wtorek, 19 kwietnia 2016

"Antiviral" Brandon Cronenberg



Festiwal Transatlantyk, w ramach ubiegłorocznej edycji, zaprezentował selekcję filmów z konwencji „body horror”, czyli tak przeze mnie lubianego horroru cielesnego. Postanowiłem, że obejrzę i postaram się omówić co ciekawsze, a może nawet wszystkie, filmy jakie w ramach tego wyboru pokazano. Czasem życie weryfikuje jednak takie postanowienia dość boleśnie. Najpierw dotarłem do kina na raptem jeden film, a potem ciągle coś wyskakiwało, uniemożliwiając realizacje planów. Planów, których jednak nie porzuciłem i mam nadzieje, że dzisiejszym tekstem rozpoczniemy mały cykl. Czy raczej będziemy kontynuować, ale o tym za chwilę.

Jako, że zaczynamy nieformalny cykl, chciałbym zacząć jednak od definicji. Horror cielesny, to konwencja którą teoretycznie większość widzów i czytelników podskórnie „czuje”. Wiadomo - Cronenberg, Barker, mutacje, deformacje, cielesność w różnych postaciach. I tak jak dość łatwo wyczuć, czy coś mieści się w ramach konwencji, tak sam body horror nie doczekał się jednej, ogólnie przyjętej definicji. A przynajmniej ja się takowej nie doszukałem. Aby nakreślić jednak pewne ramy, możemy przyjąć, że podstawowym wyznacznikiem konwencji jest anatomiczna niepoprawność, zmiana w wyglądzie lub funkcjonowaniu organizmu. Różne mogą być przyczyny takiego stanu – choroby, mutacje, modyfikacje, pasożyty, czy inne czynniki doprowadzające do finalnej przemiany. Przy czym oczywiście skala tych odchyleń może być bardzo różna od fundamentalnych, do pozornie bardzo niewielkich. 

 
I właśnie z takimi pozornie niewielkimi zmianami, przynajmniej na pierwszym planie, mamy do czynienia w debiutanckim filmie Brandona Cronenberga, syna słynnego klasyka body horroru. Akcja „Antiviral” przenosi nas w niedaleką przyszłość, w której kult celebrytów został podniesiony o kolejny poziom. Poznajemy Syda Marcha (w tej roli Caleb Landry Jones, który wypada w tej roli znakomicie, dźwigając na swych barkach niemalże cały film), który pracuje w korporacji Lucac Clinic, zajmującej się wszczepianiem ludziom wirusów, pobranych wcześniej od znanych osobistości. Syd dorabia dodatkowo, nielegalnie wszczepiając sobie wirusy, które są dostępne w ofercie korporacji, a następnie robiąc z nich preparaty możliwe do odsprzedania na czarnym rynku. Proceder kwitnie, do momentu kiedy Syd dowiaduje się, że wirus pobrany od najważniejszej gwiazdy współpracującej z Lucas Clinic, doprowadził do jej zgonu, a on sam ma kilka dni na znalezienie skutecznego lekarstwa. Rozpoczyna się więc walka z czasem.

Zacznę nietypowo, bo od narzekania. Dla Cronenberga „Antiviral”, był pierwszym autorskim filmem. Nie tylko go wyreżyserował, ale także napisał scenariusz. I trochę to czuć, głównie na poziomie bazowej intrygi, którą wcześniej zarysowałem. Historia naprawdę wciąga, ale w trakcie seansu miałem nieodparte wrażenie jakby coś mi umykało, czegoś tu brakowało i znalazło to odzwierciedlenie w samym finale. Samo rozwiązanie intrygi,  okazało się być z jednej strony mocno przekombinowane, a z drugiej w sumie dość prozaiczne i jakieś takie „zwyczajne”, szczególnie w zestawieniu z fantastycznie wykreowaną wizją świata przedstawionego. Nie zrozumcie mnie źle, to nie jest tak, że twórca wyłożył się, kolokwialnie mówiąc, na głównej osi fabularnej. Po prostu punkt wyjścia i konstrukcja rzeczywistości, mam wrażenie stwarzała większe pole do popisu.

I to tak naprawdę jedyny poważniejszy minus filmu. Pozostałe elementy wypadają tu bowiem świetnie i przemawiają do mnie na wielu różnych poziomach. Począwszy od strony wizualnej, która opiera się na silnych kontrastach. Z jednej strony mamy maksymalnie zimne i sterylne wnętrza. Laboratoria, poczekalnie, mieszkanie Syda, miejsca publiczne. Wszystkie te lokalizacje są puste, przedstawione często tylko w czerni i bieli, pozbawione niemalże elementów dekoracyjnych, przełamane jedynie gdzieniegdzie jakimś intensywnym kolorem. W tych miejscach przewijają się równie sterylni ludzie. I to wszystko mamy zestawione z podskórnym brudem, mrocznymi zaułkami czarnego rynku i chorobami trawiącymi, często na ich własne życzenie, ludzi. Oglądając ten film byłem pod wrażeniem jak bardzo jest plastyczny, jak Cronenberg panuje nie tylko nad tym co nam chce pokazać, ale także jak chce to zrobić. Dostajemy wiele kapitalnie skomponowanych ujęć. Syd przesiadujący pod banerem reklamowym, pobranie wirusów od gwiazdy, procedura wszczepiania wirusów, czy nawet mieszkanie Syda. Wszystko świetnie rozegrane na kontrastach szpetota/uroda, sterylność/brud, zdrowie/choroba. I trzymam się na razie rzeczy tych bardziej zwyczajnych. 

Bo rzecz zasługująca na najwyższe uznanie i wypadająca świetnie to konstrukcja świata. Tak jak wspomniałem, mamy tu do czynienia z kultem celebrytów przeniesionym na wyższy poziom. Zwykli ludzie płacą, aby połączyć się ze swymi idolami w skrajnie intymny sposób, współdzieląc te same wirusy. Ale to część procederu. Oprócz tego prężnie rozwinął się przemysł mięsny, gdzie z komórek celebrytów jest hodowane mięso, które jest później sprzedawane jako ekskluzywne pożywienie. I to nadal nie jedyny element tej ponurej wizji. Cronenberg tutaj naprawdę rozwija skrzydła, pokazując jak dobrze czuje konwencję horroru cielesnego.  Co ważne, łączy on tutaj wizualny horror cielesny (scen hodowli komórek długo nie zapomnę), z czymś co w tej konwencji często jest niesłusznie marginalizowane (a według mnie stanowi jeden z najciekawszych jej aspektów), czyli filozoficzną podbudową. Gdzieś bowiem za intrygą, którą śledzimy pada wiele interesujących pytań. Jak daleko możemy się posunąć w kulcie gwiazd? Wielu z Was pomyślało sobie, w trakcie lektury tego tekstu – wszczepianie wirusów, hodowla mięsa? Co za bzdury! Czyżby? Cronenberg pokazuje nam różne materiały telewizyjne z życia gwiazd. Czy ta fikcja odbiega daleko od współczesnej rzeczywistości? Zresztą już mamy przecież do czynienia z rynkiem różnego rodzaju gadżetów związanych z celebrytami. Ludzie kupują wszystko, od prywatnych zdjęć, po brudną bieliznę. Co będzie dalej? A może właśnie handel wirusami? Czy w końcu nie jest to pewna forma intymności? Jak to mówi Syd do jednego z klientów sprzedając mu opryszczkę „Czy podać w lewą wargę? Będzie Pan miał poczucie jakby Pana w tym miejscu pocałowała”. 

 
Cronenberg zgrabnie rozgrywa tę warstwę „filozoficzną”, ale absolutnie się do niej nie ogranicza, serwując na wizualnie wiele mistrzowsko obrzydliwych i szokujących scen o różnym stopniu natężenia. Mamy więc różne stadia choroby, zbliżenia zabiegów medycznych, krew czy w końcu różne formy tkankowego życia. Co ważne, tutaj też twórca zadbał aby dobrze zaprezentować to wszystko, ciekawie gra kontrastami i bardzo dobrze komponuje poszczególne kadry i ujęcia, wszystko aby wywołać u widza określone reakcje. I to z sukcesami.

„Antiviral” to ciekawy przykład autorskiego kina gatunkowego. Niewielki budżet i brak głośnych nazwisk w obsadzie, zostają zrekompensowane z nawiązką świetnie zrealizowaną i przemyślaną stroną audio-wizualną (nie wspomniałem wcześniej o muzyce, a minimalistyczna i lodowata ścieżka dźwiękowa E.C. Woodleya wypada wyśmienicie) oraz upiornie pomysłową i dobrze przemyślaną wizją świata. A wspominam o kinie autorskim, bo według mnie sama fabuła wydaje się być relatywnie mało istotna, w gruncie rzeczy dość schematyczna i jest najsłabszym punktem tego intrygującego filmu. Jeżeli lubicie horror cielesny, albo filmy, które potrafią widzem trochę potrząsnąć i skłonić do refleksji serdecznie polecam. Warto sprawdzić kinowy debiut młodego Cronenberga (tak samo jak poczytać debiut starszego, czyli "Skonsumowaną").

I na zakończenie chciałbym odesłać Was moi drodzy na Nekropolitan, gdzie w Nawiedzonym Podcaście omówiliśmy z Szymasem już jakiś czas temu inny film z tego cyklu, czyli "Robale" Jamesa Gunna. I już zapraszam na kolejne odsłony cyklu. Dużo ciekawych i dziwnych filmów przed nami.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz