Jakiś czas temu mogliście
posłuchać mojej recenzji „Coś za mną chodzi” Davida Roberta Mitchella. Jednak
krótka forma i chęć uniknięcia spojlerów spowodowały, że niemal od razu
postanowiłem wrócić do tematu w trochę szerszym zakresie. Trwało trochę zanim do
tego doszło, ale jak to mówią, liczy się efekt końcowy. A film Mitchella
zdecydowanie zasługuje na uwagę, bo ta niskobudżetowa, niezależna produkcja,
mimo pozornej zwyczajności stanowi ciekawy przykład świadomego, autorskiego
kina, o które w kinie grozy coraz trudniej.
Ja zostałem kupiony w zasadzie od
pierwszej sceny, która budzi bardzo silne skojarzenia ze slasherami lat
80tych. Widzimy te same amerykańskie przedmieścia, pozorną normalność zaburzoną
przez tajemniczą śmierć, a w tle pobrzmiewa muzyka, której duchowym ojcem jest
John Carpenter. Już w tej pierwszej scenie Mitchell wykazuje się wyczuciem i znajomością
gatunku. Od strony fabularnej widz zostaje wrzucony od razu na głęboką wodę.
Widzimy bowiem jak w środku ciepłego, letniego dnia, ucieka z własnego domu
przerażona dziewczyna. Nie wiemy przed czym ucieka, ale wkrótce przekonujemy
się, że cokolwiek czy ktokolwiek ją przeraził, w dość makabryczny sposób
pozbawił ją także życia. Bardzo podoba mi się to otwarcie, które nie tylko nie
pozostawia złudzeń z jakim gatunkiem mamy do czynienia, ale także umiejętnie gra niedopowiedzeniem.
Co umówmy się nie jest standardem w kinie grozy, bo w większości przypadków już
od początku wiemy, albo możemy się domyślać z czym przyjdzie się mierzyć
protagonistom.
W „Coś za mną chodzi” fabuła
stopniowo prezentuje kolejne składowe koszmaru, ale również nieco wbrew
większości mainstreamowch produkcji, Mitchell nawet w finale nie próbuje wszystkiego
wyjaśnić. Wręcz przeciwnie, odniosłem wrażenie, że na bazie tej prostej
historii twórca próbuje nam co prawda powiedzieć coś od siebie, ale też zostawia
widzom pole do snucia własnych domysłów. Bo umówmy się, że sama opowieść jest
prosta. Jay, uczennica collegeu, w trakcie upojnej nocy zostaje odurzona przez
swego partnera, Hugh. Budzi się przywiązana do inwalidzkiego wózka i
poinformowana, że to dla jej dobra. Hugh mówi, że w trakcie stosunku przekazał
jej klątwę, która objawia się tym, że od tej pory będzie ją śledzić i próbować
pochwycić tajemnicza siła. Konsekwencje w przypadku jeżeli to coś dopadnie swą
ofiarę są dwie. Ofiara ginie, a coś wraca do poprzedniej osoby w przeklętym
łańcuszku.
Opis fabuły można łatwo wyśmiać,
bo brzmi trochę jak pomysł na kampanię społeczną ukierunkowaną na promocję wstrzemięźliwości
seksualnej wśród młodzieży. I choć można zadowolić się prosta interpretacją,
sprowadzającą tę historię do przestrogi przed przygodnym seksem to według mnie
jest to raczej mylny trop. A konstrukcja opowieści, z nieokreślonym „czymś”
jako nemezis powoduje, że przyjemniej mi ewentualny śmiech grzęźnie w gardle. Do
mnie motyw „czegoś” trafił bardzo mocno i uważam, że wyśmienicie sprawdza się
jako horror. Z prostego powodu. ”Coś” to groza w stanie czystym. Mitchell ograniczył
się do zaprezentowania szczątkowych informacji na temat klątwy. Nie wiemy skąd się wzięła, nie wiemy z jaką
siłą mamy do czynienia, czego tak naprawdę ona chce. Wiemy tylko, że może
przybrać dowolną postać, nawet bliskiej nam osoby. Może się pojawić wszędzie. I
nie spocznie póki nie dopadnie swej ofiary. To właśnie nieuchronność i
nieokreśloność wywołują tak silne poczucie zagrożenia. Jak walczyć z czymś o
czym nic nie wiemy, kiedy czujemy się coraz bardziej zaszczuci i nie mamy nawet
momentu wytchnienia.
Z resztą ta groza nieuchronności
stanowi dla mnie ciekawy trop interpretacyjny, sprowadzając seksualność o
której dużo przy tym filmie się mówi na dalszy plan. Spójrzmy bowiem jak
Mitchell rozpisał tę opowieść. Jej bohaterami są młodzi ludzie. I w zasadzie
tylko oni. Nie jak to bywa w wielu klasycznych slasherach, czy horrorach
młodzieżowych, gdzie oprócz nastolatków mamy również przynajmniej kilka
istotniejszych postaci dorosłych (vide Szeryf w „Koszmarze z ulicy wiązów”). W „Coś
za mną chodzi” praktycznie rzecz biorąc nie ma dorosłych, którzy pojawiają się
jedynie w tle, zapracowani, niespecjalnie zainteresowani dzieciakami i ich
problemami. A problemem dla tych nastolatków wcale nie jest ich seksualność,
która wydaje się być dla nich immanentną cechą codzienności. To nie jest owoc
zakazany, ani grzeszna przyjemność za którą naszych bohaterów spotka kara jak
to bywa w slasherach. Prawdziwym problemem jest wejście w dorosłość i
nieuchronne pożegnanie się z beztroskim życiem. Widać to świetnie choćby na
przykładzie sceny w kinie, kiedy Hugh pokazując małego chłopczyka mówi, że
chętnie by się z nim zamienił miejscami, ale ten motyw wraca w filmie
wielokrotnie. A dzięki wyczuciu Mitchella ten wątek jest zaprezentowany subtelnie
i ze zrozumieniem młodych bohaterów. Ku interpretacji, że kluczowym elementem
tej historii jest lęk przed dorosłością skłania mnie także forma jaką „coś”
przybiera w dwóch kluczowych scenach – odpowiednio Matki i Ojca atakowanej postaci.
Bo może tak właśnie działa „coś”, albo z tego korzysta. Przechwytuje lęki i
wykorzystuje je przeciw ofierze? A czy nie jest tak, że rodzice, nawet Ci
najbardziej kochani, pokazują nam na co dzień prozę życia, której będąc
nastolatkami (i nie tylko) tak bardzo się boimy?
Zaprezentowanie młodych bohaterów
to z resztą kolejna rzecz, która powoduje, ze „Coś za mną chodzi” to według
mnie produkcja nietypowa i odświeżająca na swój sposób. Horror od lat jest
uznawany za gatunek młodzieżowy. Ale pomimo tego, że to często kino o młodzieży
i dla młodzieży, to nastolatki są wielu przypadkach portretowane jako banda
nierozgarniętych dzieciaków, dla których szczytem ambicji jest impreza,
alkohol, seks i narkotyki i nawet ich wzajemne więzi nie mają specjalnego
znaczenia. Taki obraz pokutuje choćby w związku z popularnością slasherów i
młodzieżowych horrorów lat 80-tych. Co ważne, także z tamtego okresu mamy
skojarzenia (które są obecnie często wyśmiewane jak choćby w „Krzyku” Wesa
Cravena), że seks to swoisty owoc zakazany, a postaci które będą się kochały na
ekranie wkrótce spotka za to kara i (zasłużona) śmierć. A co zrobił Mitchell?
Nakręcił horror młodzieżowy na poważnie. O młodzieży i dla młodzieży, z
poszanowaniem i ze zrozumieniem dla ich lęków i ich potrzeb. Tu cała grupka bohaterów
(która zresztą wypada znakomicie aktorsko i niemal w każdej scenie czuć
pomiędzy postaciami chemię i nić porozumienia) ma w sobie oparcie, wspiera się
w trudnych chwilach, wspólnie spędza te dobre i próbuje walczyć z tymi złymi. I
to jest zaprezentowane zarówno w pozornie błahych scenach, jak i tych
kluczowych, jak choćby w kapitalnej sekwencji wizyty całej grupy przyjaciół u Hugh.
Tu wszyscy żyją zwyczajnie, bez wielkich dramatów. Praca, kino, randki,
spacery. A także seks, zaprezentowany jakże inaczej niż w standardowym
horrorze. Tak jak wspomniałem wcześniej – w tym filmie seks (co dla niektórych
może nadal się wydawać szokującym podejściem) to po prostu jedna za składowych
rzeczywistości. Ważna, ale ani nie nadmiernie demonizowana, ani nie sprowadzona
do prostej mechaniki. I według mnie to świadoma decyzja twórcy, który tym samym
nawiązując estetyką do kina lat 80-tych, wchodzi z nim w wyraźną dyskusję.
Co z resztą jest dla mnie kolejną
wielką zaletą tego filmu. Wspomniałem już wcześniej, że niemal od pierwszej
sceny miałem skojarzenia z klasycznymi slasherami lat 80-tych i po seansie to
wrażenie tylko się umocniło. Mitchell zna i czuje gatunek i konwencję, co
pozwoliło mu zachować pewną estetykę i znane nam elementy i jednocześnie
odcisnąć na całości swoje autorskie piętno. Skojarzenia z kinem tamtego okresu miałem
na wielu płaszczyznach. Począwszy od lokacji i tematyki, poprzez pewne
odniesienia do klasyki (może nadinterpretuję, ale scena jednego z morderstw to
niemal cytat z „Koszmaru z ulicy wiązów”), a na muzyce skończywszy. Ale mnie
najbardziej cieszy, że twórca nie ograniczył się tutaj do, tak często
spotykanego w takich przypadkach, prostego mrugnięcia okiem do widza i rzucenia
paru nawiązań. Mitchell wykorzystał znajome dekoracje aby opowiedzieć swoją
wersję znanej opowieści.
Wspomniałem o muzyce i muszę
się przynajmniej na chwilę przy niej zatrzymać. Bo to co zrobił Disasterpeace
to jest mistrzostwo świata. Odwołując się do prostych, ale szalenie
klimatycznych ścieżek dźwiękowych realizowanych choćby przez Johna Carpentera,
wykorzystując elektroniczne instrumentarium, stworzył on nowoczesną, ale
jednocześnie bardzo klasyczną muzykę. Muzykę, która rewelacyjnie sprawdza się
zarówno jako ilustracja do tego co widzimy na ekranie, jak również samodzielnie
świetnie potrafi zbudować nastrój. Tym bardziej, że twórcy czując jaki potencjał
mają te utwory, zmyślnie w filmie je wykorzystali. Bardzo polecam Wam zapoznać
się z tą ścieżką dźwiękową.
„Coś za mną chodzi” to pod
wieloma względami dzieło wybitne. Świetne aktorsko, perfekcyjnie przemyślane i
zrealizowane, otwarte na mnogość interpretacji i stanowiące naprawdę świeży
powiem w tym nieco skostniałym gatunku jakim jest horror młodzieżowy. Osobiście
mam lekkie zastrzeżenia do samego finału, który jest bardzo dobry od strony
estetycznej (począwszy od wykorzystania niezwykle klimatycznych, opuszczonych
lokacji w Detroit, po starcie na basenie), ale od strony fabularnej jest, nie wiem, naiwne? Pośpieszne? Z tym, że im
więcej czasu mija od seansu, tym bardziej myślę, że to idealnie pointuje cały
film. Bo czy film o nastolatkach, którzy z sympatii i szacunku dla siebie nawzajem
będą gotowi się poświęcić i zrobić coś naiwnego i głupiego dla drugiej osoby
mógł się zakończyć inaczej? Być może można to było zrobić lepiej, ale to i tak
nie psuje odbioru całości tego wyjątkowego filmu. Polecam każdemu aby się z nim
zapoznać, bo to dzieło niemal kompletne. Sprawdzające się jako horror, jak i
młodzieżowy film obyczajowy. Zadziwiające, że to dzieło niemal debiutanta.
Jeżeli tak wygląda jego zaledwie drugi film to wprost nie mogę się doczekać, czym
David Robert Mitchell uraczy nas w przyszłości.