejny film. Sympatyczny, ale mocno wtórny „Faculty”, który porusza (po raz nie wiem który) motyw inwazji obcych na Ziemię. Dla mnie to taka trochę wariacja na temat „Inwazji porywaczy ciał”, która niestety wypada słabiej od oryginału. I nie był to tylko chwilowy spadek formy. Serią „Mali Agenci” zajmować się nie będę, bo nie ja byłem jej grupą docelową, ale kolejne firmy Teksańczyka (z wyjątkiem bardzo dobrego, ale świecącego blaskiem odbitym „Sin City”) to równia pochyła. W stosunku do „Pewnego razu w Meksyku” oczekiwania miałem ogromne i jak musi być źle skoro mimo usilnych prób nie udało mi się tego filmu zmęczyć? „Planet Terror” ratowało tylko jedno – stanowiło połowę projektu „Grindhouse”, a „Death proof” Tarantino filmem rewelacyjnym jest i basta. „Maczeta” zaś, w co trudno może uwierzyć, to blisko dwie godziny śmiertelnej nudy. A jaka to obelga w mych ustach zmierzcie tym, że lepiej się bawiłem na „Boa kontra Pyton”.


Od dłuższego czasu już nurtowało mnie co się stało z tym błyskotliwym, rozkochanym w B klasowym kinie reżyserem? I olśnienia doznałem po seansie „Drive angry” z Nicholasem Cage’em. Film ten przeszedł bez echa, recenzje miał słabe i zabierałem się do niego oczekując niewiele. A co do dostałem? Rewelacyjne kino klasy B i grindhouse w czystej postaci. Dwie godziny nieskrępowanej, szczerej i bezpretensjonalnej rozrywki. I tak doszedłem w czym tkwi chyba mój problem z Rodriguezem. Jak sam wspomina po „Desperado” i „Od zmierzchu do świtu” stać go było na samodzielną produkcję swoich filmów, co zaowocowało pełną wolnością twórczą. Niestety w mojej ocenie zapomniał, że tworząc filmy chce dostarczać ludziom rozrywkę. Siłą jego pierwszych dzieł była bezkompromisowość i szczerość. Te filmy niczego nie udawały. Dla mnie „Planet Terror” i „Maczeta” to w pełni sztuczne twory, które w sposób (mam wrażenie) niezamierzony stają się parodią i kpiną z tak przez Teksańczyka kochanego kina klasy B.

Mam ogromną tolerancję na filmowy chłam. Jestem wstanie przełknąć bzdury fabularne i potknięcia realizatorskie, ale pod dwoma warunkami. Film ma mnie bawić, a twórcy mają być ze mną szczerzy. W jego ostatnich filmach bawi się dobrze jedynie ekipa (co widać po nazwiskach w obsadzie i tego jak kolejne gwiazdy do niego ciągną) i sam Rodriguez, a szczerości w nich nie ma za grosz. Jak dla mnie filmy te miernie udają coś czym nie są. Filmowa niezależność amputowała chyba Rodriguezowi wyczucie twórcze, co widać jaskrawo także na świeżutkim przykładzie doskonałego B-klasowca jakim są „Niezniszczalni 2”, gdzie łatwo było przeszarżować, a wyszło świetnie. Zatem nie dajcie się złapać na Lady Gagę w „Machete kills”. Ja już złapać się na pewno nie dam.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz