wtorek, 30 października 2012

„Upiorna noc Halloween” – Michael Dougherty



Zbliża się Dzień Wszystkich Świętych i Dzień Zaduszny, dni w polskiej tradycji poświęcone zadumie nad śmiertelnością i skłaniające do refleksji. Tradycji, która co raz śmielej wypierana jest przez amerykańskie Halloween. Święto o zupełnie innej wymowie, święto strachów i straszenia, ale utrzymane w daleko lżejszej i zabawowej konwencji. Ja osobiście Halloween w amerykańskim stylu nie lubię i nie ogarniam, ale dla każdego fana horroru dzień ten stanowi wyśmienity pretekst do promocji ulubionego gatunku. Ja na jutrzejszy wieczór polecam „Upiorną noc Halloween”.


„Upiorna noc Halloween” z 2007 roku to autorski projekt Micheala Dougherty i rozwinięcie pomysłu z krótkometrażówki „Season’s Greetings”. Film to dość unikatowy jak na realia współczesnego horroru z kilku względów. To filmowa antologia otwarcie nawiązująca do takich produkcji jak „Opowieści z krypty” i groszowych komiksów grozy z lat 50-tych. Dougherty podszedł jednak do tematu w intrygujący sposób, serwując nam zamiast osobnych historii, cztery przeplatające się opowieści spięte klamrą w postaci Halloweenowej nocy i tajemniczego demona (?) Sama. Zabieg prosty, ale sprawdzający się znakomicie. Dzięki takiemu podejściu możemy zaobserwować pewne wydarzenia z dwóch punktów widzenia, ale jeżeli do przeplatających się wydarzeń dodamy zastosowane przeskoki czasowe, to w pierwszych minutach seansu może Was ogarnąć lekkie uczucie zagubienia. Nie obawiajcie się jednak, im bliżej finału, tym więcej klocków zaczyna wskakiwać na swoje miejsce.

Horror to nietypowy także ze względu na dość staroświeckie podejście do tematu. Tradycyjne efekty specjalne zamiast komputerowych, umiejętne budowanie napięcia zamiast regularnych „jump scenes” i przede wszystkim sama opowieść, która jako żywa przypomina mi historie opowiadane kiedyś przy ogniskach. Co ciekawe, bazując na dość prostych pomysłach i naszych przyzwyczajeniach Dougherty’emu udaje się nie lada sztuka zaskoczenia i przestraszenia widza. Ja od dawna na żadnym horrorze tak wyśmienicie się nie bawiłem.

Zdecydowanie „Trick ‘r treat” jako horror (i to nie tylko okolicznościowy) wypada po prostu znakomicie. Twórcom udało się perfekcyjnie sportretować szaleństwo Halloweenowej nocy i wiele tradycji z tym wieczorem związanych. Opowieść jest interesująca, zabawna i straszna, a co najważniejsze prowadzi nas do satysfakcjonującego finału. Do tego wszystkie cztery części składowe są na wyjątkowo wyrównanym poziomie (choć za samą stylizację historia „Czerwonego kapturka” ma u mnie największy plus), a Dougherty wykreował niezwykle intrygującą postać Halloweenowego demona Sama. Sama, którego postać zaczęła żyć własnym życiem. Film cały czas jest do kupienia za niewielkie pieniądze, w bardzo dobrym i pełnym dodatków polskim wydaniu. Macie jeszcze trochę czasu, więc kupcie dvd i zabierzcie się za seans. Tylko koniecznie pamiętajcie aby zapalić lampion...

Halloweenowe bonusy:




czwartek, 25 października 2012

"Golem" Edward Lee



Pierwsza, wydana w Polsce w 2011 roku, powieść Edward Lee czyli „Sukkub” odniosła spory sukces. Idąc za ciosem wydawnictwo Replika zaplanowało na 2012 rok aż dwie premiery - „Ludzi z bagien” oraz „Golema”. Odniosłem wrażenie, że „Ludzie z bagien” podzieli fanów polskiego debiutu Lee. Podniosły się głosy o nadmiernej rozwlekłości, o nazbyt kryminalno-obyczajowym wątku oraz licznych podobieństwa pomiędzy powieściami. Wszystko to znalazło odbicie w obawach o jakość „Golema”. W moim jednak przypadku, o czym z resztą wcześniej pisałem, „Ludzie z bagien” przypadli do gustu i tylko zwiększyli apetyt na najnowsze dzieło Edwarda Lee. 

„Golem” miał swoją polską premierę na konwencie Polcon we Wrocławiu, a Wydawnictwo Replika uraczyło fanów grozy w Polsce wydarzeniem dość bezprecedensowym i autor osobiście uświetnił premierę. Dodatkowo duże brawa należą się za pomysłową promocję związaną z wizytą Edwarda Lee. Otóż przed konwentem można było zamówić dowolną jego powieść ze spersonalizowanym autografem. I to w cenie normalnej książki. Jako, że nie dano było mi dotrzeć na Polcon, dzięki wspomnianej akcji mój egzemplarz „Golema” zdobi takowy wpis. Mała rzecz a cieszy.      


„Golem”, to w przeciwieństwie do wcześniej wydanych u nas powieści, jedna z nowszych książek Edwarda Lee (z 2009 roku) i w zasadzie już od prologu widać pewne zmiany, cofamy się bowiem aż do 1880 roku. Trafiamy na parowiec wiozący do miejscowości Lowensport między innymi beczki z gliną z Wełtawy. Towar, który już wkrótce stanie się przyczyną poważnych problemów. Prolog jest mocny i wciągający, ale co muszę z lekką konsternacją stwierdzić wydarzenia w nim opisane nie do końca mają odzwierciedlenie w dalszej części powieści. Akcja przenosi się do współczesności, gdzie dwoje świeżo postawionych na nogi życiowych rozbitków przyjeżdża do nowo zakupionego domu w Lowensport. Domu, który należał kiedyś do żydowskiego założyciela miasta. Nie wiedzą, że wkrótce przyjdzie im się zmierzyć z niewyobrażalnym…

Dla polaków mam wrażenie fabuła powieści może być w dużej mierze do przewidzenia już po samym tytule i prologu. Każdy zna przecież legendy o Golemie z Pragi ożywionym żydowską magią. Pozostaje więc pytanie na ile Edward Lee będzie potrafił nas zaskoczyć i jak wypadnie legenda przefiltrowana przez jego estetykę. W zasadzie cały czas czuć rękę autora i to zarówno w konstrukcji powieści jak i bohaterów (znów mamy duet(y) nihilistycznych psycholi i protagonistów muszących się zmierzyć z nieznanym, ale mam wrażenie, że wszystkie postacie dramatu – których jest naprawdę sporo - bardzo ciekawie zostały zarysowane). Oczywiście fani horroru znajdą tutaj zdecydowanie coś dla siebie, bo poziom brutalności i dewiacji tutaj zaprezentowanych przebija momentami nawet „Sukkuba”. Mi bardzo spodobał się pomysł (i wykonanie!) prowadzenia równolegle tak naprawdę dwóch historii, tej z 1880 roku i tej obecnej, obu spotykających się dopiero w finale. Finale, który uspokajam tych narzekających na wtórność zakończenia „Ludzi z bagien”, nie jest może wielkim zaskoczeniem, ale sprawdza się bardzo dobrze.

Pozostaje pytanie czy warto sięgnąć po „Golema”? Moim zdaniem jak najbardziej tak, ale śpieszę uprzedzić fanów polskiego debiutu. Nie oczekujcie rewolucji i kolejnego przesuwania granic. Po lekturze trzeciej powieści Lee ja nadal jestem bardzo zadowolony, ale mam co raz mocniejsze przekonanie, że  tak rewelacyjny debiut jak „Sukkub” na dłuższą metę może Edwardowi Lee trochę szkodzić. Pojawi się wiele głosów, że książka jest ok., ale to nie to samo. I bardzo dobrze. Z mojej perspektywy Edward Lee może żałować, że nie załapał się na horrorowy bum spod znaku Phantom Pressu i Ambera. Dziś byłby w Polsce pewnie równie popularny jak Masterton. Dlaczego? Bo bazując w ocenie na jego trzech powieściach mogę śmiało stwierdzić, że to świetny pisarz horrorów klasy B. Z unikalnym stylem opowiadania historii, ciekawymi pomysłami i zamiłowaniem do perwersyjnego seksu i makabry. Aż szkoda, że Replika nie zdecydowała się wydać „Golema”, który ma przecież zaledwie 300 stron, w mniejszym formacie. Ja bym go widział jako świetny początek nowej serii horrorowych czytadeł. Zatem, czy warto? Jeżeli szukacie dobrego horroru klasy B, śmiało sięgnijcie po „Golema”. Ja bawiłem się świetnie i już czekam na jego kolejną powieść.

wtorek, 23 października 2012

James Bond - to co najlepsze




Najsłynniejszy agent jej Królewskiej Mości kończy właśnie 50 lat i wciąż daleko mu do emerytury. W ramach hucznych obchodów okrągłej rocznicy już za parę dni będziemy mogli (mam nadzieję) delektować się nowym filmem z serii, Bondem nr 23 czyli „Skyfall”. Ale dziś nie o nadchodzącej premierze. Jeżeli czytaliście opis mojej skromnej osoby to możecie się domyślać, że jestem wielkim fanem serii o Agencie 007. Uznałem więc, że rocznica to dobry moment aby podzielić się z Wami tym co moim zdaniem najlepsze w cyklu. Wybrałem 5 filmów, ułożonych chronologicznie, choć zawężenie do takiej liczby i tak nastręczyło mi problemów (to pewnie dlatego, że w serii nie ma słabych filmów). W ogóle pominę ostatnie filmy z Danielem Craigiem. Jego zwolenników uspokajam, nie dlatego, że uważam jak wielu ortodoksyjnych fanów, że to słabe filmy. Na nie po prostu przyjdzie pora przy recenzji nowego filmu. Zatem zaczynajmy.


„Pozdrowienia z Rosji” (1963) – druga odsłona serii i drugi raz w rolę Agenta 007 wciela się Sean Connery. Moim zdaniem to jeden z tych filmów, które wniosły ogromnie dużo do całego cyklu. To tutaj po raz pierwszy pojawia Q grany przez niezapomnianego Desmonda Llewelyna. To tutaj po raz pierwszy pojawia się organizacja SPECTRE dowodzona przez Ernsta Blofelda. Także tu po raz pierwszy mamy okazję zobaczyć jak geniusz zbrodni głaszcze swego białego kota…

Mimo wyraźnie podszytej zimnowojennym klimatem fabuły „Pozdrowienia z Rosji” nadal wypadają nieźle od strony fabularnej. Intryga jest ciekawa, wątki nieźle poprowadzone, no i mamy oczywiście pamiętną bójkę w Orient Expressie. Moje zastrzeżenie budzą jedynie postacie kobiece. Próżno to szukać tak ikonicznej roli jak Ursuli Andress, ale z drugiej strony w początkach serii kobiety często były jedynie dodatkiem dla Jamesa Bonda.

 
„Tylko dla Twoich oczu” (1981) – film nr 12 i 5 odcinek w którym w rolę Bonda wcielił się Roger Moore. To jeden z pierwszych filmów, w których kobieta staje się równorzędną partnerką dla Agenta 007. Melina Havelock świetnie zagrana przez Carole Bouquet to moim zdaniem jedna z ciekawszych postaci kobiecych w serii (a do tego posługuje się słynną kuszą!). To także bodaj najlepszy film z Roger Moorem. Idealnie wyważony pomiędzy lekkością i humorem (świetne sekwencje z Bibi Dahl, która to dama śniła mi się po seansie po nocach…), a wciągającą intrygą, która nieźle znosi próbę czasu. Ja bardzo lubię pościg na śniegu oraz świetny finał w Grecji na Meteorach. Dla zbieraczy ciekawostek film zasłynął tym, że w finale general Gogol podlatuje polskim śmigłowcem no i bodaj po raz pierwszy James Bond poniekąd „tylko” remisuje z KGB.
   
 
„Licencja na zabijanie”(1989) – Bond nr 16 i 2 drugi film z Timothy Daltonem w roli głównej. Ci którzy przy okazji „Cassino Royale” powtarzali do znudzenia, że to pierwsza próba urealnienia cyklu i odarcia go ze zbędnych gadżetów chyba nigdy nie widzieli jednego z moich ulubionych filmów. Oba Bondy z Daltonem stawiały na fabułę i poważniejsze podejście do tematu, ale „Licencja na zabijanie” w przeciwieństwie do wcześniejszego „W obliczu śmierci” to nie historia szpiegowska, ale typowe kino zemsty. Bond działa tutaj wyraźnie wbrew zwierzchnikom i stawia pod znakiem zapytania swoją karierę aby dokonać zemsty na oprawcach przyjaciół. Historia wydaje się być typowo sensacyjna (koncentruje się na wątku karteli narkotykowych) ale jest wprost naładowana sekwencjami, które do dziś robią wrażenie, jak chociażby absolutnie kultowy finał z ciężarówkami z benzyną. No i należy pamiętać o kolejnej świetnej roli kobiecej – Pam Bouvier (Carey Lowell) i roli Q, który wspiera Bonda nawet w ramach prywatnych działań. Powiem krótko – po prostu rewelacja.

„Goldeneye” (1995) – film nr 17 i debiut Pierce Brosnana to także pierwszy Bond jakiego widziałem w kinie. Bond ewidentnie odświeżony i zmieniony w stosunku do poprzedników. I to jak odświeżony. Dla mnie to absolutny top całego cyklu. Fabuła bardzo umiejętnie łączy wątki polityczne (rozgrywki w Rosji po upadku KGB) z wątkami sensacyjnymi. Cały film to idealny mix akcji i pamiętnych scen (genialna sekwencja otwierająca  (nakręcona z udziałem kaskaderów!), rewelacyjny pościg czołgiem po ulicach Petersburga czy świetny finał w kubańskiej dżungli) z błyskotliwym humorem, świetnymi dialogami i doskonale rozpisanymi postaciami. Czarne charaktery to ścisła czołówka Bondowskich łotrów (rewelacyjny Sean Bean!), a do tego mamy bodaj najrówniejszy i najlepszy duet kobiecy. Genialna Fameke Janssen i jej vis a vis - Izabella Scorupco wypadają znakomicie. Wisienką na tym pysznym torcie jest muzyka. Począwszy od jednej z najlepszych piosenek w cyklu zaśpiewanej przez samą Tinę Turner, a skończywszy na ścieżce dźwiękowej nagranej przez Erica Serra oraz duet Bono i The Edge. „Goldeneye” to kino rozrywkowe najwyższej próby.

 
„Świat to za mało” (1999) – Bond nr 19. Ortodoksyjni fani mogą się oburzyć, na obecność dwóch filmów z Brosnanem. Cóż, ja po prostu właśnie ten fragment cyklu lubię najbardziej. A „Świat to za mało” to przede wszystkim rewelacyjna historia, bardzo umiejętnie rozpisana na wszystkie postacie dramatu i okraszona świetnymi dialogami. Ten film to także kolejne zmiany. M grana przez Judi Dench wychodzi z za biurka i stają się pełnoprawnym bohaterem, a po raz ostatni dane jest nam oglądać nieodżałowanego Desmonda Llelewyna jako Q. Film ma także trochę wolniejsze tempo od poprzedników, ale daje to tylko większe pole do popisu aktorom. A jeżeli chodzi o konstrukcję postaci to scenarzyści znów się popisali. Szczególnie tworząc kolejny niezapomniany duet kobiecy Elektrę King (Sophie Marceau) oraz doktor Christmas Jones (Denise Richards). Kolejne duże brawa.

Premiera „Skyfall” już za kilka dni. Dla zaostrzenia apetytu sięgnijcie po klasyczne odsłony serii. Wspomniałem już wcześniej i jeszcze raz podkreślam - w cyklu o Agencie 007 nie ma słabych filmów (tak, widziałem „Moonrakera”, pewnie nawet z 5 razy). Jak dla mnie to po prostu kino ponadczasowe i kwintesencja kina rozrywkowego w najlepszym wydaniu.

środa, 17 października 2012

„Locke & Key: Welcome to Lovecraft”

Joe Hill, mimo niespecjalnie długiej listy literackich dokonań, szybko zyskał sobie oddanych czytelników. Jego debiutancki zbiór opowiadań „Upiory XX wieku” wygrał prestiżową Bram Stoker Award, a kolejne powieści – „Pudełko w kształcie serca” i „Rogi” ugruntowały jego pozycję. Ale projekt, z którym wiąże się chyba największy sukces starszego z synów Stephena Kinga to niewydany w Polsce, współtworzony z rysownikiem Gabrielem Rodriguezem, komiks „Locke & Key”. Zachęcony lekturą „Rogów” i licznymi pochlebstwami płynącymi pod adresem serii, postanowiłem zweryfikować ile w zachwytach nad historią rodziny Locke jest prawdy.


Pierwszy album to „Locke & Key: Welcome to Lovecraft”. Poznajemy w nim rodzinę Locke, która licząc na ukojenie po dramatycznych wydarzeniach, wraca do starej rodowej posiadłości Keyhouse położonej w miejscowości Lovecraft. Niestety, jak wkrótce dane im będzie się przekonać od przeszłości nie łatwo uciec, a i sama posiadłość nie jest tak sielankowym miejscem jak mogłoby się wydawać i także skrywa swoje mroczne tajemnice. Tajemnice skupione wokół pewnej studni i kluczy, których użycie powoduje…  

Powiem krótko, nie jestem w stanie wyobrazić sobie lepszego otwarcia. Nie jestem specjalistą od komiksów, ale opowieść Hilla i Rodrigueza od razu trafiła do ścisłego topu moich ulubionych. Scenariusz Hilla to prawdziwa perełka okraszona do tego rewelacyjnymi, niezwykle szczegółowymi rysunkami Rodrigueza. Mamy tutaj do czynienia z przeplatającymi się historiami – kryminalnym dramatem rodzinnym i horrorem, które stanowią iście wybuchową mieszankę. Genialny w swej prostocie wydaje się pomysł wyjściowy z „magicznymi” kluczami, bo powoduje, że autorzy są ograniczeni jedynie swoją wyobraźnią. I choć nie wszystkie rozwiązania fabularne są równie dobre (dlaczego Bode wykorzystał swój klucz w tak ograniczony sposób, skoro mógł spełnić prośbę w całości), chyba słuszne wydają się niektóre zarzuty o operowanie pewnymi schematami (u mnie wątek wykorzystania Sama jako narzędzia przypomina podobny pomysł z „To” Kinga) to i tak gwarantuję, że opowiadana historia Was wciągnie i poruszy.

Ale to co mnie osobiście najbardziej powaliło to sposób prowadzenia narracji. Mamy do czynienia z licznymi retrospekcjami, które stopniowo odkrywają przed nami zdarzenia, których skutki bohaterowie odczuwają obecnie. Jednak to nie same zastosowanie retrospekcji (choć świetnie wypadające) ma taką siłę oddziaływania, ale sposób kompozycji kadrów. Jak wspomniałem, nie jestem ekspertem od komiksów, ale nigdy wcześniej nie spotkałem z tak perfekcyjnym wykorzystaniem tego medium. Standardowo w prosty sposób jestem w stanie sobie wyobrazić transkrypcję komiksu na książkę z ilustracjami czy film. Tutaj nie jest to takie proste. Spółka Hill/Rodriguez jest w stanie w kilku kadrach zawrzeć masę informacji i zaprezentować je w unikatowy sposób. Przykład? Absolutnie mistrzowska sekwencja z Tylerem w domu pogrzebowym. Ja nie jestem w stanie wyobrazić sobie jak można by zrobić to lepiej. To po prostu trzeba zobaczyć. Dodatkowo świetnie wypadają przejścia pomiędzy poszczególnymi kadrami i ich rozłożenie na stronie jak w sekwencji z „pistoletem” startowym. Mistrzostwo przez duże M.

Tak, „Welcome to Lovecraft” stanowi perfekcyjny początek. Wprowadzając nas w świat tajemnic wokół rodziny Locke odkrywa przed nami jedynie rąbek tajemnicy, tak że od razu pragniemy sięgnąć po następne odsłony serii. I tym bardziej szkoda polskich czytelników, bo komiks niestety nie został u nas wydany. Dla zainteresowanych polecam zakup bezpośrednio ze Stanów. Cena z przesyłką za jeden album wyniesie Was połowę nowego komiksu wydanego przez Egmont. I nie obawiajcie się o język. Komiks jest napisany bardzo przystępnie, więc naprawdę nie trzeba być mistrzem we władaniu językiem Szekspira. Ale jeżeli zdecydujecie się sięgnąć po komiks ostrzegam, że najbliższe miesiące mogą Wam się bardzo wydłużyć. Dopiero startuje finałowa seria przygód rodziny Locke, a uwierzcie, że „Welcome to Lovecraft” bardzo zaostrzy Wasz apetyt na poznanie całej opowieści.