sobota, 22 czerwca 2013

Koszmar z ulicy wiązów na dwa głosy

Filippo z bloga  Anti-Expert Horror Blog zaproponował podcastowy dwugłos o jednej z najpopularniejszych serii horrorów jakie powstały czyli "Koszmarze z ulicy wiązów". Pomysł znakomity, tym bardziej, że wkrótce minie równe 30-lat od premiery pierwszego filmu z cyklu. Efektem naszej długiej rozmowy jest audycja do której wysłuchania serdecznie zapraszam.

;; ;;

Filip wniósł pasję i wiele ciekawostek, ja się wykazałem standardowym gadulstwem i odpowiadałem za stronę techniczną. Zatem jeżeli gdzieś coś chrupie to wiecie czyja to sprawka. Ale mamy nadzieję, że wysłuchacie naszej rozmowy z zainteresowaniem tym bardziej, że naszą dyskusję uświetniła swoją obecnością ekipa Masy Kultury podcastu o masowej sile rażenia do którego słuchania zachęcamy oraz Łukasz Skura, czyli podcastowa instytucja znana między innymi z Radia SK i Audycji Zkury. Gościom za udział składamy ukłony!

A Was drodzy słuchacze zapraszamy do Springwood!

Przydatne linki:




I najważniejsze miejsce:

niedziela, 16 czerwca 2013

"Hotline Miami"


Od jakiegoś czasu, w szczególności na pecetach, produkcje niezależne mocno szturmują rynek gier. Podejrzewam, że duża w tym zasługa łatwości dystrybucji elektronicznej, ale na pewno znacznie ma także zmęczenie graczy dużymi tytułami, których kolejne kontynuacje wychodzą nie wnosząc wiele nowego. W ubiegłym roku sporo zamieszania narobiła gra porównywana ze względu na brutalność i muzykę w niemal każdej recenzji do „Drive” Nicolasa Windina Refna czyli „Hotline Miami”. Nasłuchałem się o niej dużo. Mówiono o wysokim stopniu trudności oraz o jej bezkompromisowości w prezentowaniu przemocy. A przede wszystkim o muzyce. Ale stylistyka pixel-artu jakoś do mnie nie przemawiała i z zakupem się wstrzymywałem. 

 
W końcu jednak postanowiłem sprawdzić o co tyle krzyku i „Hotline Miami” trafiło na mój dysk. To co faktycznie zasługuje w tym tytule na najwyższe noty to fantastyczna ścieżka dźwiękowa. Muzyka elektroniczna, minimalistyczna i pulsująca. Już podkład pod ekran główny mnie kupił, a okazało się, że każda plansza ma dobrany pod swoim kątem utwór, który rewelacyjnie współgra z rozgrywką. Oprawa to wspomniany wcześniej pixel-art, który w tym konkretnym przypadku sprawdza się bardzo dobrze. Jaskrawa kolorystyka w połączeniu ze świetną muzyką i szybkością rozgrywki powoduje, że łatwo dać się porwać i zahipnotyzować tej produkcji.

 
Zaczynamy od mocnego akcentu, w którym tajemniczy typ uczy nas jak zabijać ludzi. Z wykorzystaniem broni białej, pięści, broni palnej. A potem trafiamy do pokoju, gdzie trzy zamaskowane postacie sugerują, że mnie znają. I że choć nie pamiętam co ostatnio się wydarzyło, to robiłem bardzo złe rzeczy. I tak zaczynamy rekonstrukcję wspomnień naszego bohatera. O fabule mówiło się w kontekście tej gry niewiele. Ku mojemu zaskoczeniu opowieść zamknięta w 16 rozdziałach z bodaj 20 wypada spójnie, interesująco, a jej pierwsza część przypomina swoim onirycznym klimatem filmy Lyncha. Nie wiem jednak dlaczego, ale twórcy poszli dalej i domknęli cała historię w pozostałej części gry i tego co tutaj otrzymałem niestety nie kupiłem. Pomijam, że historia jest sprzeczna z wcześniejszą. Ale to co pozostawało w sferze niedopowiedzenia po prostu działało. Kiedy zaserwowano nam rozwiązanie na tacy okazało się bardzo przeciętne. Ale „Hotline Miami” mimo iż posiada fabułę to przede wszystkim jest to zestaw plansz na których mamy wyeliminować wszystkich wrogów i przeżyć. Tylko tyle i aż tyle.


Kluczem do tej gry jest rozgrywka, która została maksymalnie uproszczona i dopracowana tak aby dawać jak najwięcej frajdy z eksterminacji przeciwników. Uwierzcie, mimo że grafika w tym tytule jest mocno uproszczona to zdecydowanie jedna z najbardziej brutalnych gier w jakie grałem. Siekamy, tniemy, odstrzeliwujemy głowy, wyłupujemy oczy i wypruwamy flaki. A to wszystko w gumowej masce na twarzy naszego bohatera (maski możemy odblokowywać otrzymując bonus na danym poziomie) i z wykorzystaniem całej gamy broni od nożyczek począwszy, poprzez wiertarkę, samurajski miecz, a na uzi skończywszy. Przeciwnicy są bezmyślni, ale jest ich wielu, a przy ich morderczej skuteczności o zgon łatwo. A wtedy zaczynamy poziom od początku. W tym momencie należy wspomnieć o tak często podnoszonym poziomie trudności. Faktycznie początek jest trudny, ale szybko przychodzi moment kiedy przejście etapu staje się łatwe, a to na co zaczynamy patrzeć to wynik jaki otrzymujemy. Bo wiedzcie, że każda czynność wykonana przez naszego protagonistę jest punktowana, a na koniec otrzymujemy finalną notę. Rozumiem kontrowersje jakie tytuł zrodził.

 
Z jednej strony twórcy przebijają czwartą ścianę pytając nas „Czy sprawia Ci przyjemność krzywdzenie innych ludzi?”, ale z drugiej na każdym z poziomów reżyserujemy własny krwawy teledysk. Początkowy dyskomfort i gęsta atmosfera, którą udało się developerom wykreować szybko zaczyna schodzić na dalszy plan, a my zaczynamy czerpać satysfakcję z rozgrywki. Gracz zaczyna działać mechanicznie i podejrzewam, że wielu nie śledziło w ogóle samej opowieści. Jak na grę, która mimo wszystko miała chyba ambicję aby trochę wstrząsnąć odbiorcom wypada to blado i zdecydowanie nie jest to tytuł dla niepełnoletnich graczy.

Jak to więc jest z tym „Hotline Miami”. Ja przyznam się, że bawiłem się wyśmienicie, a możliwość przejścia poziomu w kilka chwil powoduje, że nadal do Miami wracam. Bardzo podobała mi się oprawa, absolutnie rewelacyjna ścieżka dźwiękowa (koniecznie rzućcie uchem na youtube) i pierwsza część fabuły. Ale ostrzegam, że to nie jest gra dla każdego. Tytuł jest brutalny, może frustrować poziomem trudności i nie przynosi satysfakcjonującego zakończenia. Ale jako, że „Hotline Miami” można kupić teraz za parę złotych i pełnoletnim graczom polecam sprawdzić co się wydarzyło w 1989 w Miami.

sobota, 1 czerwca 2013

Komiksowy długi weekend II



Wychowałem się na komiksach TM Semic więc sentyment do komiksu superbohaterskiego pozostał, ale lubię tak naprawdę tylko małą część z tego przeogromnego uniwersum. Kiedy pojawiała się więc seria Hachette postanowiłem sobie serwować co ciekawsze (w mej ocenie) komiksy, w tym między innymi moich faworytów z X-Men, ale także na próbę zeszyty których nigdy nie czytałem jak choćby Avengers. Korzystając z dobrodziejstw długiego weekendu postanowiłem nadrobić nieprzeczytane albumy. Padło na „Mroczną Phoenix”, Avengers „Impas” oraz „Upadek Avengers”.

„Uncanny X-Men – Mroczna Phoenix”

Na wydanie zbiorcze opowieści o upadku Jean Grey ostrzyłem sobie zęby od dawna, gdyż uchodzi dość powszechnie za jeden z komiksów, które zdefiniowały uniwersum mutantów. Interesowało mnie też ile z oryginalnej historii ostało się w bardzo przeciętnym „Ostatnim bastionie” Ratnera (tu od razu powiem – niewiele). Zdziwiłem się już na wstępie. Nie sądziłem bowiem, że Saga Mrocznej Phoenix jest starsza ode mnie. Niestety ma to przełożenie na styl rysunków za którym nie przepadam, głównie ze względu na zamiłowanie twórców do jaskrawych barw. Okazało się jednak, że po kilku stronach konwencja mnie przekonała i mogę śmiało powiedzieć, że niektóre kadry i sekwencje nadal robią ogromne wrażenie. 

 
Jak dla mnie bardzo dużym plusem jest klasyczny skład (i wygląd) X-Men, dzięki któremu od razu możemy wejść w opowieść nie zastanawiając się za bardzo kto jest kim i jakie w zasadzie ma moce.  Z dzisiejszej perspektywy zadziwiające jest jak wiele klasycznych już motywów pierwszy raz pojawiło się w tym komiksie. Wystarczy wspomnieć, że poznajemy tutaj jedną z popularniejszych postaci uniwersum czyli Kity Pryde, czy fakt, że właśnie w „Dark Phoenix Saga” scenarzyści Chris Claremont i John Byrne wprowadzili instytucję znaną jako Hellfire Club, której drogi wielokrotnie przecinały się ze ścieżkami drużyny X-Men. Jednak to co winduje ten komiks jeszcze wyżej to sama opowieść. Jej rozmach (dosłownie o kosmicznej skali), jej wydźwięk i daleki od komiksowego schematu finał. Świetna i nadal godna polecenia rzecz, a dla fanów mutantów to chyba lektura obowiązkowa.

„Avengers: Impas oraz Upadek Avengers”

O Avengers będzie zbiorczo, bo odczucia mam podobne po lekturze obu albumów. Po pierwsze odniosłem wrażenie, że Avengers to seria dużo bardziej hermetyczna niż X-Men. Nie wiem czy to kwestia historii jakie nam zaprezentowano, czy może scenarzystów, którzy mają irytujący nawyk zamiennego mówienia o tych samych (zupełnie mi nieznanych) postaciach nazwiskami lub pseudonimami, ale długimi fragmentami nie mogłem się połapać kto jest kim. Co szczególnie wyszło przy okazji bardzo skupionego na drużynie „Upadku Avengers”. Zabierając się za X-Men, czy inne komiksy superbohaterskie nigdy nie napotkałem takich trudności na wejściu w świat przedstawiony. A tu wygląda to tak jakby twórcy założyli, że świetnie znam całe uniwersum i wydarzenia poprzedzające daną  historię i nie muszą mi nic tłumaczyć. Dobre podejście z punktu widzenia fanów. Dla nowego czytelnika słabo to wypada.

 
Drugi wniosek jaki mi się nasunął jest silnie powiązany z moimi odczuciami co do filmowych Avengers. Obie zaprezentowane nam w komiksach historie skupiają się tak naprawdę na konflikcie wewnątrz drużyny, a nie na walce z jakimiś superłotrami. Ciekawe to bardzo w kontekście nadchodzących za czas jakiś „Avengers 2”. Choć na pierwszym filmie bawiłem się dobrze, odniosłem wrażenie, że o ile sekwencje opierające się na dynamice budowania ekipy i tarciach pomiędzy członkami Avengers wyszła Whedonowi bardzo fajnie, to główny wątek był strasznie nędzny. Czy to nie jest tak, że Avengers jako drużyna są zbyt potężni i trudno o ciekawego przeciwnika dla nich? Może coś w tym jest, że naprawdę interesujące historie muszą być oparte na wewnętrznych konfliktach, a może jednak są ciekawe, a bardziej klasyczne opowieści (wie ktoś?). 

 
A jak wypadają same historie? Powiem tak. Mają swoje bardzo dobre momenty. Jak mistrzowski początek „Upadku Avengers”, czy jak świetny pomysł na konflikt religijny w „Impasie”. Są także bardzo dobrze rysowane. Szczególnie duże wrażenie pod tym kątem robi „Upadek”, który ze względu na jubileuszowy charakter opowieści jest prezentowany różnymi stylami i wypada momentami po prostu rewelacyjnie. Ale w obu przypadkach czegoś mi zabrało. W „Impasie” pomysł, który aż się prosił o rozwinięcie, podkręcenie i postawienie naprawdę ciekawych pytań szybko został sprowadzony do poziomu bijatyki pomiędzy członkami ekipy. A w „Upadku” doskonałe pierwsze wrażenie mocno zostało zatarte melodramatycznym i sentymentalnym finałem. Rozumiem, że jubileuszowy numer ma swoje prawa, ale myślę, że można to było rozegrać dużo lepiej. Jak wspomniałem, ja komiksowych Avengers nie znałem i początek przygody uznaję mimo wszystko za udany. Udany, choć spodziewałem się dużo więcej. Cóż, najważniejsze, że wkrótce ukaże się „Punisher: Welcome Home Frank” Gartha Ennisa. Już nie mogę się doczekać.