niedziela, 19 stycznia 2014

"House of Cards"



Miniony rok był kolejnym dobrym dla telewizyjnej rozrywki, której ranga i znaczenie systematycznie rosną. Co więcej obserwując mainstreamowe kino i telewizję możemy zauważyć, że jeżeli szukamy ciekawych, nieszablonowych produkcji to co raz częściej to właśnie telewizja będzie bardziej naturalnym wyborem. A główny powód to chyba fakt, ze stacje telewizyjne nie boją się podejmować ryzyka. W swych serialach poruszają kontrowersyjne tematy, pokazują dużo więcej (i co ważniejsze często w dużo bardziej uzasadniony sposób) niż spętane okowami klasyfikacji wiekowych i ogromnych budżetów kino, a teraz potrafią także ściągnąć gwiazdy pierwszego formatu. 


Nowych świetnych seriali w 2013 roku było sporo, ale patrząc na podsumowania, nie można nie wspomnieć o produkcji, która stanowi pod pewnymi względami rewolucję, czyli „House of Cards”. To pierwszy w historii serial wyprodukowany nie przez standardową stację kablową czy telewizyjną, ale przez internetowego dostawcę usług telewizji na życzenie, amerykańskiego potentata Netflix. Co więcej szefowie platformy, świetnie czytając oczekiwania współczesnych widzów udostępnili w ramach swojej usługi całość serialu od razu. A patrząc z perspektywy czasu można powiedzieć, że takie podejście było marketingowym strzałem w dziesiątkę, który zaowocował choćby ogłoszeniem przez Netflix produkcji nie tylko drugiej serii „House of Cards”, ale także aż czterech seriali z bohaterami uniwersum Marvela. I coś mi mówi, że to dopiero początek rewolucji.

„House of Cards” to dramat polityczny oparty na motywach powieści Micheal Dobbsa, która została już wcześniej zekranizowana przez BBC. Za przeniesienie akcji z brytyjskiego gruntu w realia amerykańskiej polityki odpowiada Beau Willimion, który z podobną tematyką mierzył się już w świetnie przyjętym filmie „Idy marcowe”. Nie znam ani książkowego oryginału, ani brytyjskiego serialu, ale moim zdaniem scenarzyści wywiązali się ze swojego zadania bez zarzutu. Bohaterem „House of Cards” jest Frank Underwood (wychwalany pod niebiosa za tę rolę Kevin Spacey), kongresmen, który przyczynił się do zwycięstwa kandydata Demokratów w wyborach na Prezydenta Stanów Zjednoczonych. Triumf niestety przynosi mu jednak spore rozczarowanie, bo obiecane stanowisko Sekretarza Stanu przypada komuś innemu, a on musi zostać tym kim jest. Facetem od czarnej roboty w Kongresie. Przełknąwszy jednak gorzką pigułkę Underwood zaczyna realizować machiaveliczny plan zemsty.


Przyznam otwarcie, że nie lubię polityki i się nią nie interesuję bardziej niż to konieczne we współczesnym świecie. Przyczyna jest prosta. Rozczarowanie. A produkcje pokroju „House of Cards”, które pokazują, że obecnie polityka, tak jak i przed wiekami, to często narzędzie manipulacji i zakulisowych gier mających na celu zaspokajanie interesów rządzących, a nie dążenie do mitycznego dobra ogółu, tylko mnie w tym rozczarowaniu utwierdzają. Ale nawet jeżeli podzielacie moją niechęć do polityki, warto się serialem zainteresować. Duża w tym zasługa całej ekipy. Scenarzyści stanęli na wysokości zadania, tworząc wielowątkową opowieść, fantastyczne postacie i ciekawe dialogi (z chyba moją ulubioną rozmową finalizującą kwestię strajku nauczycieli na czele). A główna intryga została świetnie poprowadzona i śledzi się ją z niesłabnącym zainteresowaniem. 

Za kamerą przewijają się gwiazdy z Joelem Schumacherem i przede wszystkim Davidem Fincherem na czele. Osobiście bardzo lubię Finchera i podoba mi się ewolucja, którą przeszedł jako twórca. Od mrocznych, wręcz turpistycznych wizji w „Obcym 3”, „Siedem” i „Podziemnym kręgu” do chłodnego, mroku w „Social Network”, czy „Dziewczynie z tatuażem”. Jeżeli znacie jego ostatnią twórczość zobaczycie w „House of Cards” jego ręką wyjątkowo mocno, a ten wypracowany nieco zimny, ale nie stroniący od brutalności styl pasuje do tej historii wyjątkowo dobrze. I fakt, że Fincher osobiście reżyserował jedynie dwa odcinki nie ma tu znaczenia, bo sprawował on piecze nad serialem jako producent wykonawczy.

Ale to co należy podkreślać w przypadku tej produkcji to przede wszystkim świetnie wykreowane i jeszcze lepiej zagrane postacie. Oczywiście na pierwszy plan wybijają się Frank Underwood (wspomniany Kevin Spacey) wraz z żoną Claire (równie fantastyczna Robin Wright). Kongresman Underwood kojarzy mi się bardzo mocno z Don Corleone z „Ojca Chrzestnego”. Tak samo ceni lojalność i nie znosi sprzeciwu. Cechuje go ta sama mądrość i cierpliwość i choć obaj preferują rozwiązania pokojowe nie obawiają się brutalnych działań kiedy sytuacja tego wymaga. I także korzysta z usług swego Consigliere, Douga Stampera (bezbłędny Michael Kelly).Wielowymiarowość czyni postać Franka szalenie interesującą i nieszablonową, ale ze względu na jego sposób działania i podejmowane decyzje trudno z nią sympatyzować. Jego żona Claire to także świetnie napisana postać, z ciekawie prowadzonymi wątkami (związanymi choćby z jej fundacją, czy dawną miłością), ale na największą uwagę zasługują ich wzajemne relacje. Dawno nie widziałem w serialu tak skomplikowanie i niejednoznacznie nakreślonego małżeństwa. Z jednej strony widzimy nieskrywane uczucia, by chwilę później odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z transakcję niemalże biznesową, która ma przynieść obu stroną wzajemne korzyści. Świetny motyw, koncertowo zagrany przez duet Spacey-Wright. Ale „House of Cards” to nie tylko małżeństwo Underwoodów. Lista postaci jest naprawdę długa, i co ważniejsze wszyscy bohaterowie pierwszego, drugiego, a nawet i trzeciego planu są naprawdę świetnie napisani i zagrani. Ostatni raz tak dobrze prowadzony zespół aktorski i ciekawie rozpisane relacje pomiędzy bohaterami widziałem chyba przy okazji pierwszej serii „American Horror Story”.   

Czy „House of Cards” jest serialem bez skazy? Niemalże. Po mistrzowskim początku gdzieś w okolicy 7-8 (w mojej ocenie chyba najsłabszego i nie do końca potrzebnego) odcinka akcja trochę grzęźnie na mieliźnie. I znalazłbym jeszcze parę „ale”. Jakąś niepotrzebną lub nazbyt łopatologiczną scenę (Claire w kawiarni po zwolnieniu jednej ze swych pracownic). Niejasne intencje twórców w niektórych sekwencjach (nocna rozmowa Franka z kumplem ze szkoły, która dodatkowo gmatwa nam jego obraz, a póki co do opowieści nic nie wnosi). Ale to wszystko blednie przy bardzo dobrych wrażeniach z całości. To świetne kino łączące dramat obyczajowy z thrillerem politycznym najwyższej próby, którego każdy powinien spróbować. Pierwszy sezon był mocny, a zważywszy na fakt, że Frank w trailerach do drugiego zapowiada rzeź, nie mogę się doczekać co przyniesie nam kolejny, jeżeli Netflix dotrzyma słowa finałowy.



A na małe post scriptum chciałem się podzielić krótką refleksją odnośnie Kevina Spacey w reklamach BZ WBK. Będąc po seansie „House of Cards” i mając w pamięci jego rolę w „Chciwości” zastanawia mnie czy bank nie strzelił sobie w stopę. Marketing to jedna z rzeczy, której mój mały rozumek nigdy nie obejmie, ale ja widząc Kevina Spacey w reklamach, widzę Franka Underwooda. Człowieka, który „Nie boi się zrobić tego co konieczne”. Chyba nie o taki wizerunek specom od reklamy chodziło...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz