Powiem szczerze, że nigdy nie
byłem w stanie zrozumieć podejścia niektórych czytelników do e-booków. Ku
mojemu zaskoczeniu bowiem, część z nich traktuje nadal książkę elektroniczną
jako zamach na tradycyjną literaturę i niemalże obrazę dla klasycznych wydań.
Takie podejście wydaje mi się o tyle zaskakujące, że ja zawsze pojmowałem taką
formę czytelnictwa jako metodę promocji i rozwoju literatury w ogóle. Nie rości
sobie ona pretensji do wyparcia papierowych książek, a umożliwia dotarcie do
nowych grup czytelników, także tych którzy pewnie w innej formie po literaturę
by nie sięgnęli. Tyle wydawało mi się zanim, dzięki mojej Żonie sam stałem się
szczęśliwym posiadaczem czytnika. Teraz, po ładnych paru miesiącach jego
użytkowania mogę z całą mocą stwierdzić, że przeciwników e-booków rozumiem
jeszcze mniej.
Na czytnik „chorowałem”, mówiąc
kolokwialnie, od dawna. A wszystko zaczęło się w komunikacji miejskiej. Miałem
w swoim życiu bowiem dość długi okres kiedy czytałem niemalże wyłącznie w
tramwajach. Wszystko przez to, że spędzałem w nich ponad godzinę każdego dnia. Dziwnym
trafem często na warsztat brałem książki, które do najlżejszych (wagowo) i najmniejszych
(objętościowo) nie należały. Przeszło trzy miesiące codziennie jeździłem z „Lodem”
Dukaja, po jakimś czasie zabrałem się za „Terror” Simmonsa, a gdzieś pomiędzy przeczytałem
parę cegieł Stephena Kinga. I z każdą kolejną z nich, co raz bardziej kusiła
mnie wizja alternatywna w postaci e-booka. I choć wielu zdaje się tego nie
doceniać to wygoda jest podstawową zaletą tej formy czytelnictwa.
Ale tego się spodziewałem. To co
mnie jednak zaskoczyło to cały szereg innych możliwości jakie obecnie stwarzają
jedynie e-booki. A tych okazuje się jest całkiem sporo. Po pierwsze dzięki
rosnącej popularności elektronicznej książki polscy wydawcy zaczynają co raz częściej
eksperymentować. Pojawiają się na naszym rynku teksty (jak choćby pojedyncze opowiadania),
dla których wydania papierowe byłyby nieopłacalne lub niemożliwe z innych
względów. I tak dzięki Wydawnictwu Albatros mogliśmy się zapoznać z dwoma
opowiadaniami Stephena Kinga. Napisanym ze Stewartem O’Nanem „Twarz w tłumie” oraz „W wysokiej trawie”,
którego współautorem jest Joe Hill. Oba opowiadania dogłębnie omówił Mando w
Radiu SK, ale od siebie powiem, że o ile ten pierwszy tekst jest jedynie
przyzwoity (i nie wybija się ponad przeciętność) to już „W wysokiej trawie” to
moim zdaniem świetne opowiadanie. I choćby za nie należą się wydawnictwu duże
brawa. Podobnie jak wydawnictwu SQN, które w formie e-booka wydało niedawno „Countdown”,
czyli swoisty prequel do głównych wydarzeń z trylogii Miry Grant „Przegląd
końca świata”. Po szczegółowe omówienie znów mogę Was wysłać do podcastu
autorstwa Mando (tym razem w Kombinacie), ale powiem uczciwie, że ja po
lekturze byłem po prostu zachwycony. Cala seria Miry Grant to świetna rzecz
(dwa pierwsze tomy omawiałem - na blogu i na łamach Karpiowego Podcastu i mogę je tylko jeszcze raz polecić), ale opowieść
o początkach epidemii to prawdziwa perełka. Takich inicjatyw jest co raz
więcej, a to co dodatkowo mnie raduje to cena. W zasadzie każdy z wymienionych
przeze mnie tekstów można dostać za ok. 5 zł (co delikatnie rzecz ujmując) jest
bardzo atrakcyjną ceną za uprzyjemnienie wieczoru.
Ceny e-booków to kolejny z
czynników jakie powinny przekonać tych, którzy wahają się z kupnem czytnika. Na
rynku namnożyło się konkurencji, a ta powoduje, że wiele książek w wersjach
elektronicznych można kupić na bardzo atrakcyjnych warunkach. Czasy kiedy
e-book był często droższy niż wersja papierowa (co moim zdaniem dość mocno
ograniczało popyt na naszym rynku) odeszły już chyba bezpowrotnie. I bardzo
dobrze. To nie jest tak, że jako neofita kupuję nowe książki już tylko w
postaci e-booka. Moja dusza estety i „chomicze” skrzywienia powodują, że nadal
mam ciągoty do zastawiania mieszkania nowymi tomami. Ale skłamałbym gdybym
powiedział, że cena nie gra żadnej roli. A szczególnie, jeżeli co raz częściej wersję
elektroniczną można kupić nie tylko taniej, ale także szybciej w stosunku do
premiery wersji papierowej. Jak choćby teraz w przypadku „Blackout” Miry Grant,
które doczekało się e-booka niemal miesiąc przed premierę klasycznego wydania.
Najbardziej jednak zaskakującą, i
to bardzo pozytywnie, rzeczą okazało się coś czego zupełnie sobie nie
uświadamiałem. Ilość darmowej lub dostępnej za „co łaska” literatury. Ukazuje
się całkiem sporo antologii i zbiorów opowiadań. Co mnie szczególnie zaś cieszy
niemała ich liczba do antologie grozy (choć oczywiście są i inne –
steampunkowe, czy fantasy). Wystarczy wspomnieć (już trzy częściowy) zbiór „31.10”
wydawany od paru lat w Halloween, antologię z zombie „Zombiefilia”, czy dwa
tomy poświęcone horrorowi ekstremalnemu czyli „Gorefikacje” (których drugi tom
recenzowałem szeroko na łamach Carpe Noctem). Taka liczba tego rodzaju publikacji cieszy mnie z dwóch powodów. Po pierwsze, o czym już wielokrotnie
wspominałem, jestem wielkim fanem opowiadań. Po drugie na łamach takich wydawnictw
można zapoznać się z nowymi autorami (zarówno debiutantami, jak i takimi z którymi
się po prostu wcześniej się nie zetknęliśmy) i dowiedzieć się, czy warto
sięgnąć po ich inną twórczość (jak w moim przypadku było z Łukaszem Radeckim),
czy już zawsze omijać ich szerokim łukiem (jak miałem z Kazimierza Kyrczem
jr.). Oczywiście ukazują się nie tylko antologie. Autorzy udostępniają co raz
częściej swoje pełnoprawne dokonania, jak zakładam jako promocję swojej
twórczości i zachętę do dalszych poszukiwań. Zrobił tak choćby Dawid Kain
publikując darmowy e-book swej powieści „Prawy, lewy, złamany”, czy Łukasz
Radecki udostępniając swój cykl „Bóg, horror, ojczyzna” (o którym także mówiłem
i pisałem) najpierw w postaci darmowej wersji elektronicznej. Oczywiście można łatwo
zarzucić i wypomnieć, że poziom takich darmowych książek jest różny, a czasem
po prostu słaby. Jest różny i to jest rzecz niezaprzeczalna, ale osobiście mogę
bez oporów na to przystać. Jeżeli coś zacznę czytać i mi się nie spodoba, znika
po prostu z czytnika, albo przechodzę do kolejnego opowiadania, czy tekstu. Z
drugiej jednak strony często zdarza mi się trafiać na literaturę, która co
najmniej dostarczy mi porządnej rozrywki. A to już moim zdaniem całkiem spory
plus.
Ale tego rodzaju „self-publishing”
to tylko cząstka tego co można obecnie znaleźć. Często można bowiem trafić na
klasykę, która z racji przejścia do domeny publicznej może być udostępniona
legalnie za darmo. A jakby tego było mało mam wrażenie, że co raz
popularniejsze staje się kupowanie e-booków (lub komiksów w wersji
elektronicznej) w postaci paczek za co „łaska”. W Polsce zajmuje się tym serwis
bookrage.org, który udostępnił między innymi sporo książek Stefana Grabińskiego
oraz Janusza Zajdla. Na świecie książki i komiksy w takiej formie sprzedaży
ukazują się ostatnio regularnie choćby w ramach humblebundle.com
Mimo, że napisałem już sporo,
cały czas mam nieodparte wrażenie, że wiele rzeczy nadal mi umyka. Nie
wspomniałem przecież o różnego rodzaju prasie (i to zarówno tej profesjonalnej,
jak i co raz prężniej się rozwijających magazynach internetowych), która co raz
częściej może być pobierana w wersji elektronicznej. Pominąłem rzecz, z której
jako osoba nielubiąca czytać z ekranu monitora często korzystam, czyli
możliwość zmiany niemal dowolnego tekstu/pliku do postaci e-booka. Celowo też
skupiłem się tylko na naszym rynku, który mimo, że rozwija się obecnie dość prężnie,
chyba nadal ma sporo do nadgonienia. Mam jednak nadzieję, że cały ten przydługi
tekst pokazał jak bardzo fajną i pożyteczną rzeczą jest forma elektroniczna
literatury. Nie bójmy się jej, papierowe książki sobie poradzą (za papierową
prasę ręki sobie nie dam uciąć). I korzystajmy z jej dobrodziejstw. Martwi mnie
tylko jedna rzecz. Dorobiłem się czytnika. Teraz zaczynam „chorować” na coś co
pozwoli mi na lekturę komiksów nie z ekranu monitora. Ale to już zupełnie inna
historia.