czwartek, 28 marca 2013

Pyrkon 2013 – relacja bardzo subiektywna



Poznański Festiwal Fantastyki Pyrkon systematycznie się rozwija i jak pochwalili się organizatorzy, trzeci rok z rzędu liczba konwentowiczów ulega podwojeniu. W ostatni weekend przewinęło się przez teren MTP przeszło 12000 miłośników fantastyki, a liczba punktów programu była tak przeogromna, że za rok ktoś chyba będzie musiał stworzyć specjalną aplikację aby to ogarnąć. To cieszy, niestety na początek będzie troszkę marudzenia, bo odniosłem wrażenie, że Pyrkon w tym roku nie był przygotowany na taki nawał uczestników. A zaczęło się dla mnie dość optymistycznie…

Piątek 22.03

Udało mi się wyrwać wcześniej z pracy i uradowany tym faktem zmierzałem na Pyrkon, aby wziąć udział w pierwszych prelekcjach na które polowałem. Niestety okazało się, że przed wejściem utknąłem w kolejce na przeszło trzy godziny. Z tego dwie na wolnym powietrzu. W ostatni piątek w Poznaniu? Uwierzcie, mało to przyjemna rozrywka była. Efekt? Wymarzłem i spóźniłem się na planowane spotkania. Cóż, na poprawę nastroju wybraliśmy się z Żoną na koncert zespołu Południca! I tu kolejny zgrzyt. Nagłośnienie na głównej scenie pozostawiało wiele do życzenia i mimo, że zespół naprawdę daje radę (o czym więcej wkrótce) było to widowisko średnio słuchalne. Pomyśleliśmy nie ma co się zrażać, zatankowaliśmy piwko i ruszyliśmy na dwa wieczorne panele. Pierwszym tematem była „Nauka vs magia” z udziałem takich tuzów jak Jarosław Grzędowicz, czy Ewa Białołęcka. Dyskusja w temacie okazała się naprawdę interesująca i pełna smaczków, a ja na listę autorów do sprawdzenia wpisałem sobie Krzysztofa Piskorskiego, którego podejście do tematu bardzo mnie zaintrygowało. Ostatni wykład to niestety znów lekki zawód. Temat ciekawy „Kto jeszcze pisze opowiadania”, ale teorie, które snuła większość prelegentów są według mnie tak mocno naciągane i tak odmienne od mojego myślenia, że nie wytrzymaliśmy do końca. W skrócie. Zaserwowano nam tezę, że opowiadania tak naprawdę się skończyły (ktoś podliczy ile wyszło nowych antologii w 2012 roku?). A przyczyna? Obecną popularność fantasy (jakby w tym gatunku nie było dobrych opowiadań). Podsumowując piątkowy rozruch wypadł cokolwiek średnio.

 
Sobota 23.03

Na teren MTP udało mi się dotrzeć wcześnie, bo już ok. 11. I zacznę znów od narzekania, bo na pierwszy rzut trafiłem na spotkanie ze Stefanem Dardą „Szatan kościelny, a diabeł w wierzeniach ludowych”. Byłem bardzo ciekaw tej prelekcji, bo od dawna przymierzam się do zapoznania się z horrorami tego autora. Okazało się, że zostaliśmy uraczeni stertą komunałów i oczywistości, a ja zostałem odstraszony od Dardy na długo. Dużo lepiej wypadło kolejne spotkanie prowadzone przez Anetę Jadowską „Jak zostać sławnym, choć niekoniecznie bogatym, czyli bądź seryjnym i zalicz groupies”. Śmiało mogę powiedzieć, że od tego momentu Pyrkon dla mnie się zaczął na 100%. Zostaliśmy uraczeni świetną prezentacją o seryjnych mordercach, pełną ciekawostek i anegdot (z których ta o fetyszach związanych z turlaniem jajek na twardo przejdzie do historii). Tak moim zdaniem powinno się robić Pyrkonowe prelekcje. Duże brawa.

Zaraz potem wypadał jeden z gwoździ programu – spotkanie z Grahamem Mastertonem. Przebieg rozmowy potwierdził jak dużo zależy w takich sytuacjach od prowadzącego. Łukasz Orbitowski zaserwował niekoniecznie standardową listę pytań (dość powiedzieć, że bodaj pierwsze pytanie o horror padło po blisko 50 minutach), ale wypadło to znakomicie, a Masterton okazał się być fantastycznym gościem. Uraczył nas wieloma naprawdę doskonałymi opowieściami (jak o pomyśle na „Manitou” lub o ilości sprzedanych egzemplarzy tej książki w latach 90-tych), a ponad 90 minut spotkania minęło niepostrzeżenie. Po spotkaniu udałem się zapolować na autograf Mastertona, a przy okazji zaczęła się seria spotkań na jakie bardzo liczyłem, czyli spotkań z konwentowiczami. W kolejce do Grahama poznaliśmy się z Mando z Radia SK, z którym później trafiliśmy wspólnie na panel poświęcony ekranizacjom prowadzony przez ekipę podcastów Masa Kultury i Małe Filmidło. Chyba przez sporą konkurencję (o tej samej godzinie były prelekcje Jacka Dukaja i Adriana Chmielarza) frekwencja nie była za wysoka, ale dyskusja okazała się bardzo interesująca (mam nadzieję, że pojawi się z niej nagranie). No i co najważniejsze udało mi się poznać i wypić piwo z ludźmi, których znałem wcześniej tylko z wirtualnej rzeczywistości. Rozmowa live to jednak świetna sprawa.

Kolejnym punktem naszego sobotniego planu była długo wyczekiwana premiera esejów i listów Lovecrafta „Koszmary i fantazje” od wydawnictwa SQN i tu niestety nie obyło się bez zgrzytu, bo spotkanie odbyło się w miejscu, gdzie słyszalność była bliska zeru. A o mikrofon organizatorzy konwentu nie zadbali. Spotkanie było krótkie i kameralne, a na zakończenie udało mi się porozmawiać chwilę z Mateuszem Kopaczem, którego podpytałem trochę o „Królestwo cieni” (i nie tylko) oraz poznać ekipę serwisu CarpeNoctem. Jak widać plusy przesłoniły minusy z nawiązką.

 
A to nie koniec sobotnich atrakcji. Doskonale wypadła bowiem kolejna dyskusja na jaką trafiliśmy „Co nas przeraża”, z udziałem między innymi Anny Glomb, Stefana Dardy i Łukasza Orbitowskiego (który w dużej mierze ukradł swoją opowieścią o afroduńczyku całe przedstawienie). A na sam koniec dnia zaserwowano nam prawdziwą wisienkę na tym pysznym torcie, czyli ekranizację opowiadania Lovecrafta „Zew Cthulhu”, z muzyką na żywo w wykonaniu zespołu Południca! Ekranizacja to nietypowa bo to film niemy, stylizowany na lata 20-30-te, który pod kątem formalnym wygląda niczym „Gabinet doktora Caligari”. Ale to co najważniejsze, to fakt, że to chyba najlepsza ekranizacja prozy Lovecrafta jaka powstała. Niezwykle klimatyczna, sugestywna i autentycznie budząca przerażenie. A efekt ten spotęgowany został świetną, autorską ścieżką dźwiękową w wykonaniu zespołu Południca! Doskonałe połączenie, o czym zapewni Was każdy uczestnik seansu. Fantastyczny koniec niezwykle intensywnego dnia.

Niedziela 24.03

O niedzieli krótko, bo rzeczywistość pozwoliła mi dotrzeć tylko na wykład „Śmiać się, płakać, czy krzyczeć, czyli komizmy literackiego horroru klasy B”. Nie dotrwałem do końca. Prelekcja była długa i miejscami zabawna, ale mam wrażenie, że skierowana do zupełnie innej grupy odbiorców. Młodszych i nie specjalnie rozmiłowanych/znających B klasowy horror. Ja się na tych książkach wychowałem i oczekiwałem czegoś więcej niż wyśmiania paru pulpowych okładek i wyciągnięcia paru głupich cytatów z Guya N. Smitha. Stracona szansa. Żałowałem też bardzo, że nie udało mi się dotrzeć, na panel poświęcony Weird Fiction, ale dzięki Karpiowemu Podcastowi ja i wszyscy zainteresowani tematyką mogą posłuchać tej interesującej dyskusji. Polecam!

Tak wyglądał mój Pyrkon. Mój, bo każdy z uczestników zaliczył pewnie inne atrakcje. Ogromnie się cieszę, że mogłem być częścią tej imprezy, bo stopniowo staje się to chyba największe wydarzenie w polskim fandomie. To unikatowe miejsce gdzie, bez ograniczeń można spotkać znanych pisarzy, czy innych twórców fantastyki. Miejsce, gdzie można spotkać dziesiątki przebranych postaci i panuje niezwykle przyjacielska atmosfera i gdzie przede wszystkim można się spotkać i porozmawiać z osobami o podobnych fascynacjach. Świetna sprawa, dzięki której mocno udało mi się podładować akumulatory. Niestety nie można zapomnieć o niedociągnięciach organizacyjnych, które psuły ogólne dobre wrażenie (kolejki do kas, za małe i przepełnione sale, za mała ilość stołów jadalnych na terenie konwentu) i słabszych prezentacjach (ale z takim ryzykiem zawsze trzeba się liczyć). Ale ja traktuję to trochę jako rysy na nieoszlifowanym diamencie. Mam nadzieję, że za rok organizatorzy podejmą wysiłek dalszego rozwoju, i dostaniemy jeszcze lepszą imprezę, a mi znów dane się będzie spotkać z fantastycznymi ludźmi. Tego sobie i Wam życzę.
   

niedziela, 17 marca 2013

Robert E. Howard „Królestwo cieni”

Ostatnie lata na rynku książki w Polsce okazały się dla Roberta E. Howarda bardzo łaskawe. Wydawnictwo Rea wydało komplet opowiadań o Conanie, a Rebis cały czas kontynuuje swoje wznowienia opowieści z tego uniwersum. Sądziłem, że kolejnym, dość naturalnym krokiem, będzie wznowienie któregoś z pozostałych cykli, o Salomonie Kane lub Kullu. Tym większe było moje zaskoczenie gdy okazało się, że wydawnictwo Agharta wypuszcza książkę z tekstami w Polsce praktycznie nieznanymi.

 
Howard mimo śmierci w nadzwyczaj młodym wieku (30 lat) pozostawił po sobie setki opowiadań, wierszy i powieści o nadzwyczaj różnorodnej tematyce. Oczywiście najbardziej znany jest jako twórca Conana Barbarzyńcy, ale pisał także opowiadania przygodowe, historyczne a także opowieści grozy. Jako fan i wierny przyjaciel Lovecrafta tworzył on także opowieści w ramach mitologii Cthullu i to właśnie wybór utworów z tego nurtu zaserwowano nam w „Królestwie cieni”.

Książka nie jest zbyt wielka objętościowo (niespełna 270 stron), ale zebrano w niej bardzo ciekawy zestaw tekstów. Zbiór otwiera esej samego H. P. Lovecrafta poświęcony zmarłemu przyjacielowi, w którym wyraźnie można odczuć za jak wielką stratę środowisko skupione wokół „Weird Tales” uważało śmierć Howarda. Kolejna pozycja to intrygująca ciekawostka - wiersz już na poziomie tytułu otwarcie nawiązujący do prozy Lovecrafta - czyli „Arkham”. Na właściwą część beletrystyczną składa się 10 opowiadań i cztery fragmenty niedokończonych dzieł. I w tym miejscu chciałbym pochwalić coś co w mojej ocenie winduje ten zbiór kilka klas w górę – wybór i tłumaczenie tekstów przez Mateusza Kopacza, czyli jednego z polskich specjalistów od Lovecrafta. Howard napisał kilka tekstów otwarcie nawiązujących do mitologii Cthulhu, ale w swoich cyklach także porozrzucał lovecraftowskie wątki. Udało się w „Królestwie cieni” zebrać oba rodzaje opowieści, a sposób ich poukładania tworzy bardzo spójny i interesujący zbiór pokazujący jak Howard rozszerzał i korzystał z uniwersum Wielkich Przedwiecznych.

Rozszerzał i korzystał bo z jednej strony mamy liczne nawiązania wprost (słynne księgi jak „Nienazwane kulty” Von Juntza oraz „Necronomicon”, czy wzmianki o Wielkich Przedwiecznych), z drugiej zaś strony tworzy własne elementy (jak Czarna skała przewijająca się jako obiekt kultu, czy „oświecone postacie” jak szalony poeta Justin Goeffrey). W tym miejscu trzeba podkreślić bardzo wyraźnie jedną rzecz Howard to nie Lovecraft. Jego styl jest zdecydowanie prostszy, a sposób prowadzenia opowieści i klimat tych historii jest bardziej awanturniczo-przygodowy z elementami horroru niż naładowany grozą. I to może powodować, że dla wielu czytelników zbiór ten będzie tylko błahą ciekawostką. Ja osobiście bardzo lubię tę prostotę Howarda i już pierwsze teksty ze zbioru mnie kupiły.

Na początek dostajemy dwa opowiadania bardzo mocno osadzone w klimacie prozy Lovecrafta „Czarną skałę” oraz „Potwora na dachu”. Teksty dobre i bardzo dobrze wprowadzające nas w świat wykreowany przez Howarda. „Płomień Aszurbanipala” to awanturnicza opowieść, które nie jest przesadnie odkrywcza (złośliwi powiedzą, jak wszystkie teksty w zbiorze), ale moim stanowi swoistą kwintesencję stylu Howarda. 

Kolejne cztery teksty to było moje największe zaskoczenie, bo zaserwowano nam opowiadania wyjęte z innych uniwersów Howarda czyli opowieści o Kullu („Królestwo cieni”), piktyjskim królu Bran Mak Mornie („Robaki Ziemi”), a nawet o samym Conanie („Lud mroku”). I czuć w tych tekstach, że to chyba w takiej literaturze Howard czuł się najlepiej. Po wycieczce w tak odległą przeszłość jak era Hyboryjska w ostatnich trzech tekstach wracamy do czasów bardziej współczesnych i nawiązań bardziej bezpośrednich. Z tej finałowej trójki mi najbardziej przypadła do gustu kolejna awanturnicza opowieść, czyli „Czarny niedźwiedź gryzie”.

Jako dopełnienie zbioru otrzymaliśmy cztery fragmenty, w tym część opowiadania „Wyzwanie spoza światów” stanowiącego samo w sobie dość ciekawą koncepcję (było to opowiadanie pisane przez pięciu pisarzy, a w tym między innymi Howarda i Lovecrafta). Ale najciekawszym fragmentem w mojej ocenie jest „Dom pośród dębów”, który chyba jest jednym z najbardziej klimatycznych tekstów w całym zbiorze. I jeżeli w „Królestwie cieni” czegoś mi brakuje to może tylko krótkiej wzmianki dlaczego ostatnie trzy opowiadania mamy tylko we fragmentach (czy to śmierć autora, czy może inne względy stały za takim stanem). 

Cieszę się niezmiernie, że Agharta zdecydowało się na wydanie tego zbioru. Jak wspomniałem wcześniej, osobiście bardzo lubię styl Howarda i nie razi mnie jego prostota i pewien schematyzm niektórych jego opowieści. Chyba po prostu te awanturniczo-przygodowe historie trafiają gdzieś do dzieciaka, który cały czas we mnie siedzi. Trudniejszym pytaniem jest jak wypadnie ten zbiór w oczach kogoś nieobeznanego z Howardem, szczególnie jeżeli spodziewa się klimatu rodem wprost z prozy Lovecrafta. Wtedy chyba dość łatwo o zawód, a sam zbiór pozostanie jedynie ciekawostką. Ja polecam abyście samy zapoznali się z „Królestwem cieni”. Dla fanów Howarda to pozycja obowiązkowa, dla lubiących oldschoolowe weird fiction rzecz warta uwagi, a dla fanów Lovecrafta co najmniej interesująca ciekawostka. Tak czy siak warto wesprzeć inicjatywę tego rodzaju wznowień. Może doczekamy się w końcu po polsku któregoś z pozostałych, wyłączając Conana, howardowskich cykli, za co mocno trzymam kciuki.

środa, 13 marca 2013

Dokumentalny dublet

Dziś nietypowo, bo będę polecał filmy dokumentalne. Nie jestem ekspertem od tego rodzaju kina, ale dobry dokument to moim zdaniem świetna rzecz. Przy czym dobry to nie koniecznie taki z którego tezami się zgadzam (przy obecnie dość modnej metodzie „zaangażowanego” dokumentu a’la Michael Moore często jest wręcz przeciwnie), ale taki który potrafi mnie zainteresować i dostarczyć ciekawych informacji. W krótkim czasie trafiłem na dwa dość mało znane w Polsce, a nadzwyczaj godne uwagi filmy.

Na dokument „Skandalista George Lucas” (w oryginale „People vs George Lucas”), trafiłem zupełnie przypadkowo kiedy emitowała go TVP Kultura. Film Alexandre O. Philippe’a z 2010 roku prezentuje nam środowisko fanów Gwiezdnych Wojen oraz jego burzliwe relacje z ojcem sagi Georgem Lucasem. Film uważam za bardzo udany na kilku poziomach. Po pierwsze to świetna opowieść o fandomie skupionym wokół gwiezdnych wojen. Przed seansem uważałem się za fana gwiezdnej sagi i sądziłem, że wiem co nieco o rozszerzonym uniwersum, ale już w trakcie zorientowałem się jak wielkie mam braki w tym zakresie. Twórcom udało się zaprezentować przeróżne oblicza tego fenomenu, począwszy od ortodoksyjnych fanów (uznających jedynie oryginalną trylogię, bez żadnych późniejszych zmian), a na kolekcjonerach gadżetów skończywszy. A przede wszystkim udało im się stworzyć niezwykle barwną opowieść o tym jak parę filmów było w stanie uruchomić wręcz niewyczerpane pokłady ludzkiej kreatywności. 

 
Po drugie dowiedziałem się sporej ilości ciekawostek, na czele z szokującą informacją o istnieniu mrocznego sekretu Lucasa czyli „Star Wars Holiday Special” (sekwencje poświęcone temu tematowi to po prostu fantastyczna komedia podkręcona doskonałymi fragmentami fanowskiego filmu „Forcery” o którym opowiadał kiedyś Mando w Radiu SK ((link)). I co najważniejsze bardzo ciekawie został nakreślony związek pomiędzy Lucasem i fanami oparty na miłości i nienawiści. Miłości do twórcy „ich ukochanego filmu” i nienawiści do człowieka, który rozmienia się co raz bardziej na drobne często zaprzeczając sam sobie. Udało się twórcom dokumentu uniknąć jednostronnej prezentacji całej sytuacji, a w połączeniu z humorem jaki towarzyszy nam przez cały seans otrzymujemy świetne dokumentalne kino. Dla fanów sagi i dla fanów kina pozycja obowiązkowa.

Na drugi film ostrzyłem sobie zęby od dawna. Stanowił on część pokazu kina klasy B jaki zorganizował niedawno Festiwal Transatlantyk. Zaprezentowano „Dracula kontra Frankenstein” (naprawdę fatalny film, w którym Dracula wygląda jak Borat, potwór Frankensteina jak zgniłe ziemniaki a scenariusz chyba zjadły mole) i premierowo w Polsce „Świat Rogera Cormana” („Corman's World: Exploits of a Hollywood Rebel”). „Świat Rogera Cormana” to doskonała opowieść o jednym z najważniejszych amerykańskich, niezależnych twórców filmowych. Żywej legendzie branży, „Papieżu kina pop”, nieznanemu szerzej w Polsce Rogerze Cormanie. Powiem Wam szczerze, że to chyba jeden z najlepszych filmów dokumentalnych jakie w życiu widziałem. Świetnie nakręcony, naładowany ciekawostkami i anegdotkami i prezentujący dość wszechstronnie sylwetkę niepokornego twórcy.

 
Corman w Polsce jest znany głównie ze swojego kultowego cyklu ekranizacji Poego, a zawdzięczamy mu o wiele więcej i tym bardziej godnym polecenia jest zapoznanie się z tym dokumentem. Możemy dowiedzieć się jak to się stało, że cytując autobiografię, Corman nakręcił ponad 100 filmów i nie stracił ani centa. Poznajemy także historię wyjątkowej postaci, która kręcąc tak wiekopomne dzieła jak „Atak krabów morderców” dostała najważniejszą nagrodę przemysłu filmowego czyli Oscara za całokształt twórczości. Obraz Cormana udaje się niezwykle ciekawie odmalować na podstawie opowieści paru twórców, których możecie kojarzyć, a którzy zaczynali u niego swoją karierę takich jak Martin Scorsese, Franics Ford Coppola, Joe Dante, Jonathan Demme, Ron Howard, czy Jack Nicholson. Z resztą Nicholson kradnie swymi opowieściami sporą część filmu. Szkoda tylko, że film nie doczekał się w Polsce szerszej dystrybucji. Mam cichą nadzieję, że jego seans pojawi się znów w programie Transatlantyku w sierpniu, a tymczasem polecam gorąco poszukanie tego filmu w ostępach Internetu. To po prostu fantastyczna filmowa opowieść o niezwykłym człowieku, który mimo blisko 90tki na karku i ponad 400 wyreżyserowanych i wyprodukowanych filmów nadal aktywnie działa w tym biznesie.


sobota, 9 marca 2013

"Włóczęga ze strzelbą" Jason Eisener

Projekt „Grindhouse” duetu Tarantino/Rodriguez, którym oddawali oni hołd i jednocześnie wskrzeszali zapomniany gatunek exploitation, odbił się szerokim echem wśród miłośników kina klasy B. W ramach inicjatywy, oprócz „Death proof” i „Planet terror”, zaprezentowano szereg trailerów nieistniejących filmów, w tym dwa, które przerodziły się później w pełnoprawne produkcje. Pierwszym z nich była „Maczeta” wyreżyserowana przez samego Rodrigueza, czyli film który jak już kiedyś wspominałem uważam za nieudany (i nie rozumiem sensu robienia z tego kolejnej trylogii). Drugim jest debiut na dużym ekranie Jasona Eisenera (twórcy świetnej krótkometrażówki „Treevange”) czyli „Włóczęga ze strzelbą”.

 
Fabuła, jak to często bywa w kinie eksploatacji, jest czysto pretekstowa. Do miasta Hope Town zjeżdża tytułowy włóczęga. Wkrótce przekonuje się, że miasto jest terroryzowane przez rodzinny gang na czele z nestorem rodu, psychopatycznym Drake’em. Widząc bezsilność otoczenia i skorumpowanie miejscowych służb postanawia zaprowadzić w mieście porządek. Proste i banalne? Oczywiście, w końcu chodzi tu głównie o krwawą rozrywkę dla dorosłych! Ale co ważne, mimo że Eisener dysponował budżetem trzykrotnie mniejszym niż w przypadku „Maczety”, dzięki pomysłowości swojej i scenarzysty wyszedł z tego obronną ręką. 

Na sukces filmu złożyło się moim zdaniem kilka kwestii. Pierwsza nazywa się Rutger Hauer, czyli od czasów „Ślepej furii” jeden z idoli mojego dzieciństwa. Aktor to obecnie nieco zapomniany, ale tu daje naprawdę popis swoich możliwości. Świetna jest także stylizacja całej opowieści na lata 80-te, co można zauważyć nie tylko po strojach, czy fryzurach bohaterów, ale także w zastosowanej jaskrawej kolorystyce całego filmu. Widać, że twórcy mieli wizję, którą udało im się w pełni przenieś na ekran. Bardzo dobrze wypadają efekty specjalne, w tym efekty gore, których jest mnóstwo. W tym przypadku jeżeli mówię mnóstwo, to proszę potraktujcie to bardzo dosłownie. W filmie Eisenera nie ma tabu, a posoka leje się po prostu strumieniami.

Ale to co mi najbardziej przypadło do gustu to sposób poprowadzenia opowieści, którą odbieram jako swoistą westernową balladę o ostatnim sprawiedliwym. Film stopniowo z prostej (aczkolwiek widowiskowej) jatki odpływa w coraz większy surrealizm, a pomysłowość twórców (i to nie tylko w zakresie sposobów na efektowne zgony) nie zna granic. Jak w przypadku całego motywu z Plagą (z rewelacyjną sekwencją w ich siedzibie), jak z postacią Świętego Mikołaja, czy w przypadku konstrukcji nietypowego arsenału. Z resztą udaje się w tym filmie rzecz niezwykła jak na tego rodzaju produkcję, bo Eisnerowi udaje się nas po prostu cały czas zaskakiwać.

Oczywistym jest, że nie jest to kino dla każdego. Opowieść jest bardzo brutalna, przerysowana i szalona, ale moim zdaniem jeżeli ktoś lubi kino eksploatacji lub chciałby sprawdzić (na własną odpowiedzialność) jak takie kino wygląda „Włóczęga ze strzelbą” jest świetnym wyborem. Na pewno dużo lepszym niż przereklamowana "Maczeta". Ja ze swojej strony dodam tylko, że chciałbym zobaczyć na wielkim ekranie inny film z fikcyjnych trailerów prezentowanych w ramach projektu, czyli „Werewolf woman of the SS” Roba Zombie. Czy może być coś lepszego niż Naziści, wilkołaki i Nicholas Cage jako Fu Manchu?