wtorek, 31 stycznia 2012

Masters of Horror

W 2005 roku Mick Garris, twórca kojarzony w tamtym czasie w środowisku fanów horroru głównie z telewizyjnych ekranizacji książek Stephena Kinga („Bastion”, „Lśnienie”) stworzył wyjątkową antologię grozy – serial Masters of Horror. Koncepcja była prosta. Garris zaprosił trzynastu znanych twórców kojarzonych z horrorem do wyreżyserowania godzinnych opowieści, dając im przy tym naprawdę dużą swobodę jeżeli chodzi o tematykę. Na liście twórców udało się zgromadzić iście imponującą liczbę znanych nazwisk, m.in.  John Carpenter, Dario Argento, Tobe Hooper, John Landis, czy Takashi Miike.  Projekt zakończył się na dwóch seriach i od samego początku budził moje spore zainteresowanie. Czy tego rodzaju projekt mógł zakończyć się sukcesem?

Powiem szczerze, że ja osobiście jestem dość bezkrytycznym fanem serialu. Całość zamknięto w 25 odcinkach, z czego udało mi się obejrzeć 20 i większość trzyma naprawdę  wysoki poziom. Największą zaletą serii jest różnorodność podejmowanej tematyki i sposób podejścia do schematów i gatunkowych klisz. Na pierwszy rzut oka mamy w serialu typowy zestaw horrorwych tematów – nawiedzony dom („Valerie na schodach”, „Sny w domu wiedźmy”), wampiry („Słowo na V”), zombie („Powrót do domu”), potwory („Kobieta jeleń”), czy seryjni mordercy („Autostopowiczka”, „Incydent na górskiej szosie”), ale uwierzcie, nie jeden raz twórcom uda się Was zaskoczyć.

Scenarzyści naprawdę się postarali aby wciągnąć nas w wykreowany świat, a puenty w niektórych odcinkach („Cigarette Burns”, „Sny w domu wiedźmy”, „Opowieść Haeckel’a”) widzów o słabszych nerwach zwalą z nóg.  Według mnie różnorodność podejmowanych tematów (w tym także dość kontrowersyjnych) oraz różna stylistyka to wielki plus, choć twórcom zarzucano, że historie nie spełniają podstawowego założenia horroru – nie straszą.  Mi to nie przeszkadza, bo nawet te mniej straszne odcinki nadrabiają ciekawą opowieścią. Z drugiej zaś strony nawet w „spokojniejszych” nie brakuje mocnych scen. Duet odpowiadający za efekty specjalne G. Nicotero & H. Berger odwalił kawał naprawdę świetnej roboty. Co oznacza tyle, że w zasadzie w każdym odcinku mamy jedną lub więcej scen, które mniej odpornym widzom dadzą się we znaki. Ogólnie poziom realizacji serialu to pierwszoligowa robota -  w tym także efekty dźwiękowe oraz muzyka. Już czołówka świetnie buduje klimat. Z resztą sami się przekonajcie…
Nazwiska znanych reżyserów były z pewnością magnesem dla widzów. Większości udało się nadać odcinkom własny, niepowtarzalny styl co w szczególności widać było w historiach wyreżyserowanych przez Carpentera, Argento, Stuarta Gordona  czy Landisa. Niestety nie wszyscy sprostali wymaganiom - w moim prywatnym rankingu najsłabszym odcinkiem okazał się „Taniec umarłych” wyreżyserowany przez Tobe Hoopera, po którym (z resztą nie tylko ja) wiele oczekiwałem. Jeden słabszy odcinek nie jest w stanie jednak zepsuć ogólnego dobrego wrażenia. Tym bardziej, że w ramach serialu mamy co najmniej dwie perły, które moim zdaniem okazały się najlepszymi dokonaniami tych twórców w ostatnich latach. Są to „Cigarette burns” Johna Carpentera oraz „Futerka” Dario Argento.  

Jestem wielkim zwolennikiem zbiorów opowiadań i filmowych antologii. W prywatnym rankingu serial stworzony przez Micka Garrisa zajmuje bardzo wysoką lokatę, a myślę, że każdy fan kina grozy znajdzie w nim coś dla siebie. Nadchodzą mroźne, zimowe wieczory, więc zachęcam do nadrobienia filmowych zaległości. Mick Garris i Mistrzowie Horroru zapraszają!
 

wtorek, 24 stycznia 2012

Odkrycie roku 2011 - Podcasting

Kończy się styczeń, więc to w zasadzie ostatni dzwonek na jakiekolwiek podsumowania roku poprzedniego.  Nie będę się bawił w szczegółowe analizy, ale opowiem krótko  o moim największym pozytywnym odkryciu minionego roku.

W trakcie sierpniowego urlopu trafiłem na, jak mi się wtedy wydawało, bloga poświęconego Stephenowi Kingowi o tytule Radio SK. Gdy zacząłem przeglądać wpisy okazało się, że to nie zwykły blog, ale - podcast. Dla mnie zjawisko wtedy zupełnie nowe. W ramach urlopu postanowiłem nadrobić zaległości w audycjach Radia SK, a dzięki liście linków polecanych na stronie zacząłem także poszerzać podcastowe horyzonty.

Czym jest podcast i co mnie tak wciągnęło? Dla mnie jest to przykład unikatowej audycji radiowej. Słucham i szukam podcastów na konkretny temat.  Nie interesują mnie audycje prowadzone na zasadzie audio-pamiętnika jakie też można spotkać w Internecie.  Jeżdżąc do pracy zwykłem słuchać radia ale w radiach (nawet „alternatywnych”) dominuje muzyka lub publicystyka. Brakowało mi ciekawych programów tematycznych a właśnie takich w Internecie można znaleźć mnóstwo.  Podziwiać należy zapał i profesjonalizm wielu ich twórców.

Przez ostatnie pół roku zaczęła mi się krystalizować lista żelaznych tytułów na mojej playliście. O pierwszej trójce krótko poniżej. Kolejność przypadkowa, wspólny mianownik – ciekawy temat, interesujące rozmowy.

Radio SK – mój pierwszy podcast i choćby z tego względu mam do niego potężną dozę sentymentu. Podcast tworzony przez Huberta „Mando” Spandowskiego redaktora stephenking.pl  Tak jak możecie się domyślać dotyczy wszelkich „kingowych” tematów. Dyskusje na temat książek, recenzje filmów, ciekawostki, a wszystko w formie krótkich, bardzo dobrze zrealizowanych odcinków.

Sklepik z horrorami – wyjątkowy podcast o kinie, głównie grozy tworzony przez Jacka Rokosza i Patryka Tomiczka. Panowie to miłośnicy i znawcy kina, w tym także pogardzanego w Polsce kina klasy B. Każda audycja to wyjątkowe spotkanie z jednym z istotnych (z różnych względów) filmów, pełna informacji z zza kulis produkcji oraz ciekawych interpretacji poruszanych w nim wątków. Dla miłośników kina (grozy) lektura obowiązkowa.

Fantasmagieria – nietypowy podcast poświęcony elektronicznej rozrywce tworzony przez trójkę autorów. Dahman, Tzymische, Dr Judym prowadzą w różnym składzie ciekawe rozmowy dotyczące gier video.  Rozmowy, które nie sprowadzają się tylko do recenzji gier, ale często poruszają inne nie tylko branżowe tematy. Właśnie te rozmowy off-topic to prawdziwe perły.

Jeżeli jeszcze nie mieliście do czynienia z podcastingiem, a jesteście zmęczeni radiową papką polecam eksplorację tematu. Podcastów jest mnóstwo, ale dzięki audycjom takim jak Podcastofon, czy rozległemu katalogowi programów na  iTunes każdy może znaleźć coś dla siebie. Spróbujcie, a Wasz odtwarzacz już nigdy nie będzie narzekał na nudę.

wtorek, 17 stycznia 2012

Heavy Rain

Wydana w 2010 roku gra Heavy Rain odbiła się szerokim echem w środowisku graczy I poza nim. Krytycy, recenzenci i szeregowi użytkownicy nie kryli entuzjazmu, choć z drugiej strony podnosiły się głosy, że to w ogóle nie jest gra tylko interaktywny film. Co wywołało takie poruszenie?

Gatunkowo Heavy Rain opisuje się jako przygodową grę akcji lub jako interaktywny thriller kryminalny, lecz te określenia nie oddają tego z czym przyjdzie nam obcować. W grze dostajemy bowiem wyjątkową i niepowtarzalną możliwość wyreżyserowania mrocznej opowieści, w której każda potencjalnie niewielka decyzja może zaowocować poważnymi konsekwencjami. 

Pierwsze chwile z grą dla ludzi przyzwyczajonych do standardowej rozgrywki mogą być szokiem, głównie ze względu na sposób sterowania oparty w dużej części na Quick Time Events czyli wybieraniu kombinacji poszczególnych przycisków/ruchów kontrolera  zgodnie z sygnalizowaną kolejnością. Aby oswoić gracza z mechaniką rozgrywki zaczynamy od … porannej toalety (!), zabawy z dziećmi, wizyty w sklepie. Ani się nie obejrzymy kiedy mechanika przestaje nam przeszkadzać, a zaczynamy się angażować w historię. Zgodnie z obietnicą deweloperzy z Quantic Dream postawili bowiem na stworzenie angażującej opowieści.

Początkowe rozdziały służą oswojeniu nas z mechaniką i przygotowaniu do trudniejszych zadań w późniejszych etapach oraz przedstawieniu bohaterów dramatu. Bohaterów - ponieważ gra to ciąg sekwencji, w których kierujemy poczynaniami kilku osób. W prologu  poznajemy  młodego architekta Ethana Marsa, którego życie wkrótce  wskutek tragicznych wydarzeń ulegnie bezpowrotnym zmianom . W dwa lata po wydarzeniach z prologu Ethan boryka się z licznymi problemami, na czele z wychowaniem nastoletniego syna. W mieście zaś  grasuje seryjny morderca dzieci  działający według określonego  schematu. Znika małe dziecko, a po czterech – pięciu dniach zostaje znalezione martwe, utopione w wodzie deszczowej z kwiatem orchidei oraz figurką orgiami przy sobie. Policja jest bezsilna w starciu z Mordercą z Origami. W takich okolicznościach na scenie pojawiają się kolejni bohaterowie - prywatny detektyw Scott Shelby oraz agent FBI Norman Jayden, którzy różnymi ścieżkami dążą do schwytania sprawcy. Niespodziewanie znika syn Ethana. Pada podejrzenie, że może być kolejną ofiarą. Mamy więc tylko cztery dnia na uratowanie dziecka…

Od samego początku historia jest wyjątkowo mroczna, a z w miarę upływającego czasu, napięcie się potęguje. Świetny, ciężki klimat stwarzają niepokojące lokacje, niesamowita muzyka, nieprzestający padać deszcz i konieczność podejmowania skomplikowanych decyzji. Dawid Cage – główny scenarzysta gry obiecywał wielowątkowe i trudne wybory i uwierzcie, że słowa dotrzymał. Na okładce gry widnieje oznaczenie od lat 18-tu, ale nie wynika ono z hektolitrów przelanej posoki czy pornografii tylko właśnie z faktu, że to  po prostu gra dla dojrzałego gracza. 

Wspominając o wyborach muszę powiedzieć o jednej rzeczy, która osobiście trochę mi przeszkadzała. Ciężar wyborów jakie musimy dokonywać i ich ładunek emocjonalny jest duży, ale niestety czasem ma się wrażenie, że aby spotęgować efekt postacie zachowują się nielogicznie (przykład - morderca kontaktuje się rodzicami ofiar, a NIKT z nich nie zgłasza tego policji). Nie mniej to szczegół, bo po wprowadzających sekwencjach akcja zaczyna się rozwijać nadzwyczaj szybko, nasze postacie zmuszane są na każdym kroku do podejmowania decyzji, które mogą zakończyć się ich śmiercią lub warunkować końcową porażkę w śledztwie. 

W tym tkwi siła tej gry. Jak wiecie dla mnie liczy się opowieść i Heavy Rain dał mi unikatowe, w przypadku gier video, uczucie, że historia Mordercy z Origami była napisana przeze mnie. Jeżeli myślicie, że gra zawsze musi się skończyć happy endem to liczcie się z tym, że możecie zostać brutalnie sprowadzeni na ziemię. Ja po obejrzeniu napisów końcowych, mimo że zacząłem dostrzegać nielogiczności i dziury w scenariuszu, od razu zacząłem myśleć i analizować w jak wielu momentach byłem o krok od porażki, gdzie mogłem rozegrać jakąś sytuację inaczej, lepiej.  I od razu zacząłem się zastanawiać nad drugim przejściem gry, aby zobaczyć gdzie zaprowadzą mnie inne ścieżki. Przypomniałem sobie jednak słowa Cage’a, który w jednym z wywiadów powiedział, że jemu nie zależy aby gracze obejrzeli wszystkie możliwe zakończenia tylko, aby stworzyli swoją własną opowieść o Mordercy z Orgiami. Ja już wiem jak skończyła się moja historia, a Wy?
 

środa, 11 stycznia 2012

Cykl Wallanderowski - Henning Mankell

Po niespełna 6 latach od pierwszego spotkania, zakończyłem właśnie swą przygodę z Kurtem Wallanderem. Komisarz ze szwedzkiego Ystad, zapoczątkował modę na skandynawską prozę, a w moim przypadku odpowiada za powrót do literatury na której się wychowałem – kryminału.

Swoje odkrycie Henninga Mankella oraz wielu innych świetnych pisarzy zawdzięczam, jak wielu w Polsce kapitalnemu pomysłowi tygodnika „Polityka” i Wydawnictwa WAB, które w 2006 roku wypuściły po raz pierwszy serię kryminałów w ramach cyklu „Lato z kryminałem”. Seria okazała się ogromnym sukcesem, co według mnie zawdzięcza trzem podstawowym czynnikom – trafionym tytułom, niskiej cenie i dobremu pomysłowi sprzedaży kryminałów jako letniej lektury.  



Przez pierwsze trzy lata trzon serii był niezmienny i obejmował po jednej książce z cyklu Wallanderowskiego Henninga Mankella,  cyklu o Eberhardzie Mocku Marka Krajewskiego, trylogii marsylskiej Izzo oraz cyklu o Anastazji Kamieńskiej. Pomysł świetny bo w ramach serii otrzymywaliśmy cztery różne historie, rozgrywające się w różnych realiach historycznych, z różną atmosferą i odmienną koncepcją kryminału. Ja od początku uległem urokowi dwóch pisarzy Mankella oraz Jean Claude Izzo. Cyklem Wallanderowskim zaraz się zajmę, a myślę, że absolutnie wyjątkowa trylogia marsylska doczeka się kiedyś osobnego wpisu.

Na serię przygód Kurta Wallandera składa się dziewięć powieści. Osobiście najbardziej cenię „Mordercę bez twarzy”, „Zaporę” oraz moim zdaniem najlepszą -  „O krok”.  Z pozoru każda z części cyklu to klasyczny kryminał, co więc czyni przygody komisarza z Ystad tak fascynującymi? Według mnie na tę wyjątkowość składają się.

Po pierwsze -unikalność postaci Kurta Wallandera. Nie jest mistrzem dedukcji jak Sherlock Holmes czy Hercules Poirot, nie odznacza się sprawnością fizyczną i zdolnościami do wychodzenia z tarapatów jak Philip Marlowe, wystrzega się noszenia broni i strzelania oraz permanentnie zmaga się z własnymi słabościami – zdrowiem (cukrzyca, nadwaga) i skomplikowanymi relacjami z bliskimi. Jak na bohatera jest … zwyczajny. I dlatego wydaje się nam bliski. Boryka się ze zwyczajnymi problemami, a z drugiej strony dzięki wytężonej pracy i uporowi potrafi się wznieść na wyżyny i rozwiązać najtrudniejsze zagadki kryminalne - a tych nie brakuje.

Szwecja w ujęciu Henniga Mankella to kraj pełen sprzeczności borykający się z wieloma wewnętrznymi problemami. Siła jego powieści tkwi w tym, że główny wątek kryminalny ma nas zainteresować, ale przede wszystkim skłonić do głębszej refleksji. A Mankell nie unika trudnych tematów takich jak stosunek Szwedów do imigrantów („Morderca bez twarzy”), przestępstwa gospodarcze („Mężczyzna, który się uśmiechał”), problem rozpadu Związku Radzieckiego i działań tajnych służb („Psy z Rygi”, „Niespokojny człowiek”), czy terroryzmu („Biała Lwica”, „Zapora”) i co najważniejsze potrafi świetnie pisać.

Znakiem rozpoznawczym serii stała się wykreowana przez Mankella ciężka atmosfera. Wallander w każdej powieści walczy na kilku frontach. Z samym sobą, rodziną, współpracownikami, a przede wszystkim z czasem. Widzimy codzienne starania Ystadzkiej ekipy, a okazuje się, że praca policjanta to nie serial przygodowy tylko żmudne zmagania z biurokracją, dziennikarzami i śmiercią. I choć jak w życiu tak i w historii Kurta Wallandera zdarzają się słabsze momenty, mniej ciekawe śledztwa oraz potknięcia, przez ostatnie lata zdążyłem się z nim zaprzyjaźnić i gdy odkładałem na półkę „Niespokojnego człowieka” było mi szkoda, że już się z nim nie spotkam.

„Lato z kryminałem” to kapitalny pomysł, choć jak w przypadku serii poziom książek bywa różny.  Powieści Marka Krajewskiego o Eberhardzie Mocku, które były w ostatnich latach ogromnie popularne, nagradzane i komplementowane zawiodły mnie mocno. Dlaczego? Okazało się, że za fasadą precyzyjnie odwzorowanego Breslau nic się nie kryje, a główny bohater jest według mnie tak przekombinowany, że wypada po prostu sztucznie. Na szczęście „Lato z kryminałem” nadal ewoluuje. Systematycznie prezentowani są nowi pisarze (fantastyczne pisarsko powieści Marthy Grimes),a w tym roku po raz pierwszy pojawi się również zimowa edycja cyklu. Cieszy mnie to niezmiernie ze względu na fakt, że dzięki serii miałem okazję na nowo rozkochać się w kryminałach i poznać dzieła świetnych pisarzy.  

środa, 4 stycznia 2012

Sukkub - Edward Lee


Dzisiejszy wpis będzie o mojej pierwszej konfrontacji z najbardziej ekstremalną formą literackiego horroru. Najgłośniejszym obecnie nazwiskiem na tym rynku jest Jack Ketchum, ale brakło mi odwagi na zmierzenie się z prozą autora „Dziewczyny z sąsiedztwa” i „Poza sezonem”. Na fali popularności Ketchuma wydawnictwo Replika zdecydowało się na wydanie wczesnej powieści innego klasyka ekstremalnej literatury Edwarda Lee – „Sukkuba”. Przez polskie serwisy tematyczne przeszła fala entuzjastycznych i pochwalnych recenzji tejże książki, co w połączeniu z informacją, że Edward Lee jako źródło inspiracji przywołuje jednego z mych ulubionych pisarzy H.P. Lovecrafta zdecydowałem się podjąć wyzwanie.



Jedno jest pewne - jest to zdecydowanie literatura dla dorosłego odbiorcy o mocnych nerwach. Już w prologu Lee nie oszczędza czytelnika, a zdanie otwierające sugeruje z czym przyjdzie się nam zmierzyć. „Gotowali tutaj głowy”. Czyż to nie smakowity początek? 

Bohaterką „Sukkuba” jest wzięta prawniczka Ann Slavik, którą los zmusza do nieoczekiwanej zmiany planów wakacyjnych i powrotu do rodzinnej miejscowości Lockwood, którą opuściła bez żalu w młodości. Już w trakcie podróży mają miejsce niepokojące wydarzenia, a Ann nie zdaje sobie sprawy, że spodziewane spotkanie z apodyktyczną matką będzie najmniejszym z jej problemów… W pierwszej części powieści oprócz Ann Slavik poznajemy także Erika i Duke’a - dwaj więźniowie skazani za bestialskie mordy postanawiają zbiec ze szpitala psychiatrycznego, ponieważ jak mówi Erik „muszą dotrzeć do Lockwood”. 

Muszę powiedzieć, że prolog oraz pierwsze rozdziały to według mnie najlepsza, wręcz mistrzowska część powieści. Prolog od razu wrzuca czytelnika na głęboką wodę wprowadzając gęstą, mroczną i oniryczną atmosferę. Także wprowadzenie głównych bohaterów jest doskonałe. Od pierwszych stron historia jest świetnie zarysowana i wciągająca. Mimo dużej dozy makabry i grozy czyta się to doskonale, dzięki świetnemu stylowi Edwarda Lee.

Czas jednak na dwie łyżki dziegciu do tej beczki miodu. W miarę rozwoju akcji coś się psuje. Związane jest to z dwoma sprawami. Po pierwsze pornografią. I to jaką. Przy tym co śledzimy uczta u Kaliguli to zwykły lunch. I początkowo świetnie się to wpasowuje w makabryczną i pokręconą historię jednak w miarę rozwoju akcji szala przechyla się ze strony grozy na stronę zbyt dużej ilości scen pornograficznych, które w pewnym momencie przestają cokolwiek wnosić do fabuły. Po drugie - mam nieodparte wrażenie, że Lee nie wykorzystał potencjału Erika i Duka. Stworzył świetnych bohaterów, doskonale nakreślił ich charaktery i perfekcyjnie wprowadził na scenę, ale zakończenie ich wątku to mym zdaniem najsłabsza część powieści i masa niewykorzystanych możliwości. Na szczęście zakończenie i epilog to znów kawał świetnej literatury w iście lovecraftowskim klimacie. 

Jak więc oceniam swoją pierwszą przygodę z ekstremalnym literackim horrorem? Nadspodziewanie dobrze. Lekko się zawiodłem, ale wynikało to z rozdźwięku pomiędzy samymi superlatywami w recenzjach, a moimi własnymi odczuciami. Myślę, że historia zyskałaby gdyby ją skondensować i wyrzucić część niepotrzebnych pornograficznych scen, ale koniec końców „Sukkub” to świetny horror. Z mocną, interesującą historią i co ważne (co się często nie udaje) z bardzo dobrym finałem. Myślę, że wydawnictwo Replika zainteresowało mnie autorem i z chęcią sięgnę po kolejne powieści Edwarda Lee.

Dla czytelników o mocnych żołądkach na długie zimowe wieczory „Sukkub” to lektura jak znalazł. Tylko uważajcie potem na swoje sny. I nie mówcie, że nie ostrzegałem.