niedziela, 29 lipca 2012

„Mroczny Rycerz powstaje” Christopher Nolan


Rok 2012 obfituje w długo oczekiwane premiery kinowe. Wystarczy wspomnieć opus magnum z uniwersum Marvela czyli „Avengers”, czy powrót Ridleya Scotta do Obcego czyli „Prometeusza”. Ale nie zaryzykuję dużo twierdząc, że najbardziej oczekiwaną premierą tego roku było zwieńczenie trylogii Nolana o Batmanie. „Batman: Początek” okazał się wyjątkowo udanym powrotem Batmana na kinowe ekrany, a „Mroczny Rycerz” szybko stał się żywą legendą, która wywindowała oczekiwania wobec nowego filmu Nolana do niespotykanych poziomów. Poziomów podkręconych jeszcze informacją, że ostatni film z trylogii będzie się opierał między innymi na jednej z najważniejszych historii w uniwersum Batmana - „Knightfall”, w której Bane” łamie” Człowieka Nietoperza. Czy finał trylogii spełnia nadzieje fanów?


Pamiętamy mocne zakończenie „Mrocznego Rycerza”. Akcja rozpoczyna się w 8 lat po tamtych wydarzeniach. Gotham dzięki restrykcyjnemu prawu staje się miastem wolnym od poważniejszych przestępstw. Bruce Wayne kontuzjowany i pogrążony w apatii nie opuszcza swej posiadłości. Nie wie, że już wkrótce przyjdzie mu znów przywdziać pelerynę w obronie swego miasta. Pojawia się bowiem Bane, zamaskowany najemnik mający dwa cele - zniszczyć Gotham oraz złamać na ciele i duchu Batmana.

Ku mojemu zaskoczeniu dwa najbardziej kulejące elementy to rozegranie postaci Bane'a i główna oś fabularna. Przed seansem narzekałem na wygląd Bane’a, który jest daleki od kanonów uniwersum (podejrzewałem jednak, że wygląd Nemezis Batmana został przez Nolana zmieniony w związku z jego dążeniem do urealnienia świata). Okazało się, że Tom Hardy wypada w roli Bane’a znakomicie, ale odarcie tej postaci ze wspomagania Jadem jest nadal dla mnie niezrozumiałe. Po pierwsze nie znajduję w tym momencie uzasadnienia dla „Lovecraftowskiej” maski (wytłumaczenie tego stanu jest cokolwiek mizerne), a po drugie w tym momencie okazuje się, że legendarnego Batmana „złamał” zwykły, ambitny osiłek… Co gorsze, poprowadzenie głównego wątku mam wrażenie mocno kuleje. Przejęcie i zniszczenie miasta aby pognębić Batmana? Nie kupuję tego, a sposób realizacji akcji (choćby okres jej trwania, ale nie tylko) wydaje mi się jeszcze bardziej naciągany. Najgorzej zaś wypada dla mnie sam finał, który został zabity przez dosłowność. I chyba nigdy nie zrozumiem decyzji Nolana w tym względzie. Nie bał się ciężkiego zakończenie „Mrocznego Rycerza”, a tutaj? Nie chodzi o prosty happy end. Mam wrażenie, że zostałem potraktowany jak idiota, który nie umie dodać dwa do dwóch. Czy twórcy nie wiedzą, że umiejętne niedopowiedzenie działa dużo silniej na wyobraźnię niż dosłowność?

Ponarzekałem i chyba nawet za mocno, bo to naprawdę kawał świetnego kina. Otoczenie Batmana wypada znakomicie. Komisarz Gordon, detektyw Blake (nowa postać w świecie Batmana), Lucius Fox oraz oczywiście Alfred to postacie naprawdę dobrze napisane i świetne zagrane (na szczególne wyróżnienie zasługuje Michael Caine jako Alfred – czysta perfekcja). Pojedynek Batmana z Bane’m, który elektryzował wszystkich, wzbudza naprawdę ogromne emocje. Ta sekwencja na pewno przejdzie do historii. Przejęcie władzy w Gotham przez Bane’a to spektakl po prostu niesamowity. Nolanowi udała się nie lada sztuka zaprezentowania upadającego miasta. Poczucie beznadziei jakie zaczyna towarzyszyć bohaterom udziela się widzowi. To naprawdę doskonała sekwencja. Mocna i szokująca. Ale moim skromnym zdaniem cały film kradnie Selina Kyle czyli Kobieta Kot. Postać złodziejki, perfekcyjnie zagranej przez Anne Hathaway, ze świetnie napisanymi dialogami, które doskonale rozładowują patos słów jakie przyszło recytować Batmanowi sprawdziła się wyśmienicie. Sekwencje z jej udziałem to ozdoba całego filmu. 

„Mroczny Rycerz powstaje” jest jak „Powrót Jedi” w stosunku do „Imperium kontratakuje”, to film nadal bardzo dobry w swojej klasie, ale niestety niewytrzymujący porównania z wielkim poprzednikiem. Perfekcyjnie rozgrywający niektóre elementy, ale idący na zbyt duże skróty w innych. Film Nolana moim zdaniem nadal bije na głowę Marvelowskie produkcje, z „Avengers” na czele, choćby ze względu na fakt, że stara się mierzyć z ważnymi tematami (zwróćcie choćby uwagę gdzie rozpoczyna się rewolucja Bane’a). To na pewno godne zwieńczenie trylogii, choć mnie osobiście cały czas brakuje trochę komiksowego sznytu jaki w przednolanowskich ekranizacjach był widoczny, szczególnie mocno w wizji Gotham, może najważniejszego bohatera z uniwersum Batmana. W Gotham Nolana Batman pomału przestaje być potrzebny. Każdy w końcu może być bohaterem.

czwartek, 26 lipca 2012

„Prometeusz" Ridley Scott


Wieść o tym, że Scott, po ponad trzydziestu latach, zabiera się za prace nad prequelem „Obcego” wprawiła mnie w nie małą konsternację. Quadrologia o kosmicznym monstrum to stanowczo jedna z mych ulubionych serii filmowych, której legenda została niestety dość mocno nadszarpnięta filmami „Obcy kontra Predator”. Kiedy sądziłem, że postać została ostatecznie pogrzebana, nagle taka informacja. Z jednej strony niezmiernie się ucieszyłem. Uniwersum Obcego w rękach dobrego scenarzysty, który twórczo podszedłby do tematu nadal może być świetnym punktem zaczepienia dla intrygujących opowieści. Z drugiej zaś strony opadły mnie obawy. O Scotta, który od czasów „Obcego” kręci dużo i oprócz filmów wybitnych niestety dość często trafia kulą w płot. I o samą opowieść. Czy uda się stworzyć spójną i ciekawą historię, której finał znajdziemy na planetoidzie LV-426?

 
Powiem od razu, bardzo podoba mi się zawiązanie akcji. Pierwsza sekwencja w której obserwujemy jak humanoidalny obcy poświęca swe życie, zapoczątkowując proces tworzenia życia organicznego (jak możemy się domyślać na Ziemi) jest po prostu wyśmienita. Właściwa akcja szybko przenosi się do 2089 roku. Widzimy grupę naukowców twierdzącą, że znalazła dowód, mapę nieba, na której jak wierzą zaznaczona jest planeta z której pochodzą nasi Stwórcy (zwani przez nich „Inżynierami”). Udaje się im zarazić pomysłem na ekspedycję bogatego sponsora w postaci korporacji kierowanej przez umierającego Petera Weylanda i na pokładzie statku badawczego „Prometeusz” ruszają na spotkanie z Inżynierami…

Już w czasie tej krótkiej ekspozycji widać, że prequel nie będzie prostą historią o Obcych. Odwołując się do popularnych teorii Danikena o paleoastronautach, twórcy „Prometeusza” od samego początku pokazują Nam, że interesują ich kwestie daleko większe z pytaniem „Skąd pochodzimy?” na czele. Wątek „Danikenowski” jest dość często wyśmiewany i krytykowany, choć moim zdaniem zupełnie niepotrzebnie. Jako punkt wyjścia do opowieści science-ficition sprawdza się bardzo dobrze, a stawiając ważkie pytania o istotę stworzenia pozwala nam uwierzyć, że historia będzie naprawdę dobra. Tym bardziej, że twórcy szybko wprowadzają na scenę kolejnego w serii Androida, co pytaniom egzystencjalnym nadaje oczywiście drugie dno. Android David, wyśmienicie zagrany przez Michaela Fassbendera z miejsca stał się ulubieńcem fanów filmu, choć ja mam z nim jeden zasadniczy problem o którym dalej w części spoilerowej.

Pierwsza część filmu, która (umownie) kończy się znalezieniem posągu „Inżyniera” jest zdecydowanie najlepsza. Niestety od tego momentu jest dużo gorzej, a odpowiada za to moim zdaniem głównie jedna rzecz – próba powiązania „Prometeusza” z „Obcym”. W mojej ocenie niemalże wszystkie motywy z Alienami wypadają po prostu słabo. Mam wrażenie, że twórcy zamiast odpowiedzieć na jakiekolwiek pytania dodali tylko nowe, albo wprowadzili niejasności i nieścisłości, do wydawało się dość jasno zarysowanego uniwersum. Więcej poniżej, ale tych którzy seans mają dopiero przed sobą zapraszam do podsumowania na końcu. Nadchodzi część spojlerów.

Co moim zdaniem najbardziej nie zagrało? Brak logiki i konsekwencji w prowadzeniu wątku z Alienem. I to na dwóch płaszczyznach. Po pierwsze mam spory problem ze zrozumieniem zachowaniem Davida. Pobiera on próbkę „czarnej oliwy” (przypomina mi się „Z archiwum X”) i podaje ją Hollowayowi. Po co? (Bo go nie lubi?)  Czy wie jakie będą efekty, czy bierze go na królika doświadczalnego? Wiedząc, że doktor Shaw zaszła z Hollowayem „w ciążę” próbuje ją zahibernować celem przewiezienia jej na Ziemię. I znów pytam po co? Czy wiedział, że sex doprowadzi do jej zarażanie się Obcym?  Tym bardziej wszystko to wydaje się dziwne jeżeli weźmiemy pod uwagę, że działa on bezpośrednio według rozkazów swego Stwórcy – Weylanda, co wyraźnie jest zasugerowane. Czy była to próba szukania lekarstwa dla Weylanda? Nie wiem, ale doceniając kunszt aktorski i parę interesujących dialogów z Davidem odnoszę jednocześnie wrażenie, że w zasadzie wszystkie jego działania są dla mnie po prostu niejasne.

Dodatkowo mam kłopot z głównym wątkiem „Alienowskim”. Janek („magicznie oświecony”) wpada na pomysł, że „czarna oliwa” i obcy to swego rodzaju broń biologiczna, a świątynia to tak naprawdę statek Inżynierów, którzy chcieli zniszczyć ludzkość. Coś poszło nie tak i broń obróciła się przeciw nim. I tu mamy także całą masę pytań bez odpowiedzi. Jak działa „czarna oliwa”? Holloway zaraził Shaw, a sam miał dziwne objawy, ale nie stał się żywicielem. Fifield zarażony zamienia się w kraba o nadludzkiej sile (sic!). Ale jak zrodził się obcy jakiego znamy i jego jaja? Widziałem tam kilka rodzajów Obcych, ale tylko jeden (wykluty z Inżyniera) wyglądał prawie jak dobrze nam znany. Ale jak ten obcy naprawdę powstał? „Czarna oliwa” ->Żywiciel I -> sex -> Żywiciel II -> Facehugger -> Żywiciel III -> Królowa? Mam wrażenie, że zamiast prostego schematu (Królowa – Jaja - Obcy) mamy loterię, której źródłem jest substancja w pojemnikach. Chyba jedyna dobra scena w tym wątku to sekwencja cesarskiego cięcia doktor Shaw. Wyśmienity pomysł i realizacja. Duże brawa. Ale to nie koniec narzekań. Dodatkowe pytanie za 100 punktów. Jeżeli Inżynierowie chcieli zniszczyć Ziemię i obudzeni przez Davida ochoczo ruszyli realizować swój plan to czemu wcześniej poddali się hibernacji zamiast dokończyć dzieła?

Z „Prometeuszem” mam jak widać nie mały problem. Początek to doskonałe kino science – fiction, które jak w najlepszych filmach z gatunku mierzy się z ważnymi pytaniami dotyczącymi ludzkości. Nie mam też żadnych uwag do części technicznej. Mamy fantastyczne zdjęcia (z resztą polskiego operatora Dariusza Wolskiego), dobrą muzykę, ciekawą scenografię i naprawdę nieźle (i co dla mnie ważne nie nachalnie) wykorzystaną technologię 3D.  Niestety później ten doskonały film gubi rytm opowieści, sens i co gorsza zostawia nas z otwartym zakończeniem, które prowadzi do kolejnych części. Jak ocenić tak ułomne dzieło? Żałuję bardzo, że Scott nie zrobił filmu bardziej konsekwentnego i lepiej nie poprowadził wątków Obcych. To, że ma wizję naprawdę momentami widać. I to nie tylko w chwalonej przez mnie części filmu. Liczę na to, że może wersja reżyserka, o której mówi się, że może być dłuższa nawet o 45-60 minut uporządkuje i naprawi wiele potknięć. Nowe dzieło Scotta to niezłe kino s-f, ale słaby film o Obcym (a jako taki był reklamowany!), niemniej warto go obejrzeć aby wyrobić sobie własne zdanie. Póki co „Prometeusz” otrzymuje ode mnie 6,5/10.  

środa, 25 lipca 2012

„Obcy 4: Przebudzenie” Jean-Pierre Jeunet


Jeżeli „Obcy” Finchera był dla fanów zaskoczeniem, to na wieść o czwartej części musieli być w nie lada szoku. Bądź co bądź wydawało się, że zakończenie poprzedniego filmu dość skutecznie eliminowało możliwość kontynuacji. A do tego reżyserię powierzono znanemu z „Delicatesen” oraz „Miasta zaginionych dzieci” Jean-Pierre Jeunet, czyli twórcy o bardzo specyficznym stylu, zarówno opowiadania historii jak i stylu wizualnym (za który odpowiada jego współpracownik Marc Caro). Zaś za scenariusz odpowiadał nie kto inny a Joss Whedon.  Czy ten duet sprawdził się w starciu z legendarnym Obcym?

Zdania są podzielone chyba jeszcze bardziej niż przy poprzedniczce, za co odpowiada w mojej ocenie chyba głównie zakończenie (dość mocno krytykowane przez wielu). Moim zdaniem pomysł wyjściowy jest wyśmienity, choć trzeba przyznać, że dość mocno karkołomny. 200 lat po wydarzeniach na Fury 161 wojskowi naukowcy pracują nad pozyskaniem obcego z ciała sklonowanej Ripley (to chyba średnio możliwe nawet w teorii, ale co tam). Plan się udaje i na świat przychodzi nowa Królowa, a jako „efekt uboczny” powraca Ellen Ripley. Oczywiście nie trzeba długo czekać aż Obcy pokaże pazury…


To co rzuca się w oczy w nowym „Obcym” to strona wizualna filmu oraz duża grupa aktorów znana z wcześniejszych filmów Jeunet z Dominiqem Pinion i Ronem Pearlmanem na czele. Każdy kto widział „Miasto zaginionych dzieci” poczuje się tutaj jak w domu, ale taki styl nie każdemu musi odpowiadać. Oprócz strony wizualnej znów notujemy trochę inną konwencję filmu. Mamy tutaj szalonych naukowców klonujących obcego (kapitalnie wariacka scena w której Dr. Gediman wyśmienicie grany przez Brada Dourifa „całuje” obcego) oraz barwną ekipę „kosmicznych piratów” która wraz ze zmartwychwstałą Ripley próbuje się ich wytworom przeciwstawić. Jak dla mnie „Obcy 4” to swego rodzaju kino przygodowe.

Dodatkowo Joss Whedon znany z dobrego pióra wprowadził, bodaj po raz pierwszy w serii, elementy humorystyczne, które trzeba przyznać wypadają bardzo dobrze. Uwielbiam sekwencję w której naukowcy mówią Ripley o tym jak skończyła korporacja Weyland-Yutani („Przejął ją Wal-Mart”). Bawi mnie niezmiernie, że komputer pokładowy to „Ojciec” (w każdym innym filmie s-f, łącznie z pierwszym „Obcym” to przecież „Matka”). A takich dowcipnych kwestii jest więcej.

Ale ostatnia część sagi to nie tylko humor, ale także wiele innych doskonałych scen. Świetnie wypada sekwencja na boisku do koszykówki kiedy mamy okazję poznać „Nową” Ripley. Doskonale prezentuje się fragment podwodny oraz jego rozwinięcie z pułapkom obcych. Do tego duet Jeunet/Whedon stawia pytania o tożsamość Ripley i Obcego mieszając cechy międzygatunkowe, co znajduje odzwierciedlenie w kontrowersyjnym finale, a mamy przecież jeszcze kolejnego androida z własnymi problemami…

Zdecydowanie „Obcy 4” to nadal świetne kino. Nowa ekipa nadała serii zupełnie inny ton i pchnęła ją na zupełnie inne tory niż w poprzednich filmach. Czy to źle? Moim zdaniem absolutnie nie. To nadal pełnokrwista opowieść o Obcym, po prostu przefiltrowana przez wrażliwość bardzo charakterystycznych twórców. Dla ortodoksyjnych fanów, szczególnie pierwszych dwóch części, „Wskrzeszenie” (polski tytuł „Przebudzenie” jest dość niefortunny) może być filmem ciężkostrawnym. Ale w swojej konwencji to bardzo dobre kino rozrywkowe, nie unikające stawiania paru trudnych pytań.  

niedziela, 22 lipca 2012

„Obcy 3” David Fincher


Kolejny film i kolejny nietuzinkowy reżyser za kamerą. Pytanie tylko na ile film jaki możemy obejrzeć jest faktycznie dziełem Finchera? Czytając o produkcji „Obcego 3” rzuca się w oczy, że w zasadzie wszystkie osoby w nią zaangażowane wspominają ją koszmarnie. Scenariusz przepisywany i zmieniany kilkukrotnie, kłopoty z obsadzeniem stanowiska reżysera, czy kurczący się czas na produkcję to tylko część problemów filmu. Kiedy debiutujący David Fincher stanął za kamerą nie było niestety wiele lepiej i jak wspomina (niechętnie) w wywiadach efekt końcowy jaki znamy (łącznie z wersją specjalną filmu, która absolutnie nie jest wersją reżyserską) w dużej mierze nie jest jego autorstwa, a stoi za nim studio. O tyle to ciekawe, że wiele elementów, łącznie z ogólnym klimatem filmu wydaje się być bardzo w stylu jego wczesnych dzieł. Osobiście brałem „Obcego 3” zawsze za niezły wyznacznik stylu Finchera. Widzicie zatem jak bardzo można się mylić…


Jedno jest pewne, „Obcy 3” dość mocno podzielił fanów serii. Według mnie problem z tym filmem jest jeden. To świetny film, ale slaby sequel. Przy „Obcym” Camerona pisałem, że jest to kontynuacja idealna, film Finchera sprawdza się na tym polu średnio. Najbardziej jaskrawym przykładem jest uśmiercenie całej ekipy ocalonych poza Ripley. Sprawdza się dramaturgicznie, ale jest pójściem na łatwiznę jeżeli chodzi o kontynuację wątków poprzednich części cyklu. W ogóle jedyny istotny wątek „pociągnięty” konsekwentnie to kwestia korporacji Weyland-Yutani, bo pojawienie się „Bishopa” w finale tak naprawdę jest tylko niewielkim ukłonem w stronę fanów. Poza tymi elementami film tak naprawdę jest w pełni autonomicznym dziełem. I jako taki sprawdza się naprawdę nieźle.

Podoba mi się główny pomysł twórców na umieszczenie akacji w więzieniu/fabryce zamieszkanej w zasadzie tylko przez szczególnie niebezpiecznych przestępców i rozegranie wszystkich wątków z tego wynikających. Widzimy zaniedbane, zniszczone pomieszczenia ociekające wręcz turpistycznym klimatem co świetnie buduje nastrój grozy. Interesująco wypadają bohaterowie począwszy od tajemniczego lekarza Clemensa (moja ulubiona postać), poprzez ciekawie sportretowanych szefów więzienia, a na więźniach z charyzmatycznym Dillonem na czele skończywszy. Bardzo ciekawie wypada także konfrontacja na linii obcy-ludzie. W poprzedniej części widzieliśmy walkę opartą na technologii, w „Obcym 3” bohaterowie stają przed problemem jak unieszkodliwić potwora nie posiadając żadnej broni. A nie zapominajmy o bardzo ciekawym wątku Ripley, która musi stoczyć ostatnią walkę mając świadomość, że dla niej i tak jest to walka przegrana, co znajduje odzwierciedlenie w przejmującym finale.

Jednak w przeciwieństwie do poprzednich części nie wszystko zagrało. Sama postać Obcego została zmieniona zarówno pod względem jego fizjonomii jak i zachowania, co wydaje się nie do końca zrozumiałe w kontekście poprzednich części. Ponadto o ile sceny z Obcym na zbliżeniach wypadają niesamowicie (najbarwniejszy przykład to oczywiście słynna sekwencja z Obcym i Ripley w części medycznej), to niestety animacja potwora w pełnej krasie wypada dość słabo. Osobiście mam także mieszane uczucia co do sekwencji, w których widzimy świat oczami obcego. Zabieg znany z gier w filmie wypada nie do końca przekonująco.

Ale lekkie narzekania nie zmienią faktu, że moim zdaniem „Obcy 3” to mimo wszystko świetny film. Z niezłą historią, dusznym i ciężkim klimatem i mocnym zakończeniem. Jeżeli ktoś nastawiał się na bezpośrednią kontynuację wątków poprzednich filmów mógł poczuć się zawiedziony, ale dajcie mu szansę, bo to nadal górna półka horroru science fiction.

sobota, 21 lipca 2012

„Obcy” James Cameron


Mimo sporego sukcesu filmu Ridleya Scotta, na kontynuację „Obcego” trzeba było czekać 7 lat. Wyzwania podjął się, opromieniony sukcesem „Terminatora” James Cameron. Co istotne nie tylko stanął za kamerą, ale także był autorem scenariusza, który w przypadku wersji kinowej został dość mocno skrócony (na szczęście, bodaj w 1999 roku, została wypuszczona świetna, pełna wersja reżyserka filmu). Ale miało być krótko, więc do meritum.  W jakim kierunku pchnął serię przyszły twórca „Avatara”?

Pomysł Camerona wydaje się być prosty, z kameralnego horroru jakim był pierwszy „Obcy” drugi film z serii zamienia się w opowieść wojenną. Głównym miejscem akcji nie jest już osamotniony statek kosmiczny, ale kolonia na nieszczęsnej planetoidzie LV-426 na której załoga „Nostromo” odkryła obcego. Kontakt z kolonią się urywa, a jako wsparcie/ekspedycja ratunkowa zostaje wysłany oddział wojskowy, który przy udziale Ripley ma zbadać sytuację na planetoidzie…


Moim zdaniem „Obcy –Decydujące starcie” (pod jakim tytułem film znany jest polskim kinomanom) jest przykładem sequela idealnego, któremu udała się trudna sztuka ciekawego poszerzenia uniwersum. Jednym z najmocniejszych punktów produkcji jest umiejętne poprowadzenie przez Camerona historii. Początek to walka Ripley z biurokracją korporacji Weyland-Yutani i własnymi demonami, demonami z którymi wkrótce będzie musiała się znów skonfrontować. Następnie świetne sekwencje na planetoidzie (w tym scena z rowerkiem, która jako żywo przypomina mi „Lśnienie” Kubricka) oraz przygotowania i podróży oddziału ratunkowego, dzięki którym możemy poznać poszczególne postacie dramatu. A to niemalże połowa filmu! Trudno w to uwierzyć, ale w wersji reżyserskiej obcy pojawia się dopiero w 70 (!) minucie, co nie zmienia faktu, że napięcie nie słabnie od samego początku.  

To zaś, co obserwujemy w drugiej połowie filmu dało początek wielu charakterystycznym dla serii motywom. Po pierwsze od momentu kiedy pojawia się obcy wiemy, że tym razem nie jest samotnym myśliwym, ale mamy do czynienia z prawdziwą hordą. Cameron „uczłowieczył” także potwora tworząc z niego nie tylko perfekcyjną maszynę do zabijania, ale także „inteligentnego” myśliwego. Po raz pierwszy pojawia się też motyw „matki/królowej” obcych rozwijany w dalszych częściach cyklu. No i wprowadził do uniwersum motyw, który w filmie buduje niesamowite napięcie, a potem stanie się między innymi znakiem rozpoznawczym serii gier – czujniki ruchu. Sekwencje w których nie widzimy samych potworów, ale wiemy, że się zbliżają to naprawdę groza w czystej postaci. Prym oczywiście wiedzie jedna z moich ulubionych scen w całym filmie, w której ostatni ocaleni widzą na czujnikach ruchu jakby stado obcych już się przedarło do pomieszczenia, a Hicks podnosząc kratownicę nad głową widzi atakujące stado… Po prostu maestria! 

Cameron nie tylko poszerzył świat obcego, ale rozwinął także inne wątki filmu Scotta. Mam na myśli tutaj wątek korporacji Weyland-Yutani (tylko zasygnalizowany w pierwszej odsłonie cyklu) oraz motyw androida. Przy czym w tym drugim przypadku widzimy, że twórcy zupełnie inaczej rozłożyli akcenty, a postać Bishopa stała się jedną z najbardziej rozpoznawalnych w całej serii.

Nad kwestiami scenografii i projektu potwora rozwodzić się nie będę (kolejny Oscar za efekty wizualne), bo te jak w całym cyklu stoją na bardzo wysokim poziomie. Warto za to na koniec postawić pytanie jak wypada kontynuacja na tle filmu Scotta. „Obcy” Jamesa Camerona to film odmienny klimatem od pierwowzoru, ale nadal fenomenalny. Upływające lata w mojej ocenie w ogóle mu nie zaszkodziły, a z punktu widzenia fanów serii należą mu się przede wszystkim ogromne brawa za twórcze rozwinięcie motywów pierwszego „Obcego”. Obawy w trakcie prac na sequelem były duże, ale jak się okazało niepotrzebne. Jeżeli „Obcy - Ósmy pasażer Nostromo” to klasyka horroru science fiction, to „Obcy – Decydujące starcie” to zdecydowanie klasyka kina akcji spod znaku science-ficiton. Ode mnie duże brawa!

poniedziałek, 16 lipca 2012

„Obcy” Ridley Scott


W cywilizowanych kinowo krajach premiera „Prometeusza”, czyli długo oczekiwanego prequela do „Obcego” była jakiś czas temu. U nas film do kin wchodzi dopiero 20 lipca, a  ja w oczekiwaniu na premierę postanowiłem odświeżyć sobie całą serię. W najbliższych dniach postaram się zamieścić krótkie refleksje po seansach poszczególnych części, zakończoną recenzją nowego filmu Scotta.

Jestem wielkim fanem obcego i całego uniwersum, a samą serię uważam za absolutnie doskonałą. Mamy tu czterech różnych reżyserów i cztery różne, unikalne podejścia do tematu. We współczesnym kinie to rzadkość aby kontynuacje mając z jednej strony wspólny rdzeń zachowywały unikalny charakter (mi przychodzi na myśl chyba tylko „Mission Impossible”). Ale każda legenda ma swój początek. Dziś narodziny - „Obcy” Ridleya Scotta.


Myślę, że nikt z ekipy która nakręciła „Obcego – Ósmego pasażera Nostromo” nie mógł śnić nawet przy jak kultowym filmie dane im jest pracować. Ale na sukces nie trzeba było długo czekać, czego najlepszym dowodem było uznanie krytyków, uwielbienie widzów i nagrody na czele z Oscarem za najlepsze efekty wizualne dla twórców z H.R. Gigerem i Carlo Rambaldim w składzie. Jak film broni się po ponad 30 latach od premiery? 

Po prostu perfekcyjnie.                                 
                                                                                      
Za co ja najbardziej cenię „Obcego” Scotta? Po pierwsze za doskonałą scenografię. Zawsze przy okazji większości recenzji filmu na pierwszy plan wysuwa się projekt samego monstrum. Ale na mnie cały czas największe wrażenie robi scenografia. Niesamowita, klaustrofobiczna, i doskonale budująca napięcie. I to zarówno w scenach na planetoidzie, jak i we wnętrzach samego Nostromo. Już początkowo sekwencja w której śledzimy wraz z kamerą wnętrza statku świetnie buduje nastrój. Uwielbiam to nieśpieszne otwarcie filmu. Co najważniejsze projekty H.R. Gigera oraz Briana Johnsona w ogóle się nie zestarzały, co tylko budzi we mnie jeszcze większą ciekawość w stosunku do „Prometeusza”. Czy nowa ekipa da radę im dorównać?

Po drugie sposób budowania napięcia. Jak dla mnie to jest po prostu mistrzowska robota zrealizowana w oparciu o doskonałe poprowadzenie relacji pomiędzy poszczególnymi członkami załogi (oficerowie/załoga, oficerowie/oficer naukowy), stopniowe odkrywanie kolejnych elementów układanki (kapitalnie wypada tutaj wprowadzenie „Matki” czyli tajemniczego centralnego komputera) no i oczywiście prezentację samego obcego. Scottowi udała się nie lada sztuka - doprowadzenia widza na skraj fotela, bez przesadnej ekspozycji potwora. Przecież sam obcy w pełnej krasie pojawia się dopiero pod koniec filmu! 

I w końcu rzecz na którą nie wszyscy zwracają uwagę. Sposób prowadzenia kamery i gra świateł. Po prostu uwielbiam to co zrobił Ridley Scott w tym filmie. Wykorzystując proste sposoby – częste zastosowanie statycznej kamery obserwującej poczynania bohaterów oraz „niedoświetlenie” osiągnął niesamowity efekt końcowy. Zwróćcie uwagę na scenę kiedy Dallas, Ripley i Ash wchodzą do pomieszczenia w którym z twarzy Kane zniknął obcy. Albo końcową scenę kiedy w migającym świetle obserwujemy Obcego przyklejonego do ściany statku. Dla mnie te sekwencje to groza w czystej postaci.  

„Obcy” to mimo upływających lat nadal szczytowe osiągnięcie horroru science fiction. Film, który zachowuje świeżość i nadal mrozi krew w żyłach. Kameralna, nieśpieszna kwintesencja strachu. Mam nadzieję, że do seansu nikogo nie trzeba zachęcać. Ale jeżeli są na tej planecie ludzie nie znający filmu to marsz nadrabiać zaległości! Tym bardziej, że wkrótce będzie nam dane się dowiedzieć więcej o genezie historii.