wtorek, 22 maja 2012

Cykl „Kłamca” Jakub Ćwiek


Blisko 20 lat po pojawieniu się Geralta z Rivii, Jakub Ćwiek powołał do życia jednego z najbarwniejszych bohaterów literatury fantasy ostatnich lat – nordyckiego Boga Lokiego, czyli tytułowego Kłamcę. Niedawno, 18 kwietnia 2012 roku ukazała się ostatnia część cyklu. „Kłamca 4: Kill’em All” zbiera wszystkie nagromadzone przez lata wątki, a dla niezaznajomionych z przygodami Lokiego może stanowić dodatkowy bodziec, aby zapoznać się z kompletną historią, bez długoletniego oczekiwania na wielki finał.  

Na kompletny cykl składają się dwa zbiory opowiadań „Kłamca”, „Kłamca 2: Bóg Marnotrawny” oraz dwie powieści (czy raczej jedna powieść w dwóch aktach) „Kłamca 3: Ochłap Sztandaru” i   „Kłamca 4: Kill’em All”. Tytułowym bohaterem jest Loki, nordycki Bóg kłamstwa, który na skutek splotu okoliczności zostaje anielskim cynglem, odwalającym (oczywiście nie bezinteresownie) dla anielskiej ekipy brudną robotę. Brzmi dziwacznie? Nic bardziej mylnego. Ćwiekowi perfekcyjnie udało się wykreować nadzwyczaj spójne uniwersum oparte na zderzeniu tradycji chrześcijańskiej z postaciami mitycznymi zapożyczonymi z przeróżnych (nie tylko nordyckiej) mitologii.

 
Konstrukcja bohatera jak i całego cyklu, mimo skrajnych różnic wynikających z przyjętej konwencji, jako żywo przywodzą mi na myśl cykl o Wiedźminie. I tak jak w przypadku sagi Sapkowskiego, tak i u Ćwieka dla mnie to co najlepsze zostało zawarte w opowiadaniach. Konflikty na styku różnych wierzeń, przefiltrowane przez osobę Kłamcy, który nie zwykł grać czysto, stanowią po prostu nieprzebrane źródło interesujących opowieści. Opowieści zabawnych, wzruszających, czasem strasznych, ale zawsze diabelnie wciągających.

Opowiadania są kapitalne, ale to nie jest tak, że powieści są słabe. Wprost przeciwnie. „Kłamca” w każdym wydaniu to nie jest lektura od której łatwo się oderwać. Jakub Ćwiek jako wykształcony kulturoznawca oraz miłośnik fantastyki i popkultury robi ze swej erudycji świetny użytek, a barwny język i lekki styl powodują, że łatwo popaść w syndrom „jeszcze jednego rozdziału”. Dla mnie powieściowa część cyklu jest słabsza od opowiadań ze względu na jeden prosty fakt. Za mało Kłamcy w „Kłamcy”. 

A jak wypada zamknięcie cyklu? Ćwiekowi udało się zgrabnie połączyć wszystkie porozrzucane wątki, dorzucił parę nowych (polski fandom Stephena Kinga będzie zachwycony), a liczbą popkulturowych nawiązań można by obdzielić kilka innych powieści (uwierzcie, wyłapywanie takowych smaczków stanowi pyszną zabawę). No i finał. Muszę się przyznać w pewnym momencie wydawało mi się, że wiem w którą stroną to wszystko zmierza. Wkrótce dane mi było sprawdzić jak bardzo się myliłem. Długo myślałem nad zakończeniem. Czy mogło być inne? Czy mogło być lepsze? Chyba nie. Udała się Ćwiekowi naprawdę duża sztuka napisania satysfakcjonującego zakończenia. I za to wielki szacunek. 

Szacunek tym większy, że w Ćwieku cała nadzieja jeżeli chodzi o dobre imię Lokiego. Za parę lat nastolatki mogą kojarzyć nordyckiego olbrzyma tylko z przezroczystym villianem z The Avengers. A każdy kto spotkał jedynego prawdziwego Lokiego z kart powieści, wie dobrze, że ekipa Marvela miała dużo szczęścia, że ten prawdziwy Kłamca miał ważniejsze sprawy. Z TYM Lokim nie poszło by im tak łatwo. 

I choć wygląda na to, że z Kłamcą możemy się już nie spotkać, przemyślenia nad zakończeniem zasiały we mnie ziarno nadziei. Sapkowski zarzekał się, że Wiedźmin to skończona historia, a zanosi się, że po paru latach przerwy jednak Geralt powróci. Życzyłbym sobie także powrotu Lokiego. Choćby w krótszej formie. A ziarenko nadziei podlewa jeszcze piosenka Kazika „Randall i Duch Hopkirka”. Polecam do refleksji po Grande Finale Kłamcy. Tak jak polecam cały cykl. Jeden z najciekawszych projektów fantastycznych ostatnich lat.

„W świecie, na pewno jakaś wiara
Co w obiedzie życia smak ustala
Jaki sens jego, bez niego kolego
Nie ma to raczej odcienia różowego
Bo się rodzisz, umierasz i co ponadto?
Nie za wspaniale, a tedy ludzie łakną
Tłumaczenia swego tutaj pobytu
Na różne sposoby
Raz transcendentalne raz usłużne

Jak wiele można sensu takiego
Zagarnąć łapami jednego czy drugiego
Dnia żywota swojego jedynego
Albo nie jedynego
Od opcji zależy
Do której się w danej chwili przynależy
W którą się wierzy
Mocniej, mniej mocniej lub mocniej inaczej
A która znaczy
Trzeba mieć jakiegoś przewodnika
Czy innego drogowskazu albo ratownika
Wpadniesz do jeziora - pływać nie umiesz
To ma za zadanie wypatrzeć cię w tłumie
Innych się kąpiących i na ratunek wyciąga z topieli
Nawet opatrunek zaordynuje, coś na podobieństwo
Nie wiem czy jasno mówię
Ponoć człowieczeństwo tym się różni
Od animalizmu szeroko pojętego”

wtorek, 8 maja 2012

Stephen King - „Dallas’63”


Kiedy doszły mnie słuchy jaka będzie tematyka najnowszej książki Stephena Kinga lekko mnie zmroziło. Trzeba Wam wiedzieć, że jestem wielkim zwolennikiem opowieści o podróżach w czasie. Uważam, że to temat ze wszech miar fascynujący, ale jednocześnie trudny. Zawsze pojawiają się bowiem dwie podstawowe kwestie: jak do podróży w czasie może dojść i jak rozwiązać potencjalne paradoksy jakie z takowej podróży wyniknąć mogą. Wielu twórców w starciu z tematem poległo z kretesem. A tu jeden z moich ulubionych pisarzy bierze na warsztat właśnie podróż w czasie. Konkretnie podróż, której celem ma być uchronienie prezydenta Kennedy’ego od kuli zamachowca. A jakby tego było mało, pierwsze ukazujące się recenzje zaczęły wychwalać książkę pod niebiosa. O tak, do „Dallas 63” podchodziłem z bardzo dużymi obawami.


 Głównym bohaterem powieści jest Jake Epping, nauczyciel z Lisbon Falls, który dostaje szansę przeniesienia się do Stanów Zjednoczonych 1958 roku. Szansę powiązaną z misją uchronienia prezydenta Kennedy’ego od śmierci w zamachu. Jak może się domyślić Jake decyduje się podjąć wyzwanie, mimo świadomości, że zanim przyjdzie mu się zmierzyć z zamachowcem czeka go 5 lat w obcym dla niego świecie…  

Zawiązanie akcji bardzo szybko rozwiało moje obawy co do pierwszego problemu związanego z podróżami w czasie – jak podróż ma się dokonać. King zdecydował się na prostotę, która sprawdziła się w tym przypadku wyśmienicie i zanim się obejrzymy już przyjdzie nam chłonąć Amerykę lat 50-tych. King chwalił się wielokrotnie gruntownym researchem jaki poprzedził napisanie powieści, a jego stali czytelnicy wiedzą, że w tym okresie czuje się on jak ryba w wodzie. Taka mieszanka skutkuje fascynującym odwzorowaniem ówczesnego świata. Ale zastanawiacie się pewnie nad tym jaki cel przyświecał autorowi w umiejscowieniu miejsca początku podróży na 1958 rok? Pięć lat śledztwa w sprawie zamachu? Na blisko 900-set stronach? Nie obawiajcie się historycznej cegły roztrząsającej dziesiątki teorii spiskowych. King zwiódł po raz kolejny swych czytelników, bo szybko się okazuje, że zamach stanowi tylko jeden z wątków. Chyba nie najważniejszy. 

Nie odbiorę Wam jednak przyjemności z odkrywania co spotkało Jake’a. Opowiem za to jak moje obawy przerodziły się w zachwyt. Najpierw coś dla długoletnich czytelników Kinga. Zaskoczyłem się miło, gdy okazało się, że ważna część podróży Jake’a w przeszłości ma miejsce w Derry. Tak mili Państwo, miasto nienawiści powraca. Nie sądziłem, że King zdecyduje się jeszcze kiedykolwiek na taki powrót. A tu proszę, powrót w naprawdę wielkim stylu. Pyszna zabawa i gratka dla miłośników „To”. Czy trzeba znać „To” aby czerpać przyjemność z tego fragmentu książki? Nie. Ale jeżeli jeszcze nie mieliście przyjemności obcować z najlepszą książką Kinga, to zaraz po lekturze „Dallas’63” marsz nadrabiać zaległości.

To co mnie najbardziej zachwyciło to zakończenie. Mam częsty problem z rozwiązaniem akcji w opowieściach niesamowitych. Gdy próbujemy wyjaśnić coś fantastycznego łatwo spieprzyć nawet najlepszy pomysł wyjściowy. Mało tego, w trakcie lektury nabrałem przekonania, że wiem jak to się wszystko skończy i że nie będzie to dobry jakościowo finał. Z resztą obawy o finał w przypadku Kinga łatwo można zrozumieć, ponieważ często w jego przypadku mówi się, że ten element to jego pięta achillesowa. Wystarczy przywołać kontrowersje wokół finału „Pod kopułą”, niektóre elementy w finale „To” i wiele innych.  Nawet zakończenie „Dallas’63” spotyka się z różnymi opiniami. Dla mnie osobiście jednak finał tej powieści jest perfekcyjny w każdym elemencie. Porusza, wzrusza i co najważniejsze kapitalnie zbiera wszystkie poruszone wątki. Warto udać się w podróż śladami Jake’a Eppinga choćby aby poznać zakończenia tej historii.

Czy jest to zatem powieść idealna? Ja osobiście mogę przyczepić się jedynie do nadmiernej rozwlekłości w pewnych fragmentach. King uwielbia nieśpieszne tempo opowieści, ale myślę, że lekkie okrojenie książki o parę niewiele wnoszących scen mogło by wyjść jej tylko na dobre. Nie obawiajcie się jednak. Jest tego niewiele, a King jest zbyt dobrym opowiadaczem aby Was zanudzić. Więcej minusów nie widzę i doszukiwać się ich na siłę nie mam zamiaru.

Ogólna ocena? 9/10 Byłoby 8,5 ale dodatkowe pół punktu dodaję za wkład w popularyzację Kinga. O co chodzi? Jestem wielkim zwolennikiem Kinga i to począwszy od jego wczesnych dzieł. Przeczytawszy sporą część jego książek zżymam się na łatkę „Krół horroru”. Zabawną łatkę jeżeli weźmiemy pod uwagę, że King napisał prawdziwych horrorów jak na lekarstwo. Ja cenię go za lekkość snucia niesamowitych opowieści. Do momentu zakończenia „Dallas’63” nie wiedziałem jednak jaką książkę polecać na początek spotkania z Kingiem. Teraz już wiem. Bo „Dallas’63” to kwintesencja tego co w Kingu najlepsze. Stali czytelnicy świetnie wychwycą zestaw ulubionych tematów pisarza i liczne nawiązania do innych dzieł. Nowi otrzymają świetny przewodnik po Kingowej prozie. I mam wrażenie, że będą chcieli więcej. A uwierzcie, że warto.

niedziela, 6 maja 2012

"Dom w głębi lasu"

Od jakiegoś czasu w środowisku miłośników kina grozy dało się dostrzec wyraźne poruszenie. Zapowiadano film, który miał zrewolucjonizować dość skostniały amerykański horror i pchnąć go w rejony, w które twórcy jeszcze się nie zapuszczali. Tak, sława  „Domu w głębi lasu” duetu Josh Whedon/Drew Goddard, zdecydowanie poprzedziła jego kinową premierę nakręcając spiralę oczekiwań do niebotycznych rozmiarów. Po premierze postanowiłem sprawdzić na ile „Dom w głębi lasu” sprostał oczekiwaniom.

Uwaga: Dla osób, które filmu nie widziały polecam przejść na koniec, bo ciężko o nim pisać bez spojlerów.


Faktycznie film od pierwszych scen podejmuje grę z przyzwyczajeniami widzów. W przeplatających się sekwencjach poznajemy głównych aktorów dramatu. W pierwszej spotykamy stereotypową grupą amerykańskich nastolatków przygotowujących się do wypadu za miasto. W drugiej poznajemy duet techników (perfekcyjnie rozegrany przez Richarda Jenkinsa oraz Bradleya Whitforda), którzy przygotowują się do rozpoczęcia pracy na swojej zmianie. Rozwój sytuacji w ramach sekwencji z nastolatkami powiela perfekcyjnie schematy kina grozy i jeżeli lubicie horrory poczujecie się jak w domu. Spójrzcie na skład osobowy grupy: blondynka, brunetka, mięśniak, inteligent, błazen. Wygląda znajomo? Czy stacja benzynowa na jaką trafiają bohaterowie nie przypomina Wam tej z „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną”? Czy na widok domku w głębi lasu także krzyknęliście „Martwe zło”? Zdecydowanie widać, że duet Goddard/Whedon zna i kocha kino grozy.Tylko o co chodzi z tymi technikami? 

Szybko okazuje się jakie zadanie przed nimi stoi. To oni przygotowali dom w głębi lasu na przyjazd naszej grupki i to oni zaserwują im prawdziwy horror, którego ostatecznym celem jest eksterminacja naszej kolorowej ekipy. I tu twórcy kontynuują wodzenie widzów za nos. Jak dla mnie sceny w których obserwujemy jak technicy „reżyserują” zdarzenia w domku to pyszna zabawa. Tym bardziej, że  można wręcz odnieść niepokojące wrażenie, że amerykańskie nastolatki jednak myślą i gdyby nie wsparcie nowoczesnej technologii i porcji bardziej pierwotnych „straszaków” może uszliby z tego cało?

Zastanawiacie się w jakim kierunku to wszystko zmierza? Jeżeli obstawiliście konfrontację „reżyserów” z „aktorami” to czujcie się zwycięzcami. Konfrontacja doprowadzi nas do katastrofy w mikroskali, która stanowi dla twórców niezły pretekst do popisania się erudycją w dziedzinie znajomości straszydeł różnej maści. Na wielki finał przewidziano jednak nie małą katastrofę, lecz prawdziwą apokalipsę. Apokalipsę, przez duże A. Jak wypada zakończenie? Cóż, mnie bardzo przypadło do gustu. Mam nieodparte wrażenie, że ten trochę irracjonalny i bezsensowny, choć niepozbawiony  humoru, finał świetnie puentuje całą historię. Ale czy film sprostał zrodzonej legendzie?

Po seansie zdecydowałem się odrobić zaległości w lekturze i poczytałem co się o filmie pisze. Moim zdaniem większość recenzentów bardzo się myli, mając jednocześnie rację. Dlaczego się mylą? W zasadzie wszędzie w recenzjach widzę hasła o rewolucyjności i wybitności tego horroru. Po pierwsze, w mojej ocenie o żadnej rewolucji nie ma tu mowy. To perfekcyjnie samoświadomy film. Świetna zabawa schematami i nawiązaniami do klasyki gatunku, która dla widza jest tym lepsza im głębiej w kinie grozy „siedzimy”. Ale właśnie zabawa. Nie doszukiwałbym się w tym filmie nic więcej poza wysokiej jakości, ale jednak „tylko” rozrywką. Piszę „tylko”, ponieważ nie uważam, że każdy film musi być wiekopomnym i wielowymiarowym dziełem i bardzo cenię dobre rozrywkowe kino. Po drugie jako horror „Dom w głębi lasu” sprawdza się średnio, ze względu na fakt, że po prostu nie straszy.

Dlaczego mają rację? To ważny i bardzo dobry film. Ważny dla gatunku ponieważ pokazuje, że w epoce gorno i zalewu remakeów można nakręcić ciekawy i oryginalny film, wymykający się łatwym klasyfikacjom. I co najważniejsze jest to wyśmienity film rozrywkowy. Film rozrywkowy, a nie typowy horror, bo według mnie „Dom w głębi lasu” jest w duchu swoistym spadkobiercą takich specyficznych filmów jak „Martwe zło”, czy „Martwica mózgu”, gdzie czarny humor jest równie ważny jak gore. A humoru mamy tu mnóstwo. Zarówno w świetnie napisanych dialogach, jak i poszczególnych scenach. Jak dla mnie połączenie humoru i makabry nie zagrało w kinie tak dobrze od czasów „Martwego zła 2”. 

Ostateczny werdykt? Paradoksalnie film, który garściami czerpie od klasyków faktycznie okazuje się być niczym powiew świeżego powietrza na dość skostniałym rynku horrorów. Jeżeli lubicie kino grozy to mam nadzieję, że na seansie „Domu w głębi lasu” będzie się bawić równie dobrze jak ja. Tym bardziej, że w moim odczuciu ten film powstał właśnie dla nas. Ocena? 8,5/10. Byłoby 9, ale moim zdaniem w finale Sami Wiecie Kto powinien wyglądać inaczej, o czym wiemy już od lat 20-tych.