środa, 28 listopada 2012

Silent Hill Revelation 3D

W drugiej odsłonie bloga w wersji audio zapraszam do Silent Hill. Opowiadam o sequelu filmu na podstawie gry komputerowej. Czy taki film, i to do tego w 3D, miał prawo się udać?
; ;


 Miłego słuchania!

Silent Hill Revelation 3D - recenzja


wtorek, 27 listopada 2012

Spec Ops: The Line



Dominujący w polskich mediach głównego nurtu obraz gier video to niewymagająca i ogłupiająca rozrywka dla dzieciaków. Obraz oczywiście błędy, z prostego choćby powodu. Odbiorcą gier, a przynajmniej ich dużej części, są ludzie pełnoletni. Na etapie marketingowego szumu twórcy „Spec ops: The Line” opowiadali, że robią grę dla dojrzałego gracza, która będzie nas zmuszała do dokonywania trudnych wyborów moralnych. Powoływali się inspiracje „Jądrem ciemności” Josepha Conrada oraz „Czasem apokalipsy” Coppoli. Zapowiedzi szumne, i intrygujące (szczególnie, że uwielbiam Conrada), ale zastanawiało mnie tylko jak tyle treści ma pomieścić się w "zwykłej" strzelance.

 
Akcja „Spec Ops: The Line” rozgrywa się w Dubaju, który pół roku temu został doszczętnie zniszczony przez apokaliptyczną burzę piaskową. W celu ewakuacji cywilów amerykanie wysłali 33 kompanię pod dowództwem zasłużonego pułkownika Johna Konrada (wyraźny ukłon w stronę autora „Jądra ciemności”). Ewakuacja nie doszła do skutku, a wszelki ślad po 33 kompani zaginął. Do dziś, kiedy odebrano sygnał świadczący, że Konrad żyje. W grze kierujemy poczynaniami kapitana Walkera z oddziałów Delta, dowodzącego trzyosobowym oddziałem zwiadowczym, który otrzymuje misję sprawdzenia sytuacji w Dubaju…

Gra jest strzelanką do jakich zostaliśmy przyzwyczajeni  od czasów „Gears of War”. Sam schemat rozgrywki, i to zarówno jeżeli chodzi o strzelanie, wykorzystanie zasłon, czy używanie materiałów wybuchowych mi osobiście najbardziej przypomina jednak serię „Uncharted”. Jednym słowem samo strzelanie jest zrobione nieźle, ale bez rewelacji. Fajnym patentem, który naprawdę się sprawdzał jest wykorzystanie opcji taktycznych w zarządzaniu oddziałem – Adams potrafi unieszkodliwić przeciwników granatem, a nieodżałowany Lugo korzysta między innymi z karabinu snajperskiego. Nasi koledzy z oddziału potrafią być bardzo przydatni, bo muszę ostrzec, że sztuczna inteligencja oraz mechanizmy zastosowane przez twórców powodują, że „Spec Ops: The Line” potrafi naprawdę dać w kość, nawet na niższych poziomach trudności. Ja po tyłku trochę dostałem, a wierzcie mi, że w shootery gram nie od dziś.

Opowieść wciąga nas od pierwszych minut, kiedy znajdujemy ciała amerykańskich żołnierzy i zostajemy zaatakowani przez uzbrojone niedobitki mieszkańców Dubaju. Tym sposobem rekonesans i misja ratunkowa szybko przeradza się w walkę o przetrwanie. Akcja rozkręca się dość powoli, kiedy poznajemy poszczególne strony dramatu, ale sposób jej prowadzenia zasługuje na najwyższe laury. Doskonałe są także dialogi, których jest co niemiara (tym większa szkoda, że gra jest tylko w wersji angielskiej, ewentualnie z oryginalnymi napisami) oraz muzyka (jak moja Żona słusznie zauważyła niczym w filmach o wojnie w Wietnamie) i udźwiękowienie. Ale przejdźmy do najważniejszego – czyli co z tą dojrzałą fabułą.

Uwaga:
Jeżeli ktoś planuje zagrać uwaga na lekkie spoilery. Zainteresowanych ogólną oceną zapraszam na koniec.

Powiem szczerze, że klimat jaki udało się twórcą wykreować to dla mnie majstersztyk. Zniszczony Dubaj szokuje. Obserwujemy rozbite samoloty, jachty na środku pustyni, zrujnowane hotele i biurowce, a to wszystko przysypane piaskiem pustyni. Ale zniszczenia po burzy to jedno. Klimat buduje przede wszystkim sposób ukazania wojny. Na każdym kroku napotykamy na ślady działań wojennych takie jak masowe groby, czy ciała po egzekucjach. Moment kiedy wyszliśmy na zasypaną piaskiem autostradę a na każdej lampie był powieszony amerykański żołnierz nadal mnie prześladuje. Ale to nadal nie wszystko. Wspominałem już, że bardzo szybko okaże się, że zabijamy „swoich”, czyli amerykanów? A przyjdzie nam się także zmierzyć z efektami działań broni chemicznej… 

Gram w gry video przeszło 20 lat. Wydawało mi się, że widziałem naprawdę wszystko. Bomby atomowe, śmierć cywilów, śmierć kompanów. Nic mnie jednak nie przygotowało na to co serwują nam twórcy, którzy poszli po prostu po bandzie. W połowie gry trafia się moment, który spowodował u mnie taki szok, że musiałem grę na chwilę odłożyć aby odetchnąć. Zapowiadane wybory moralne i trudne decyzję choć nie mają specjalnego wpływu na fabułę (i tak wszystkie główne wydarzenia dojdą do skutku) to jak już się pojawią potrafią zmiażdżyć. A twórcy nie odpuszczają nam nawet na ekranach ładowania gdzie raczą nas hasłami niczym z wojny psychologicznej. No i sam finał. Bardzo podoba mi się, że pojawia się kilka opcji i tak naprawdę każdy gracz ma (ograniczony, ale zawsze) wybór jak zakończy się opowieść kapitana Walkera. Ja przeżyłem, ale przegrałem wszystko i będę musiał z tym żyć. A Wy?

 
Na zakończenie krótko. „Spec Ops: The Line” w mojej ocenie jest grą świetną. Okazuje się, że nawet w prostej strzelaninie można opowiedzieć wciągającą historię. Klimat gry i cała opowieść mnie powaliły i choć momentami strzelanie (którego jest chyba trochę za dużo) potrafi zmęczyć, to warto przebrnąć dalej aby zobaczyć jak skończy się wyprawa kapitana Walkera na dno piekła.

poniedziałek, 19 listopada 2012

Retro szaleństwo – „Barbarella”



Lubię stare kino. Nie jestem fanatycznym przeciwnikiem komputerowych efektów, 3D i wszystkiego co powstało w ostatnich latach, ale po prostu lubię stare filmy. Chociaż horrory z lat 60-tych raczej nie straszą, a filmy s-f wywołują częściej uśmiech niż fascynację to mimo to (a może dzięki temu?) ogląda się je często z niekłamaną satysfakcją. Dostarczają bowiem jakiejś pierwotnej przyjemności płynącej z seansu. W ramach swego hobby staram się niejednokrotnie sięgnąć po przykurzoną klasykę, tak aby sprawdzić na ile film broni się po latach. Ostatnio mój wybór padł na „Barbarellę” Rogera Vadima z 1968 roku. 


„Barbarella”, w zjawiskowej kreacji Jane Fondy, to ekranizacja francuskiego komiksu Jean Claude Foresta, który ze względu na zawartą w nim ilość erotyki i ogólną wymowę wywołał we Francji dość spory skandal. Komiksu nie czytałem, zatem nie będę się o nim rozpisywał i opowiem Wam o filmie, który z dzisiejszej perspektywy jest czymś absolutnie szalonym pod każdym względem.

Film rozgrywa się w bliżej nieokreślonej przyszłości i opowiada o przygodach pięknej Barbarelli, która na zlecenie Prezydenta Ziemi ma odnaleźć zaginionego na planecie Tau Ceti doktora Duranda Duranda, wynalazcy Promienia Pozytronowego, który może doprowadzić do zniszczenia ludzkości. Ludzkości, która od wieków żyje w pokoju nie znając wojen i konfliktów nawet na mniejszą skalę. Na pierwszy rzut oka wygląda jak dość typowe przygodowe s-f. Nic bardziej mylnego. Nie mam pojęcia, czy twórcy kręcili ten film „na serio”, a efekty komiczne osiągnęli mimo chodem, ale jedno jest pewne „Barbarellę” ogląda się teraz jak najlepszą komedię. 

Z „Barbarellą” jest jak w tym dowcipie, gdzie przychodzi facet do lekarza i mówi, że wszystko mu się kojarzy z seksem. Tylko tu jest tak na poważnie. Już otwierająca sekwencja jest nieprzeciętna (z  resztą zobaczcie sami), a potem jest tylko lepiej. Nasza nieustraszona agentka wielokrotnie przebiera się w coraz bardziej niesamowite (i skąpe stroje), statki kosmiczne mają funkcje i kształty kojarzące się z jednoznacznie (sprawdźcie jak porusza się statek napotkanego Łowcy, albo jak wygląda statek Barbarelli), główny czarny charakter próbuje wykończyć Barbarellę za pomocą orgazmotronu, a przywódca Rebelii nazywa się Dildon…


A teraz wiedząc to wszystko wyobraźcie sobie, że do takiego przedsięwzięcia udało się Rogerowi Vadimowi zatrudnić całkiem pokaźną liczbę niezłych aktorów począwszy od zjawiskowej Jane Fondy, a na Davidzie Hemmingsie (tak, tym z „Powiększenia”) skończywszy. Nie mam pojęcia jak mu się to udało. 

Co ciekawe, sama fabuła, jeżeli zaakceptujemy stworzony świat i absurdalne zasady nim rządzące (jak to, że mieszkańcy Ziemi żyją w pokoju, a kiedy jej Prezydent wita się z naszą Agentką unosi po indiańsku prawą dłoń z hasłem „miłość”…) oraz nie będziemy traktować jej nazbyt poważnie jest całkiem sprawnie poprowadzona. Jak połączymy to z uroczo kiczowatą scenografią i wariackimi kostiumami otrzymamy absolutnie szaloną komedię przygodową o zabarwieniu erotycznym. Na pewno warto obejrzeć i zobaczyć co tak bulwersowało naszych dziadków. Ja ubawiłem się po prostu setnie, choć mam świadomość, że jeżeli ktoś nie kupi tej konwencji nie wytrzyma z tym filmem nawet 5 minut. I nie zatrzymają go nawet długie nogi Jane Fondy.



Ps. Zabierając się za seans nie wiedziałem, że w czwartym numerze "Coś na progu" jest cały artykuł o naszej Królowej Galaktyki. Zainteresowanym tematem serdecznie polecam.

środa, 14 listopada 2012

James Bond – rozdział z Danielem Craigiem – „Skyfall”



Po trzech świetnych filmach z Piercem Brosnanem, w ostatnim przesadzono ze wszystkim. Spowodowało to, że film niebezpiecznie zbliżył się do granicy autoparodii i zgarnął średnie recenzje. Do tego uznano, że Brosnan jest za stary aby uciągnąć rolę, a i on sam nie kwapił się do kolejnych odsłon.  Tym sposobem po jubileuszowym Bondzie nr 20 czyli „Śmierć nadejdzie jutro”, seria po raz kolejny w swej historii stanęła na rozdrożach.

Na ratunek ściągnięto drugi raz Martina Campbella, który doskonałym „Goldeneye” tchnął w serię nowe życie. W „Cassino Royale”, czyli pierwszym Bondzie z Danielem Craigiem, zdecydowano się cofnąć do samego początku jego kariery jako agenta 00 i już od pierwszych scen widać, że był to strzał w dziesiątkę. Znów, jak z filmach z Daltonem, twórcy poszli w kierunku urealnienia akcji, ale nie zrezygnowano z efektowności. Pościg na wysokościach na Madagaskarze, akcja na lotnisku w Miami, czy świetny finał w Wenecji zapadają na długo w pamięć. Bond anno domini 2006 został odarty z wielu elementów serii. Brak Q, czy słynnej Moneypenny, a na pytanie „co pije?” Bond odpowiada „Mam to w dupie”. Ale mimo tego „Cassino Royale” ma bardzo dużo z ducha serii, w czym upatruję zasługę trójki Campbell-Craig-Dench oraz scenarzystów. 

 
Po ogromnym sukcesie oraz otwartym finale „Cassino Royale” wiadomo było, że kolejna odsłona jest tylko kwestią czasu i tak Bond powrócił w „Quantum of Solace”. Filmie nr 22, a raczej 21,5 ze względu na to, że to pierwsza w historii bezpośrednia kontynuacja. Mimo, że w tym przypadku recenzje nie były już tak jednoznaczne, ja jestem wielkim fanem tego filmu. Jest krótki, intensywny i dużo bardziej Bondowski w duchu od poprzednika. Bardzo podoba mi się także rozwinięcie wątków z wcześniejszego filmu. No i widać, że Daniel Craig poczyna sobie dużo śmielej. Polecam szczególnie oglądanie „Quantum of Solace” w duecie z „Cassino Royale”, wtedy zyskuje jeszcze bardziej. 

W tym miejscu miałem pisać o domknięciu trylogii Quantum, spinającej w całość opowieść z poprzednich dwóch filmów. Wierzcie, lub nie ale aby nie psuć sobie zabawy starałem się unikać informacji o fabule i aż do seansu żyłem w błogim przeświadczeniu, że idę na finał trylogii. Jakie było moje zaskoczenie gdy okazało się, że „Skyfall” opowiada zupełnie nową historię.

W tym miejscu krótka przerwa. Aby ocenić w pełni „Skyfall” nie uniknę spoilerów. W związku z tym postanowiłem zrobić wszystkim niespodziankę. Jeżeli nie widzieliście filmu, chcecie poznać ogólną ocenę (albo jesteście ciekawi jak brzmi autor bloga) zapraszam do ściągnięcia pierwszej recenzji audio wolnej od większych streszczeń. Jeżeli jednak chcecie poznać moją pełną opinię, albo po prostu widzieliście film zapraszam niżej.




„Skyfall” powstawał z problemami.  Jego premiera miała mieć początkowo miejsce już w 2010 roku, ale początkowe problemy związane z sytuacją MGM spowodowały, że premierę opóźniono. Podejrzewam, że w związku ze zbliżającą się 50-rocznicą od powstania „Dr. No” oraz (ale to moja teoria spiskowa) w związku z decyzją Judi Dench o odejściu z Bonda, zdecydowano się na zmianę scenariusza. I szczerze powiem, że mam wielką nadzieję, że pierwotny scenariusz finału trylogii leży gdzieś bezpiecznie w teczce Barbary Brocoli.

Bond nr 23 rozpoczyna się od niezwykle efektownej akcji w Turcji. Agenci MI6 ścigają człowieka, który jest w posiadaniu listy tajnych agentów inwigilujących najgroźniejsze grupy terrorystyczne na świecie. Mamy tu wszystko za co kochamy serię, ale emocjonujący pościg, w niesamowitym otoczeniu (pościg motocyklowy rozgrywa się między na dachach Wielkiego Bazaru, z Hagia Sophia w tle!) kończy się niestety tragicznie. Wskutek złej decyzji M (znów znakomita Judi Dench) Bond zostaje uznany za zmarłego. Tak, jeżeli w tym momencie staje Wam przed oczami „Żyje się tylko dwa razy” macie rację.

Po świetnym początku mamy w mej ocenie pierwszy zgrzyt. Słabą piosenkę w wykonaniu Adele. Mówi się, że ma Bondowski klimat. W mojej ocenie to nie klimat. To brak pomysłów i nuda. Ja przez całą piosenkę czekałem na jakiś zryw. Na próżno. Jedno z ostatnich miejsc na mojej liście Bondowskich piosenek.

Jak możecie się domyślać Bond powraca z martwych ("takie hobby…") wiedziony poczuciem obowiązku (terroryści grożą upublicznieniem listy), a chyba przede wszystkim chęcią ochrony M, której biuro w ściśle strzeżonej siedzibie MI6 wyleciało w powietrze.. Ta część filmu jest zdecydowanie stonowana w porównaniu do większości odsłon cyklu. Ale wydaje mi się, że to zabieg celowy pozwalający wprowadzić na scenę starych znajomych (pojawia się Q i Walter PPK!), pogłębić relacje (na linii M-Bond) oraz wprowadzić nowe postacie (Mallory). Zabieg celowy, ale wypadający nieźle. Właściwa akcja rozpoczyna się jednak wraz z wizytą Bonda w Szanghaju, gdzie 007 trafia na ślad głównego złego czyli Silvy (Javier Bardem). 

Scena pierwszego wejścia Silvy to po prostu majstersztyk. Otoczenie, klimat oraz sam Silva w demonicznej kreacji Bardema. Poezja. Niestety od tej doskonałej sceny mam wrażenie, że coś się psuje. A podstawowym problemem jest właśnie Silva. Po pierwsze w mojej ocenie Bardem przeszarżował i z demonicznego wroga 007 zamienia się szybko we własną karykaturę. Po drugie, w momencie kiedy poznajemy jego motywację, czyli chęć zemsty na M, jego działania z przerażających stają się cokolwiek śmieszne. Mam uwierzyć, że facet, który jest w stanie obejść wszystkie zabezpieczenia MI6, a co za tym idzie zabić M w dowolnym momencie daje się złapać aby do niej trafić? O to tyle zachodu? Ja tego nie kupuję. Do tego motyw zemsty na M też jest motywem znanym. To była przecież główna oś fabularna świetnego „Świat to za mało”, gdzie według mnie rozegrano tę nutę dużo lepiej.

Ale tu dochodzimy do tego co jest moją teorią spiskową. Według mnie scenariusz tak zmieniono, aby przy tym odgrzanym motywie upiec dwie pieczenie – złożyć hołd jednej z najważniejszych postaci w serii jaką stała się M w wykonaniu Judi Dench i ją uśmiercić. I choć sposób wykonania jest dalece niedoskonały, to sam pomysł uważam za fantastyczny. Fantastyczny, bo Judi Dench będzie wspominana już zawsze, tak jak nieodżałowany Desmond Llewelyn. Kapitalnie rozbudowała tą postać od zimnej „księgowej” („Goldeneye”), do najbliższej powierniczki Bonda. Ja ogromnie żałuję, że więcej już jej nie zobaczymy i uważam, że „Skyfall” w oczach każdego jej fana zyskuje dodatkowe punkty. 

W ogóle z perspektywy fana serii, dobry, ale nie zachwycający film akcji jakim jest „Skyfall” zyskuje ogromnie dużo i wznosi się na naprawdę wysoki poziom. Na 50-tą rocznicę „Dr. No” nafaszerowano film licznymi nawiązaniami - dialogami, scenami i motywami, których odnajdywanie jest czystą przyjemnością. Stare auta, wódka-martini („doskonale zrobiona”), czy pojawiając się po raz pierwszy od 2002 roku Q oraz Moneypenny to wszystko cieszy. A jeżeli wszystko będzie dobrze może cieszyć podwójnie, bo ja liczę, że wkrótce zobaczymy nową odsłonę starego Bonda. Ze wszystkimi dobrymi znajomymi, ale z nową świetną fabułą domykającą wątek organizacji Quantum. Czego sobie i Wam życzę.