wtorek, 28 stycznia 2014

Sherlock Holmes i sprawa spapranego trzeciego sezonu



Kiedy obejrzałem pierwszy raz „Sherlocka” od BBC, a było to w trakcie emisji drugiej serii w naszym pięknym kraju, serial zdążył już urosnąć do rangi popkulturowego fenomenu. Nie ukrywam, że pierwsze dwa sezony (jakże szumnie to brzmi przy formacie złożonym z trzech odcinków) przypadły mi do gustu. Nie byłem tak bezkrytyczny jak wielu fanów, ale trzeba przyznać, że wszystkie istotne elementy wypadły tam dobrze. 


O aktorstwie nie ma sensu się nawet dłużej rozpisywać, bo zarówno postacie pierwszego, jak i drugiego planu są nie tylko dobrze zagrane, ale także wyjątkowo trafnie obsadzone. Choć osobiście mam wrażenie, że w porównaniu do oryginalnych tekstów Conana Doyle’a i bardziej klasycznych ekranizacji, scenarzyści momentami nazbyt „podkręcili” kreacje Holmesa i Watsona (co trochę mi przeszkadza), to duet Cumberbatch/Freeman bezbłędnie wywiązuje się ze swych zadań, a ich przygody ogląda się z przyjemnością. Rupert Graves świetnie portretuje Inspektora Lestrade’a (kiedy trzeba potrafi być twardy, ale nie przeszkadza mu to być czasem safandułą), ale drugi plan i tak kradną moim zdaniem dwie inne postacie. Mycroft Holmes, grany przez współtwórcę serii Marka Gatissa oraz niepozorna pani patolog Molly Hooper portretowana przez Louise Brealey. Aktorzy spisują się na medal, ale najbardziej w pierwszych dwóch sezonach podobało mi się prowadzenie postaci i interakcji pomiędzy nimi. Chyba każdy z bohaterów miał swoje pięć minut, a scenarzyści zadbali o to, żeby należycie je wykorzystano.
 
Uwspółcześnienie tych historii także się sprawdziło. Wprowadzenie rozwiązań rodem z social media, blogów, telefonów komórkowych i innych atrybutów nowoczesności ciekawie podkreślało pewne elementy tych opowieści (popularność Holmesa, jego utarczki z Lestrade’m) nie stanowiąc jednak ich sedna. Tu nadal najistotniejsza była zagadka i dojście do jej rozwiązania. Co więcej, na tyle na ile pamiętam oryginalne opowiadania, twórcy zmyślnie wykorzystując klasyczne motywy, potrafili na ich podstawie zbudować wciągającą historię. Co szczególnie spodobało mi się w chyba moim ulubionym odcinku całego serialu czyli „Skandalu w Belgrawii”.
 
Jak wspomniałem nie jestem w stosunku do pierwszych dwóch serii bezkrytyczny. Montaż, przypominający momentami ten znany z MTV, potrafił być mocno męczący (tym bardziej, że wydaje mi się być w tym przypadku niepotrzebny). Niespecjalnie bawiły mnie tez powracające żarty dotyczące Holmesa i Watsona jako pary. W moim mniemaniu ani to specjalnie odkrywcze, ani wiele wnoszące. Ale te, i parę innych drobnostek, nie było w stanie zepsuć mi dobrych wrażeń.

Pierwsze dwie serie spotkały się z bardzo entuzjastycznym przyjęciem, a sam serial został przez wielu otoczony kultem. Jak w takich przypadkach bywa wytworzył się także wierny fandom, śledzący każde doniesienia o powrocie Sherlocka na mały ekran. Twórcy jednak fanów nie rozpieszczali i na sezon trzeci przyszło nam czekać dwa lata. Oczekiwania urosły do niebotycznych rozmiarów, fandom się rozrósł, a finał drugiego sezonu napędzał niezliczone dyskusje i spekulacje co do tego w jakim kierunku to wszystko pójdzie. I chyba nikomu nie przyszło przez myśl, że „Sherlock” nagle może obniżyć loty. 

A w moim odczuciu, sezon trzeci to porażka na całej linii. Otwarcie, czyli „Pusty karawan” to dla mnie najsłabszy odcinek całego serialu. Sprawy odcinka w zasadzie mogłoby nie być. Pojawia się późno, jest mało angażująca i kończy się w równie mało satysfakcjonujący sposób. Zabawa z kolejnymi odsłonami historii „jak przeżył” szybko stała się irytująca, tym bardziej, że nie doprowadziła nas do żadnej konkluzji. A całość mam wrażenie miała służyć tylko jednemu. Zaspokojeniu oczekiwań wygłodniałych fanów. Stąd niezliczona ilość żarcików i ukłonów w ich stronę. Jak powracające dywagacje na temat orientacji seksualnej Sherlocka, czy romantyczne uniesienia Molly. Kogoś to jeszcze bawi?  A może ja po prostu jestem zbyt niedzielnym fanem, aby piszczeć z zachwytu nad takim obrotem sprawy. 

Co gorsze, moje odczucia w stosunku do tego odcinka, z perspektywy całego sezonu są jeszcze gorsze. Pamiętam, że bezpośrednio po seansie stwierdziłem bowiem, że ciekawie wypada (skrytykowana z tego co widziałem przez wielu) pewna zmiana w postaci Sherlocka. Pytanie było co z tym zrobią dalej. I co zrobiono? Nic. Czy raczej NIC. Sherlock Holmes mierząc się z powrotem po dwóch latach, czy z małżeństwem Watsona z Molly (która była zdecydowanie najjaśniejszym punktem serii) mógł się zmienić. Może nawet powinien się zmienić. Zrezygnowano z tego i w zasadzie w finale to ten sam Sherlock co wcześniej. Czy to źle? Niekoniecznie. Ale tym samym pierwszego odcinka trzeciej serii mogłoby jak dla mnie nie być, bo poza zabawną sceną w restauracji nie pozostawił mi w głowie nic.

Liczyłem, że po wyszumieniu się scenarzystów, dalej będzie lepiej. Niestety „Znak trzech” choć zdecydowanie lepszy (głównie dzięki zabawniejszym i mniej wymuszonym żartom) także nie wnosi wiele. Znów, to co było dla mnie sednem „Sherlocka” czyli zagadka, schodzi na dalszy plan. A całość sprawia wrażenie przydługiego wstępu do „wielkiego ogłoszenia” w finale odcinka. „Znak trzech” oglądało mi się w miarę przyjemnie, ale jako całość po raz drugi się zawiodłem.

I kiedy myślałem, że chyba dalej może być tylko lepiej przyszedł odcinek ostatni, który jest niestety równie zły jak „Pusty karawan”. To jest teoretycznie odcinek jaki lubię, czyli skupiony na zagadce. Ale ja aż po raz wtóry musiałem sprawdzić, czy scenarzystą jest na pewno Steven Moffat (który napisał choćby wzmiankowany wcześniej „Skandal w Belgravii”) taką ilością irytujących motywów odcinek został nafaszerowany. Począwszy od kompletnie przerysowanego głównego złego. Charles Augustus Magnussen jest tak karykaturalny, że nie budzi strachu tylko uśmiech politowania. Co więcej, odniosłem wrażenie, że każdy kolejny zwrot akcji ma być co raz bardziej zaskakujący dla widza, a przy okazji wychodzi na co raz bardziej niedorzeczny (naprawdę „Pokój pamięci” Magnussena wywołał we mnie pusty śmiech). I jakby tego było mało, cały ten scenariuszowy pasztet wieńczy absolutnie kuriozalny finał, w którym najpierw Sherlock robi coś idiotycznego (unikając jednak konsekwencji), a potem wyskakuje diabeł z pudełka i kurtyna opada na kolejny rok. Motyw jak w finale widziałem już kiedyś. W rewelacyjnej „Kurtynie” Agathy Christie. Tylko tam miało to swój ciężar gatunkowy i konsekwencje. A przez to silnie działało na emocje. Tutaj próżno tego szukać.

Jednym słowem. Zawód. Nie wiem jak Wy, ale ja po dwóch latach oczekiwań spodziewałem się czegoś naprawdę dobrego. Realizacja jest nadal na wysokim poziomie (choć montaż jest chyba jeszcze bardziej chaotyczny niż był), a aktorzy wypadają znakomicie. Ale fabularny kierunek jako obrano w ogóle do mnie nie trafia. Co więcej „Sherlock” w takim kształcie staje się w moim odczuciu serialem hermetycznym. Jeżeli siedzi się głęboko w fandomie może można czerpać nadal z serialu przyjemność. Taki fan jak ja, wychowany na opowiadaniach Conana Doyle’a, który w pierwszych seriach widział wiernie zachowanego ducha oryginałów, pomału nie ma tu czego szukać. Jeżeli taki kierunek zostanie utrzymany może się okazać, że kolejna odsłona „Sherlocka” będzie dla mnie ostatnią.  

niedziela, 19 stycznia 2014

"House of Cards"



Miniony rok był kolejnym dobrym dla telewizyjnej rozrywki, której ranga i znaczenie systematycznie rosną. Co więcej obserwując mainstreamowe kino i telewizję możemy zauważyć, że jeżeli szukamy ciekawych, nieszablonowych produkcji to co raz częściej to właśnie telewizja będzie bardziej naturalnym wyborem. A główny powód to chyba fakt, ze stacje telewizyjne nie boją się podejmować ryzyka. W swych serialach poruszają kontrowersyjne tematy, pokazują dużo więcej (i co ważniejsze często w dużo bardziej uzasadniony sposób) niż spętane okowami klasyfikacji wiekowych i ogromnych budżetów kino, a teraz potrafią także ściągnąć gwiazdy pierwszego formatu. 


Nowych świetnych seriali w 2013 roku było sporo, ale patrząc na podsumowania, nie można nie wspomnieć o produkcji, która stanowi pod pewnymi względami rewolucję, czyli „House of Cards”. To pierwszy w historii serial wyprodukowany nie przez standardową stację kablową czy telewizyjną, ale przez internetowego dostawcę usług telewizji na życzenie, amerykańskiego potentata Netflix. Co więcej szefowie platformy, świetnie czytając oczekiwania współczesnych widzów udostępnili w ramach swojej usługi całość serialu od razu. A patrząc z perspektywy czasu można powiedzieć, że takie podejście było marketingowym strzałem w dziesiątkę, który zaowocował choćby ogłoszeniem przez Netflix produkcji nie tylko drugiej serii „House of Cards”, ale także aż czterech seriali z bohaterami uniwersum Marvela. I coś mi mówi, że to dopiero początek rewolucji.

„House of Cards” to dramat polityczny oparty na motywach powieści Micheal Dobbsa, która została już wcześniej zekranizowana przez BBC. Za przeniesienie akcji z brytyjskiego gruntu w realia amerykańskiej polityki odpowiada Beau Willimion, który z podobną tematyką mierzył się już w świetnie przyjętym filmie „Idy marcowe”. Nie znam ani książkowego oryginału, ani brytyjskiego serialu, ale moim zdaniem scenarzyści wywiązali się ze swojego zadania bez zarzutu. Bohaterem „House of Cards” jest Frank Underwood (wychwalany pod niebiosa za tę rolę Kevin Spacey), kongresmen, który przyczynił się do zwycięstwa kandydata Demokratów w wyborach na Prezydenta Stanów Zjednoczonych. Triumf niestety przynosi mu jednak spore rozczarowanie, bo obiecane stanowisko Sekretarza Stanu przypada komuś innemu, a on musi zostać tym kim jest. Facetem od czarnej roboty w Kongresie. Przełknąwszy jednak gorzką pigułkę Underwood zaczyna realizować machiaveliczny plan zemsty.


Przyznam otwarcie, że nie lubię polityki i się nią nie interesuję bardziej niż to konieczne we współczesnym świecie. Przyczyna jest prosta. Rozczarowanie. A produkcje pokroju „House of Cards”, które pokazują, że obecnie polityka, tak jak i przed wiekami, to często narzędzie manipulacji i zakulisowych gier mających na celu zaspokajanie interesów rządzących, a nie dążenie do mitycznego dobra ogółu, tylko mnie w tym rozczarowaniu utwierdzają. Ale nawet jeżeli podzielacie moją niechęć do polityki, warto się serialem zainteresować. Duża w tym zasługa całej ekipy. Scenarzyści stanęli na wysokości zadania, tworząc wielowątkową opowieść, fantastyczne postacie i ciekawe dialogi (z chyba moją ulubioną rozmową finalizującą kwestię strajku nauczycieli na czele). A główna intryga została świetnie poprowadzona i śledzi się ją z niesłabnącym zainteresowaniem. 

Za kamerą przewijają się gwiazdy z Joelem Schumacherem i przede wszystkim Davidem Fincherem na czele. Osobiście bardzo lubię Finchera i podoba mi się ewolucja, którą przeszedł jako twórca. Od mrocznych, wręcz turpistycznych wizji w „Obcym 3”, „Siedem” i „Podziemnym kręgu” do chłodnego, mroku w „Social Network”, czy „Dziewczynie z tatuażem”. Jeżeli znacie jego ostatnią twórczość zobaczycie w „House of Cards” jego ręką wyjątkowo mocno, a ten wypracowany nieco zimny, ale nie stroniący od brutalności styl pasuje do tej historii wyjątkowo dobrze. I fakt, że Fincher osobiście reżyserował jedynie dwa odcinki nie ma tu znaczenia, bo sprawował on piecze nad serialem jako producent wykonawczy.

Ale to co należy podkreślać w przypadku tej produkcji to przede wszystkim świetnie wykreowane i jeszcze lepiej zagrane postacie. Oczywiście na pierwszy plan wybijają się Frank Underwood (wspomniany Kevin Spacey) wraz z żoną Claire (równie fantastyczna Robin Wright). Kongresman Underwood kojarzy mi się bardzo mocno z Don Corleone z „Ojca Chrzestnego”. Tak samo ceni lojalność i nie znosi sprzeciwu. Cechuje go ta sama mądrość i cierpliwość i choć obaj preferują rozwiązania pokojowe nie obawiają się brutalnych działań kiedy sytuacja tego wymaga. I także korzysta z usług swego Consigliere, Douga Stampera (bezbłędny Michael Kelly).Wielowymiarowość czyni postać Franka szalenie interesującą i nieszablonową, ale ze względu na jego sposób działania i podejmowane decyzje trudno z nią sympatyzować. Jego żona Claire to także świetnie napisana postać, z ciekawie prowadzonymi wątkami (związanymi choćby z jej fundacją, czy dawną miłością), ale na największą uwagę zasługują ich wzajemne relacje. Dawno nie widziałem w serialu tak skomplikowanie i niejednoznacznie nakreślonego małżeństwa. Z jednej strony widzimy nieskrywane uczucia, by chwilę później odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z transakcję niemalże biznesową, która ma przynieść obu stroną wzajemne korzyści. Świetny motyw, koncertowo zagrany przez duet Spacey-Wright. Ale „House of Cards” to nie tylko małżeństwo Underwoodów. Lista postaci jest naprawdę długa, i co ważniejsze wszyscy bohaterowie pierwszego, drugiego, a nawet i trzeciego planu są naprawdę świetnie napisani i zagrani. Ostatni raz tak dobrze prowadzony zespół aktorski i ciekawie rozpisane relacje pomiędzy bohaterami widziałem chyba przy okazji pierwszej serii „American Horror Story”.   

Czy „House of Cards” jest serialem bez skazy? Niemalże. Po mistrzowskim początku gdzieś w okolicy 7-8 (w mojej ocenie chyba najsłabszego i nie do końca potrzebnego) odcinka akcja trochę grzęźnie na mieliźnie. I znalazłbym jeszcze parę „ale”. Jakąś niepotrzebną lub nazbyt łopatologiczną scenę (Claire w kawiarni po zwolnieniu jednej ze swych pracownic). Niejasne intencje twórców w niektórych sekwencjach (nocna rozmowa Franka z kumplem ze szkoły, która dodatkowo gmatwa nam jego obraz, a póki co do opowieści nic nie wnosi). Ale to wszystko blednie przy bardzo dobrych wrażeniach z całości. To świetne kino łączące dramat obyczajowy z thrillerem politycznym najwyższej próby, którego każdy powinien spróbować. Pierwszy sezon był mocny, a zważywszy na fakt, że Frank w trailerach do drugiego zapowiada rzeź, nie mogę się doczekać co przyniesie nam kolejny, jeżeli Netflix dotrzyma słowa finałowy.



A na małe post scriptum chciałem się podzielić krótką refleksją odnośnie Kevina Spacey w reklamach BZ WBK. Będąc po seansie „House of Cards” i mając w pamięci jego rolę w „Chciwości” zastanawia mnie czy bank nie strzelił sobie w stopę. Marketing to jedna z rzeczy, której mój mały rozumek nigdy nie obejmie, ale ja widząc Kevina Spacey w reklamach, widzę Franka Underwooda. Człowieka, który „Nie boi się zrobić tego co konieczne”. Chyba nie o taki wizerunek specom od reklamy chodziło...